Podobno świat stoi obliczu kryzysu. Ludziom śnią się filmowe sceny z wczesnych lat trzydziestych – szacowni obywatele skaczący z okien wieżowców i tańce śmierci na kształt obrazów w filmie „Wszak nie zabija się koni”. Na tym wizerunku pojawia się jednak pewna rysa. Tamten kryzys, nazwany nie bez przyczyny Wielkim spowodował, że w całym ówczesnym świecie produkcja i poziom konsumpcji spadły prawie o połowę. Z nim żartów nie było. Świat wyszedł z tej strasznej opresji dopiero po kilku latach głębokiej zapaści i to dopiero na skutek zastosowania reguł „rewolucji keynesowskiej”, czyli prostej arytmetycznej sztuczki, wyprowadzającej kryzys w pole. Diagnoza była następująca: przyczyną kłopotów jest pojawiająca się „luka popytowa”, której źródłem była sztywność systemu pieniężnego opartego na parytecie złota. Sztuczka polegała na ominięciu rafy poprzez oszukanie złotego parytetu i uruchomieniu mechanizmu obligacji rządowych. Brakuje popytu? No, to go pobudzimy emitując papierowe obligacje. Bogatsi ulokują w nich swoje oszczędności i dalej będą się cieszyć bogactwem zamkniętym w sejfach pełnych rządowych papierów wartościowych, a ich gotówkę przejmie rząd i wyda na prace publiczne zatrudniając biednych i bezrobotnych, którzy wydadzą płace na dobra konsumpcyjne, pobudzą produkcję, produkcja pobudzi popyt, popyt znowu ożywi produkcję i tak dalej, i tak dalej. A w jaki sposób pożyczone pieniądze oddać? Proste: wypuścić nowe obligacje. Jednymi spłacimy długi, drugimi zaciągniemy nowe… I tak powstał demokratyczny kapitalizm, który rychło przepoczwarzył się w „państwo dobrobytu”, którego symbolami stały się nowe mieszkania, radia, lodówki, meble i samochody. Dzisiaj przychodzi do nas rachunek i oto nagle czujemy się zagrożeni. Dolar amerykański chwieje się bez wyraźnej przyczyny, euro jest niepewne przyszłości, świat zachodni ma narastające wrażenie, że jest w stagnacji nie tylko samego wzrostu gospodarczego, ale i dobrych pomysłów ratunkowych. Kilka „zielonych wysp” trzyma się jeszcze na powierzchni, lecz dokładna przyczyna ich „zieloności” nie jest jasna. Polska się trzyma, bo nie szalała z deficytem i eksportowała na rynek stabilnych Niemiec, ale co będzie, gdy i te się zachwieją?
A co tymczasem na świecie? „Chińczyki trzymają się mocno”? A jak się trzymają Hindusi? Też mocno? A i owszem. Wzrost gospodarczy Indii oraz Chin za rok 2010, to 10,3 procent, ale Paragwaju – nawet 15,3 procent, Singapuru – 14,4 procent. Niemal zerowy przyrost PKB odnotowały natomiast kraje pierwszej światowej ligi – Francja, Włochy i Norwegia, a najszybciej rozwijającymi się gospodarkami tzw. Zachodu okazali się nuworysze – Słowacja i Polska (po ok. 3 procent). Potęga Stanów Zjednoczonych stopniowo blednie wraz ze spadkiem tempa ich rozwoju i kompromitacji dolara, a same USA znalazły się na liście najszybciej rozwijających się krajów świata dopiero na sto siedemnastym (!) miejscu: w otoczeniu Kamerunu (oczko wyżej) i Południowej Afryki (oczko niżej), ze wzrostem PKB rzędu 2,8 procent w skali roku. To i tak dużo w obliczu prognoz tegorocznych.
No, to jak z tym kryzysem? Jest światowy, czy światowy nie jest? A może go nie ma w ogóle, tylko nas dopadło takie wrażenie, ponieważ tak zwany „świat wysoko rozwinięty” nie tylko rozwija się wolniej, niż ten drugi – „słabo rozwinięty”, ale miejscami się po prostu zwija? Mimo pozornej grozy, to jednak brzmi logicznie. Arytmetyka jest bezwzględna: ten słabiej rozwinięty kawałek świata, jeśli ma gonić bogatych, to musi rozwijać się od nich szybciej. Inaczej nie dogoni ich nigdy. Ale przecież tego właśnie chcieliśmy! Ileż to atramentu wylano pisząc, że ci nieszczęśliwi biedni stają się coraz biedniejsi, a bogaci coraz bogatsi. Pamiętam, jak straszono nas, że „rozwierające się nożyce” grożą światową rewolucją. Teraz, gdy te nożyce się zwierają, lament przybiera nową formę: „nasze bogactwo stoi w miejscu! To źle, niebezpiecznie i zagraża światu, bo zagraża nam samym”! Aż się prosi zapytać: a któremu światu to zagraża mianowicie?
Widmo kryzysu wywołuje niepokój. Dziennikarze pytają ekonomistów: skąd wziął się mianowicie ten kryzys, skoro jeszcze miesiąc temu mówili, że żadnego kryzysu nie ma, nie będzie, a nam nie grozi. Ci odpowiadają, że było to miesiąc temu, teraz jest inaczej, teraz, to oni sami nie wiedzą, co będzie dalej. Politycy opozycji, stojąc w obliczu wyborów, zarzucają rządzącym, że ci nic nie robią i nie walczą z kryzysem, a ten hula jak chce i każe ludziom zadawać pytania egzystencjalne: „jak żyć, panie premierze, jak żyć”? Sami przyrzekają, że gdy tylko dojdą do władzy, to rozplenią się wokół nas przedszkola i nowe mosty, emeryci będą szczęśliwi podwyżkami, a kolejarze płacami i pakietem wczasów w ciepłych krajach. Zagadkowe tylko, że ci sami politycy nic nie mówią o tym, jakim sposobem przegonią ten kryzys na dobre. Więcej, sami sprawiają wrażenie, że nie czują się nim za bardzo dotknięci. „To on przecież, ten Kryzys, wie którędy wlazł, więc kiedy go postraszymy, ucieknie tą samą drogą!” – zdają się być pewni swego. Gdyby ich jednak spytać o mechanizm tego zjawiska – skąd się naprawdę ów kryzys wziął i jak to zrobił, że oszukał rządzących bogatymi i rzucił się z zębami na ich biedne zaplecze, z całą pewnością nie potrafiliby odpowiedzieć na to podstawowe przecież pytanie. Bo i nie tego się od nich oczekuje. Wyborca wybiera polityków nie wedle kryterium ich mądrości, wiedzy i znajomości materii rządzenia, ale wedle podobieństwa do siebie samego. Wybierany, to musi być wpierw „swój chłop”, a nie jakiś mądrala. No, ale ten „swój chłop”, też ma przecież prawo do własnego zdania i głębokiego przekonania, podobnego zresztą do przekonania drążącego lud go wybierający i z którego się wywiódł, że jego „chata z kraja”, a w jego chacie – to jest w sejmie i senacie – płacą dobrze i bez opóźnień, co znaczy, że najwidoczniej żadnego kryzysu nie ma, tylko ludzie tak gadają…
Profesjonalistę aż głowa boli od medialnego jazgotu na temat wrednie czołgającego się w naszym kierunku kryzysu. Mówi się przy tym o nim w sposób sugerujący, że to co się dzieje, to doskonale znane i opisane zjawisko i że jest całkiem w zgodzie ze znaną jego dawną definicją, czyli – po prostu nic nowego. W znaczeniu tradycyjnym, kryzys – to okres załamania gospodarczego, kiedy to produkcja spada, spadają dochody, wzrasta za to poziom biedy i bezrobocia. Tyle, że prawdziwym w tym znaczeniu kryzysem może być tylko kryzys światowy, a nie regionalne poczucie bezradności. Takim był Wielki Kryzys lat 1929-1933. Wszystkim spadało, nikomu nie przybywało. Z punktu widzenia mechanizmów ekonomii, kryzys, to taki wielki dołek, który – albo da się przeczekać, albo go trzeba przeskoczyć. Tego, który zbliża się do nas, nie da się ani przeczekać, ani przeskoczyć, bo on co prawda dotyczy nas samych, ale wiąże się z tym, co dzieje się gdzieindziej, a nie u nas samych. To nie jest – jak niegdyś – światowe załamanie produkcji, ale Wielkie Przesuwanie Się Bogactwa. To światowa zmiana strukturalna, do której należy się adaptować przez dokładne jej rozpoznanie, nie zaś sugerować, że „po okresie stagnacji znowu przyjdzie ożywienie”. Tym razem samo nie przyjdzie, bo zjawisko owego „kryzysu” nie ma dzisiaj wymiaru światowego, ale tylko lokalny i ograniczony do znamion załamania, odczuwalnych w najwyżej rozwiniętych gospodarkach Zachodu. W samej gospodarce światowej kryzysu nie widać.
Dojrzeliśmy zatem do próby odpowiedzi na początkowe pytanie: jest więc ten kryzys, czy też go nie ma wcale? Jest ona jednoznaczna: kryzysu nie ma, nagle objawiła się tylko niekompetencja polityków, którzy nie potrafiąc zrozumieć istoty światowych przemian, nie są skłonni sięgnąć po środki dostosowawcze. Jest przeciwnie, świat się rozwija znakomicie, albowiem cel cywilizacyjnej misji Zachodu został osiągnięty: biedny chwycił wędkę i zamiast czekać aż mu rzucą rybę, teraz łowi sobie sam. Jako jego bliźni, powinniśmy się cieszyć razem z nim, że oto wydobywa się z ciemnoty i zacofania i coraz sprawniej drepce w naszym kierunku. Chce być takim, jak my – jako tako wykształconym indywiduum, jedzącym pizzę, zaludniającym przestronne mieszkania i poruszającym się własnym środkiem lokomocji, który już nie jest rowerem. Cieszmy się więc razem z biedakiem, że przestaje już czuć się biedny, że sam sobie złowi rybę, no i że my przestaniemy odczuwać piekący wyrzut sumienia. Ale zaraz! Była mowa tylko o rybie! Dlaczego on sam sobie robi haczyk? Dlaczego sam sporządził wędkę, na którą nanizał przynętę rodzimej produkcji, zamiast to wszystko kupić od nas, byśmy nadal mogli być bogaci i nadal czuć dla niego współczucie? To takie przyjemne: być bogatym i współczuć bez odczuwania wyrzutów sumienia…
Czy coś możemy zrobić, by nie odczuwać frustracji, że nie mamy już monopolu na dobrobyt i dobre samopoczucie? Kiedyś odpowiedź na to pytanie dano, ale zginęła w zgiełku politycznych dyskusji. Jest przecież u nas demokracja, więc każdy nie tylko może być prezydentem, ale nawet każdy być nim powinien. Oczywiście, dla dobrego samopoczucia narodu. Wszyscy na prezydenta! – zdają się wołać rodacy. Zapomniano o diagnozie sprzed dwudziestu lat, powiadającej, że ucieczką od bezproduktywności państwa względnego dobrobytu może być tylko – choćby to brzmiało nie wiadomo jak futurystycznie – nie coraz większy udział obywateli w polityce, ale „gospodarka wiedzy”, czyli ucieczka do przodu przez budowanie systemu zachęt do uczenia się i poszerzania zakresu mądrości. Wiedza jest nie tylko tym, co się chłonie i pogłębia, ale jest też dobrem, które można odsprzedać innym, na przykład takim, co wyszli właśnie z biedy i teraz, to ich wymarzonym celem jest kolejna porcja frytek. Moglibyśmy więc, zamiast dawać im rybę lub sprzedawać przynętę, dostarczać kolejne porcje wiedzy. Oczywiście, odpłatnie. Sami podobne dylematy mamy już za sobą, czas więc na refleksję: wiemy przecież, że człowiek zajęty myśleniem przestaje koncentrować się na zakupach w supermarkecie i dodatkowych hamburgerach. Świat idei jest daleko bardziej zajmujący, niż świat gonitwy za materią. Pewien rosyjski laureat naukowej nagrody odmówił nawet przyjęcia miliona dolarów w obawie, że zakłóci mu to sprawność procesu myślenia. Wiem, że to idealistyczna propaganda i całkiem nie do przyjęcia, ale może coś jednak jest na rzeczy. Zresztą, jest okazja – nadchodzi czas wagi pierwszorzędnej, czas wyborów. Zapewne z niej, jak zwykle bywało, nie skorzystamy. Będziemy raczej wyróżniać nam podobnych – nowych Kaczyńskich, Napieralskich i Pawlaków, o resztę pomartwimy się potem. A wtedy kryzys przyjdzie z całą pewnością, a w jego następstwie nasze wnuki będą kiedyś pobierać nauki w bogatych i rozwiniętych krajach zupełnie nowego świata – na przykład w najlepszych uniwersytetach Pekinu, Szanghaju, czy indyjskiego Bangalore, a nasze wnuczki będą się pewnie wyprawiać na Daleki Wschód w poszukiwaniu inteligentnych, przystojnych i mądrych mężów? Kto wie, co się zresztą stanie, kiedy prześpimy przydzielony nam czas?