Unia Europejska – głośno wołają nasze rodzime (polskojęzyczne?) media – na naszych oczach dzieli się na tę lepszą i tę gorszą! A są jeszcze Czesi i Brytyjczycy – ci są najinteligentniejsi, bo nie chcą być w żadnej – ani w tej lepszej, ani w gorszej, chcą tylko postać na boku! Dziwne to rozumowanie, skoro lepsi od nas mają być nie tylko ci, którzy są w tej lepszej Unii, ale również ci w unijnej gorliwości ostatni. A ostatni przecież powinni być ostatni, jak sama nazwa wskazuje, ale jakoś nie można się tego nigdzie doczytać. Oni są jakimś sposobem bardziej dzielni, niż po prostu ostatni… Skoro więc w tej lepszej Unii nas nie ma, to jesteśmy – znaczy – w tej gorszej, ale nie jesteśmy też w tej części najdzielniejszej, czyli najbardziej opornej i na unijne zaloty odpornej. No to więc, gdzie właściwie jesteśmy i w ogóle skąd przychodzimy? Zaprawdę, rozumowanie niepraktyczne, prowadzące donikąd, ale szumu co niemiara.
W Unii, to w ogóle jesteśmy zaledwie rok siódmy, czyli prawie dziesięć razy krócej od jej członków-założycieli, ale dla Polaka nie ma celów nazbyt ambitnych. Niechże wreszcie ostatni będą pierwszymi! Należy się przecież! No, bo i ta nasza sprawa – „sprawa polska” – ta najważniejsza na świecie ze wszystkich spraw sprawa, ta nasza nieśmiertelna tradycja bezkrytycznego zadufania w sobie, nieuleczalna megalomania, nakazuje nam być zawsze i wszędzie w pierwszym szeregu. Za naszą i waszą sprawę! Jak pod Somosierrą!
Skojarzenie nie jest bezzasadne. Pamiętam, gdy przed laty, kiedy to rodziły się dopiero nasze dzisiejsze swobody, zwiedzałem w Hiszpanii ów słynny wąwóz. Nie jest to – aż nie do wiary! – żadne romantyczne, czy jakieś historyczne miejsce, a w Hiszpanii w ogóle nie jest sławne. Nikt z okolicznych mieszkańców nie miał pojęcia z czym to się ów wąwóz powinien Hiszpanom kojarzyć i jaką sobie zdobył sławę w kraju zimnej północy, którego wzgórza – inaczej niż zbocza Somosierry – nie są pokryte winną latoroślą. Zamiast stromego podjazdu, który na wsze czasy powinien pamiętać dźwięk kopyt szarży Niegolewskiego i jego szwoleżerów, jest tam dzisiaj asfaltowa szosa, na której mogą minąć się dwa osobowe auta. Koni nie widać nigdzie, a prócz samotnej tablicy ustawionej przez polską ambasadę nie ma niczego skłaniającego do zadumania i refleksji. Sama tablica tkwi tam jak cichy dowód – jak to się dzisiaj mówi – niekompatybilności historii narodów.
Jakim to sposobem zapomnieli Hiszpanie o wydarzeniu, które – jak wiele innych – powinno być widocznym świadectwem tej naszej sławy i wielkości nazbyt często rozmienianej na megalomanię? Pamiątkowa tablica zapisała się w pamięci hiszpańskich władz lokalnych niestosownością i słabo skrywanym zgrzytem. Strona polska planowała nadać uroczystości wmurowania tablicy rozgłos jako dowodu powracania do naszych europejskich korzeni i ponowionej możliwości wpływania na los Europy. Hiszpanie byli oczekiwani jako widomy znak odwiecznej przyjaźni narodów a ich obecność świadczyć miała o powrocie Polaków do wspólnego stołu europejskiej rodziny. Zaproszono ich zatem na odsłonięcie tablicy, które w zamierzeniu miało być podniosłe, uroczyste i bardzo wspólnotowe. Hiszpanie w ostatniej chwili dali jednak stronie polskiej nieśmiało (by nie burzyć nastroju) do zrozumienia, że podkreślanie tej wspólnotowości jest tu akurat nie na miejscu, skoro w dniu bitwy o Somosierrę nasi szwoleżerowie byli częścią francuskiej armii okupacyjnej, przed którą Hiszpanie dzielnie się bronili w słusznej obawie przed utratą niepodległości. Obie strony biły się zatem o słuszną sprawę tyle, że obie rozumiały ją całkiem na odwrót. Z zamierzonej szumnej i podniosłej, uroczystość zmieniła się więc w skromne wydarzenie, a tablicę wmurowano bez rozgłosu.
Niedawno, w podobnie napuszony sposób jak czczona jest pamięć szwoleżerów, witany był w Polsce Donald Tusk powracający z unijnego szczytu. Wraca z tarczą, czy na tarczy? – zastanawiały się media, politycy i politykierzy. Zwycięstwo to, czy hańba? Jesteśmy przy stole, czy w karcie dań? Nieugięcie i zapalczywie wszyscy myśleli podobnie, jak owi dyplomaci ustawiający tablicę na pamiątkę słynnej szarży. Szarża jest słynna, to prawda, ale tylko w Polsce. Nie wiedzą o niej ni Francuzi, ni Portugalczycy, a Niemcom – to w ogóle jest wszystko jedno, skoro i tak reszta Europy do ich kieszeni zgłasza się po prośbie. Nawet my, dumni Polacy od Somosierry, ustami ministra spraw zagranicznych apelowaliśmy w Berlinie do poczucia wspólnej z Polakami „niemieckiej europejskości”, ale powrót premiera z Brukseli wolelibyśmy widzieć raczej na kształt białego konia, laurowego wieńca i niemilknącego narodowego triumfu. Tyle, że nasza gospodarka, aczkolwiek formalnie kwitnąca, jest jednak dziesięć razy mniejsza niż niemiecka i z roku na rok – widać to gołym okiem – grzęźnie w słowiańskiej biurokracji, a w kwestii potęgi, to sięga tylko portugalskiej… Nic, to! – wołają nasi wołodyjowscy. Nic to! Musimy być na czele unijnych przemian, bo inaczej hańba! Mocarstwo albo śmierć! Czuję się tak, jakbym słyszał echo przemówienia Józefa Becka, naszego przedwojennego ministra spraw zagranicznych, wołającego do Europy z sejmowej mównicy, że „trzydziestopięciomilionowy Naród Polski musi mieć swoje rynki zbytu!”. Dzisiejsza młodzież nie uwierzyłaby, że chodziło wtedy o Angolę i Mozambik jako przyszłe polskie posiadłości w Afryce i że to z tego powodu budowano odpowiednio duże i pełnomorskie okręty wojenne oraz przebierano wojaków zorganizowanych w Lidze Morskiej i Kolonialnej w mundury wzorowane na francuskich oddziałach saharyjskich.
W tym kontekście trudno się nawet dziwić, że dziennikarze i komentatorzy jakby nie zauważyli znanego skądinąd faktu, iż Polska – z braku entuzjazmu rządzących – nie tylko nie akceptowała w dogodnym dla siebie momencie unijnej waluty, ale pozbawiła się szansy na jej przyjęcie w rozumnej perspektywie. Euro zatem jako pieniądza nie używamy, jeden Bóg wie kiedy używać będziemy, ale współrządzić nim chcemy, bo inaczej – hańba! Jak to się zresztą stało, że wspólną walutę zdołały przyjąć takie małe kraje, jak Słowenia z jej dwoma milionami mieszkańców, Słowacja z pięcioma i Estonia z niespełna milionem Estończyków, jeśli nie policzymy miejscowych Rosjan? Więcej, unijną walutę ma nawet Kosowo i mikroskopijna Czarnogóra, rozmiarami podobna do województwa opolskiego, a my co? Czterdziestomilionowy naród jej nie ma, mieć szybko nie będzie, ale drugą klasą unijnego pociągu podążać nie chce i już! Pierwsza klasa się należy: za historię I Rzeczypospolitej, za rozbiory, powstania i krwawy wysiłek w dwóch światowych wojnach…
Nasza złotówka – nie powiem, pieniądz niezły, może więc dla wyjścia z walutowego kryzysu Unia porzuci kiedyś swoje euro na rzecz polskiego złotego? To właściwie byłoby wyjście idealne. NBP stałby się centralnym bankiem Europy, a my pozbylibyśmy się kompleksów. Wszystkich za jednym zamachem, a ten co się jeszcze nie urodził, co by nam wszystkim dogodził, miałby szansę zostać przynajmniej poczętym. Złotówka jako nowe euro stałaby się ostatecznym dowodem europejskości Polaków…
Zastanawiam się czasem nad polskim fenomenem notorycznego nie odróżniania rzeczy istotnych od spraw mało ważnych. Jak długo będzie nam światowe ruchy wiązać pogoń za blichtrem i powierzchownym efektem? Szwecja, to jeden z najbogatszych i najlepiej zorganizowanych krajów Europy, ale nie czuje żadnych kompleksów z tego powodu, że nie współrządzi eurowalutą. Równie bogata Norwegia w ogóle nie weszła do Unii, nie chcąc się z nią dzielić obfitością łososi z fiordów i nafty z Ekofisku. My natomiast, jesteśmy zawsze gotowi się wszystkim podzielić – nawet własną inteligencją, wstydliwą biedą i kompleksami zbudowanymi na narodowym honorze. Czy tylko dlatego, że i towar niezbyt chodliwy?