Z kulturowego punktu widzenia i wbrew geograficznym pozorom, Polska nie znajduje się w centrum Europy, lecz gdzieś na jej wschodnich obrzeżach. I do tego nie cała. Jest w przy tym rozdarta pomiędzy dwiema opcjami – zachodnią i wschodnią, a do tego podzielona własną granicą wewnętrzną – pomiędzy tych, którzy uważają się za inteligentów i tych, którzy do tego miana nie aspirują. Nie nazywam tego podziałem na ludzi Wschodu i Zachodu, ponieważ do takiej krystalizacji poglądów jeszcze nie doszło, a odmienności nie mają samego tylko geograficznego wymiaru, chociażby ze względu na przesunięcie ludności z dawnych kresów wschodnich na dzisiejsze krańce zachodnie. Polacy są przy tym szczególnym tworem historycznym. W Europie postrzega sie nas jako dziwaczną hybrydę przekonania o przynależności do Zachodu, polączoną z „mentalnym ogonem” wschodniej proweniencji. Powinienem użyć słowa „orientalnej” zamiast „wschodniej”, bo europejski Wschód, to Rosja, tymczasem kulturowa otwartość na Wschód przyszła do Polski wcale nie z Moskwy i Petersburga, ale z Krymu i Dzikich Pól. Tam narodziła sie nasza „opcja orientalna”. Jej źródłem nie sa wzorce rosyjskie, czy chińskie, lecz tatarska orda, długoletni i bliski sąsiad. Pozostała nam po niej żądza nieograniczonej wolności jednostkowej, połączonej dziwacznym związkiem z adoracją silnej władzy jednego przywódcy. Sprzeczność jest tylko pozorna. Krymscy Tatarzy bardzo cenili swoją indywidualną wolność i dumę, poddawali się jednak despotycznej władzy chanów, których sobie sami wybierali na rodzimych sejmikach, zwanych tam kurułtajami. Różnica między państwem tatarskim, a szlachecką Rzeczpospolitą sprowadzała się do tego, że pierwsze żyło z grabieży, było więc w permanentnym stanie wojny, która wymagała wodza. Kresowa szlachta była nastawiona pokojowo, bo żyła z niewolniczego typu rolnictwa, więc jej żądza wolności sprowadzała się do wolności rozumianej jako święte prawo do eksploatacji własnych poddanych.Własnych, a nie Rzeczypospolitej, bo chłop był – ianczej niż w Rosji – własnością prywatną, nie państwową. Taka mentalna konstrukcja stała się podstawą ustrojowa i swego rodzaju tradycją narodową. Zauważmy, że Tatarzy przechodzacy na służbę Rzeczypospolitej automatycznie otrzymywali szlachectwo, nigdy nie zostawali chłopami, co było dowodem szacunku dla równości społecznej pozycji szlachcica i tatarskiego wojownika. Dla obu państw – polskiego i tatarskiego – efekt był ten sam: Chanat Krymski i większość Rzeczypospolitej znalazła się na ponad stulecie w granicach Rosji. Nie zdajemy sobie tylko sprawy z tego, że ta – wydawałoby się – zupełnie stara historia, jest jedną z przyczyn dzisiejszych podziałów politycznych w kraju, formalnie będącym już częścią Zachodu. Przyczyną jest swoisty „paradygmat ogona”, ogona kulturowego, który ciągnie się przez dziesięciolecia i zanika powoli.
Wedle politycznych pozorów sprawa jest prosta: prawicowy PiS stoi naprzeciw socjaldemokratyzującej Platformy Obywatelskiej. Według klasycznego podziału na prawicę i lewicę – jedno ugrupowanie powinno być reprezentacją finansowej oligarchii i klas średnich, drugie – wielkoprzemysłowego proletariatu. Fakty jednak mówią o czymś zgoła innym i wygląda raczej na to, że zamożniejsza część społeczeństwa wspiera Platformę, biedniejsza i gorzej wykształcona – PiS. Dowodem jest treść konwencji i kongresów konkurujących partii. Na kongresie PiS – drugim, po samym prezesie najważniejszym mówcą był przewodniczący największego związku zawodowego. Jak to możliwe, że jedyną masową siłą wspierającą polityczną prawicę, są radykalni związkowcy, nazywający siebie samych „ludźmi pracy”, czyli warstwą, którą jeszcze niedawno uznawano za „klasę robotniczą” i prawdziwe źródło władzy? Jest tam nie tylko NSZZ Solidarność, ale i OPZZ – dawna komunistyczna organizacja związkowa. Jakim sposobem, prawica oraz fabryczni robotnicy mogą znaleźć się razem i ramię przy ramieniu wspierać polityczną prawicowość? Albo ten obraz jest fałszywy, albo też PiS, to żadna prawica, a Platforma wcale nie jest socjaldemokratyczną lewicą.
Warto się zastanowić nad fenomenem dzisiejszej gładkiej współpracy między postsolidarnościowymi i postkomunistycznymi związkami zawodowymi i zauważyć, że jest to powiązanie naturalne, jeśli przez chwilę zapomni się o dawno przebrzmiałym „etosie Solidarności”. Ten etos, tylko z pozoru miał ustrojowy charakter. W rzeczywistości był zamysłem inteligenckim, nie robociarskim. Nie jest przypadkiem, że prawdziwy organizator stoczniowego buntu – Bogdan Borusewicz nie mógł ukazać się na pierwszym planie wydarzeń, lecz kryć się musiał za plecami „zwykłego” robotnika – Lecha Wałęsy. Musiał, ponieważ robotnicy nie zgodziliby się na strajk w imię inteligencko-filozoficznych argumentów, a tylko w imię własnych „robociarskich” interesów. Jak doniosły internetowe Wiadomości.pl, wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego na kongresie w Sosnowcu w czerwcu 2013 r. jest oceniane jednoznacznie: „nie bez znaczenia są też odwołania do „working class”. Premier (Kaczyński) chciał powiedzieć: „zobaczcie, moje doświadczenie życiowe kłóci się z kupowaniem win i cygar”. Jeszcze raz nasuwa się w tym kontekście pytanie, co to jest za rodzaj prawicy, jeśli odwołuje się do klasy robotniczej i brzydzi winem i cygarami? Zadziwiające? Wszędzie, ale nie w Polsce.
Sięganie do 21 postulatów sformułowanych w sierpniu 1980 r. przez stoczniowy Międzyzakładowy Komitet Strajkowy urosło do rangi symbolu rodzącej się nowej, demokratycznej, liberalnej i postkomunistycznej Polski. Z perspektywy minionych ponad trzydziestu lat, rzecz jednak wygląda dosyć komicznie. Czysto polityczny i demokratyczny w swoim duchu był tylko jeden z dwudziestu jeden postulatów, ten oznaczony numerem 3: „Przestrzegać zagwarantowanej w Konstytucji PRL wolności słowa, druku i publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw oraz udostępnić środki masowego przekazu dla przedstawicieli wszystkich wyznań”. Z polityką był jeszcze jakoś powiązany następny, żądający przywrócenia do pracy osób zwolnionych po poprzednich strajkach i studentów wydalonych z uczelni, zwolnienia więźniów politycznych i zniesienia represji za przekonania (4). Reszta, czyli dziewiętnaście pozostałych, to postulaty czysto pracownicze, żeby nie powiedzieć – „robociarskie”, formułowane na najniższym poziomie rozumienia istoty funkcjonowania państwa i gospodarki: gwarancja prawa do strajku (2), podanie informacji o strajku (5), zapewnienie wyjścia z kryzysu gospodarczego, (6), wypłacenie wynagrodzenia za okres strajku (7), podniesienie płac o 2 tys. zł. (8), zapewnienie stałej waloryzacji wynagrodzeń (9), pełnego zaopatrzenia w żywność i ograniczenie jej eksportu (10), zniesienie cen komercyjnych (11) i przywilejów płacowych MO i SB (12), wprowadzenie kartek na mięso i przetwory (13), obniżenie wieku emerytalnego do 55 lat (14), zrównanie wysokości renty i emerytury (15), poprawienie pracy służby zdrowia (16), zapewnienie miejsc w żłobkach i przedszkolach (17), wprowadzenie płatnego 3-letniego urlopu macierzyńskiego (18), skrócenie czasu oczekiwania na mieszkanie (19), podniesienie diet i dodatków za rozłąkę (20), uznanie wszystkich sobót za dni wolne od pracy (21). Nie było żądania istotnych reform, ani zmiany systemu, nie tylko politycznego, ale i gospodarczego. Szło tylko o usprawnienie „prawdziwie socjalistycznej” zasady dystrybucji dóbr przez sprawiedliwsze przydziały i skuteczniejsze kontrole, nie zaś przez siły rynkowe. Żaden postulat nie dotyczył prywatyzacji, ustanowienia wolnego rynku, czy też wprowadzenia zasady konkurencji. Nic z tego. Tylko podniesienie płac, skrócenie czasu pracy, emerytury, żłobki, kartki na mięso i równość w niedostatku. Trudno się dziwić, że dzisiejsza Solidarność nie czuje się usatysfakcjonowana. Z żłobkami jest nadal problem, wiek emerytalny wydłużony, nie zaś skrócony, emerytury i renty niezrównane, na przydział mieszkania się, co prawda, nie czeka, ale trzeba za nie płacić, a nie „dostawać”, ceny wszędzie komercyjne, czyli rynkowe, no i – co brzmi dzisiaj jak żart – nie ma kartek na mięso i jego przetwory. Istnieje wolność druku i publikacji, ale tego akurat związkowcy nie uznają za zdobycz, lecz za wraży instrument manipulacji poglądami. Nic więc dziwnego, że NSZZ Solidarność znalazła się w trwałej opozycji. Ale dlaczego razem z prawicowym PiS-em? Musimy zatrzymać się chwilę nad przyjętymi w tej kwestii definicjami.
Prawicą zwyczajowo określa się siły polityczne, które cechuje szacunek dla tradycyjnych autorytetów, religii, istniejącej hierarchii społecznej oraz wstrzemięźliwość przy dokonywaniu zmian w systemie społeczno-gospodarczym i politycznym. Do prawicy włącza się środowiska o poglądach konserwatywnych, reprezentujących liberalizm gospodarczy. Jak dodaje anglojęzyczna Wikipedia – dawniej, prawica reprezentowała szlachtę i arystokrację, wraz z rozwojem przymysłu przesunęła się ku burżuazji i kapitalizmowi. Co Jarosław Kaczyński, Joachim Brudziński oraz ich koledzy mają wspólnego ze szlachtą, arystokracją, burżuazją i kapitalizmem, gospodarczym liberalizmem i szacunkiem dla tradycyjnych autorytetów? Literalnie nic! Przeciwnie, zwalczają „przywileje”, nie znoszą ludzi zamożnych ich pieniędzy, jeśli pozostają poza ich kontrolą, a autorytetami są tylko sami dla siebie. Na zewnątrz ich kręgu nie ma żadnych.
Zdefiniujmy więc lewicę. Określa się tym mianem formacje polityczne dążące do zmian polityczno-ustrojowych, społecznych i gospodarczych i przeciwstawiające się istniejącemu porządkowi społecznemu. Ich dążeniem jest osiągnięcie wolności na bazie równości i sprawiedliwości za cenę „porządku społecznego” zapewnianego przez ustrój dyktatorski. W tradycji europejskiej lewica wyrastała ze struktur rodzących się wokół robotniczych związków zawodowych. To zrozumiałe, że Duda i jego związek są lewicowe, ale jakim sposobem definicja lewicy (jeśli tylko pominąć stosunek do Kościoła) niemal idealnie pasuje do „prawicowego” PiS-u?
Wniosek nasuwa się sam. Prawo i Sprawiedliwość ma niewiele wspólnego z tradycyjnie rozumianą prawicą. Jest partią „sprawiedliwości społecznej”, rozumianej na bardzo lewicowy sposób. Nie jest konserwatywna i liberalna, lecz rewidykacyjna i egalitarystyczna. Nie pragnie stabilizacji struktur społecznych, lecz ich zburzenia i zbudowania wszystkiego od nowa według własnego pomysłu. Nie cierpi powolności ewolucji, pragnie szybkich i rewolucyjnych zmian. Ma pogardę dla istniejących elit w przekonaniu, że zastąpi je wszystkie własnymi kadrami („jedna drużyna!”). Nie boi się związków zawodowych, bo te przecież kadr nie mają, a po dojściu do władzy, będzie je można spacyfikować lub przekupić. Po jej zdobyciu, zrobi wszystko, by sparaliżować wszystkie próby pojawienia się konkurencji. Jaką więc PiS jest prawicą? Jako w swej istocie partia narodowo-socjalistyczna nią nie jest wcale – tyle, że narodowy socjalizm wyznawany przez PiS jest „miękki”, raczej na modłę węgierską, niż faszystowskiej NSDAP. Nie manifestuje najtwardszych cech ideologii narodowo-socjalistycznej – rasizmu i wiary w siłę pięści. Przekonanie o wyjątkowości narodu jest ukryte gdzieś w podtekście, na zewnątrz ukazuje się tylko jego „socjalistyczne oblicze”, tyle, że w miejsce ideologii opartej na kluczowej roli „klasy robotniczej”, wstawiony został „naród” zdefiniowany w szczególny sposób, lecz w gruncie rzeczy tożsamy z „ludem pracującym”. Populista nie uważa za prawdziwych członków narodu ludzi lepiej wykształconych, lub też bardziej majętnych i skłonnych do brzydkich pokus, co powoduje, że jego definicja narodu jest bliska komunistycznego pojęcia „ludzi pracy”, tyle, że odarta z internacjonalistycznej otoczki. Podstawową wartością dla tego rodzaju narodowego populizmu jest jego własna, „prawdziwie patriotyczna” klasa pracownicza, a obcy, mówiący innym językiem, są wrogami. Przywódcy populistyczni podbijają bębenek dumy narodowej mającej wynikać z samej tylko przynależności do narodu etnicznego. Im bardziej świadomośc ludzi podbudowana jest samodzielną refleksją, tym bardziej staje się podejrzana, nienawistna, nazbyt intelektualna, a więc niepewna, godna infamii i odrzucenia. Rozbudzając negatywne emocje, narodowiec stara się przedstawić w roli charyzmatycznego przywódcy zdolnego poprowadzić ludzi do masowych sukcesów. Analitycy zwracają uwagę na to, że wsparcie dla ruchów populistycznych uzależnione jest od poziomu i rozkładu wykształcenia, a także od dystansu, jaki w społecznej przestrzeni dzieli tych, posiadających minimum wiedzy o społeczeństwie, od takich, którzy tej wiedzy nie mają. Polska, ze swoim tradycyjnym podziałem (wspomnieliśmy, że w okresie przedwojennym nazywano go podziałem na „pany” i „chamy”), jest doskonałym terenem rodzenia się narodowego populizmu, jako sposobu leczenia kompleksów tych drugich wobec pierwszych. Jeśli do tego, warstwa inteligencka („panów”) otwarcie manifestuje swoją wyższość nad niewykształconym ludem – „chamami” (co też jest częścią naszej narodowej tradycji), powstanie populistycznego ruchu podobnego do PiS, było tylko kwestią czasu. Wbrew jednak argumentom padającym debacie publicznej, słowa i używane pojęcia nie mają żadnego znaczenia, ponieważ nie o argumenty i przekonywanie idzie, ale o wymuszenie siłą społecznego awansu kosztem „panów”. W Polsce, struktura społeczna ustaliła się z grubsza w postaci podziału na mieszkańców większych miast, czyli dzisiejszych „panów” i „Polski terenowej”, gorzej wykształconej i mniej „światowej”, a więc – „chamów”. Pracownicy wielkich państwowych przedsiębiorstw czują się bliżsi tej drugiej grupy społecznej i to właśnie jest przyczyną wsparcia związków zawodowych dla Prawa i Sprawiedliwości – politycznej reprezentacji obywateli gorzej wykształconych i mniej pewnych swej pozycji. Wynika z tego jednak, że siła populizmu jest prostym następstwem tempa przemian społecznych.Większa urbanizacja i poszerzająca się dostępność wykształcenia, ograniczy społeczne poparcie dla populizmu, bo zmniejszy liczbę ludzi uważających się za upośledzonych. Zgodnie z prawidłowościami rozwoju, jakiemu podlegała zachodnia Europa, trend jest jednoznaczny i oznacza stałe zwiększanie się politycznej roli ludności wielkomiejskiej, a zmniejszanie wpływów małomiasteczkowej. Tu znajduje się też źródło PiS-owskiej nienawiści do Unii Europejskiej, bo jest symbolem zagranicznych „panów” wobec miejscowych „chamów”, jak i obawy przed przychodzącymi stamtąd bodźcami do ewolucji społecznej struktury. Prawo i Sprawiedliwość jest formacją społecznej rewolty, będącej zawsze na wstecznym biegu. Triumfalizm Jarosława Kaczyńskiego jest nie tylko przedwczesny, ale jego polityczne ambicje cechuje wmontowany w nią mechanizm przegranej. Idzie przecież o „bój nasz ostatni” i śmiertelny z tej przyczyny, że w ramach cytowanych okresleń, Platforma Obywatelska – to „pany”, a Prawo i Sprawiedliwość – to „chamy”. Kto kogo zniszczy? Żyć w zgodzie się przecież nie da. Za dziesięć lat jednak po sporze nie będzie śladu, nie będzie ani jednych, ani drugich, bo i podział przestanie mieć znaczenie wobec upowszechniających się nowoczesnych wzorców awansu. Jarosław Kaczyński wybrał rolę, która od samego początku skazana jest na brak sukcesu. Stałe utrzymywanie pozycji „wsiegda gatow!”, to nie tylko zadanie męczące, ale stanowczo za mało, by zmienić bieg historii.