Wbrew pozorom obie sprawy są związane. Obydwie mają wymiar mieszczący się w przestrzeni głębokich różnic cywilizacyjnych pomiędzy chrześcijanami, muzułmanami i Żydami. Najpierw, po ogłoszeniu wyników głosowania nad zakazaniem w Polsce uboju rytualnego, w Sejmie zapanowała atmosfera zwycięstwa. Rozstrzygnięcie koncentrowało się na stopniu kwestii okrucieństwa wobec zwierząt, tak jakby gdzieś znajdowała się wyraźna granica przyzwoitości. Nie zauważono, że sprawa ma wymiar kulturowy i cywilizacyjny, a nie zwyczajnie techniczny i czysto moralny. Ubój z ogłuszeniem miałby być bardziej humanitarny, a ubój z wykrwawieniem mniej, ponieważ zwierzę – jak dowodzą badania – żyje po przecięciu tętnicy jeszcze kilka minut i ma świadomość umierania. W debacie, po jednej jej stronie, prym wiedli obrońcy zwierząt, po drugiej – zwolennicy wolności religijnej. Rodzi się pytanie o to, kto właściwie i kogo zwyciężył? Próba odpowiedzi może prowadzić do zaskakujących, a może i wcale niechcianych, wniosków. Zniknęła w tej wymianie poglądów kwestia o nieporównalnie większym znaczeniu, a mianowicie sprawa głębokich odmienności kulturowych pomiędzy tradycją Bliskiego Wschodu i europejską (szerzej – zachodnią) tradycją śródziemnomorską. Różnią się między sobą tak głęboko, jak głęboko różni się Allach i Jahwe od Boga chrześcijan. Dwaj pierwsi potrzebują krwi jako dowodu wiary. Ubój rytualny, to nie zwyczajny rytuał, ale ofiara krwi, którą wierny daje świadectwo pobożności. Ich Bóg krew ceni i lubi, a jej woń sprawia mu radość. Jahwe, by stać się Bogiem Rzymian musiał jednak pozbyć się tego rodzaju preferencji i uznać, że cukrowy baranek oraz symboliczna ofiara chleba i wina są mu równie miłe. Posłom wydawało się jednak, że idzie wyłącznie o kwestię formalną, o humanitaryzm i prawa zwierząt. Nic bardziej zwodniczego, ponieważ różnica poglądów w tym przypadku ma rozmiar cywilizacyjny, a nie techniczny.
Sprawa nie tylko nie jest nowa, ale tkwi u samych źródeł pojawienia się zasad społecznego współżycia, który stał się początkiem Zachodu i pogłębiającej się jego odmienności od bliskowschodniego sposobu postrzegania Boga i świata. Ten spór przybrał dzisiaj wymiar globalny. Zainteresowanym polecam znakomitą ksiażkę Johna Goodmana „Rzym i Jerozolima. Zderzenie antycznych cywilizacji”. Jak zauważa autor: „Stworzenie spójnego i jasnego prawa było jednym z największych osiagnięć imperium rzymskiego”, które Rzymianie „uważali za dzieło człowieka, rezultat decyzji politycznych podejmowanych przez zgromadzenie obywateli i urzędników, doświadczenia w stosowaniu prawa precedensowego oraz rozumowania”. Zgodnie z tą zasadą postąpił Sejm, ustanawiając prawo mówiące, że zarzynanie zwierząt bez ogłuszania jest barbarzyństwem. Skoro coś jest niedobre, jest oczywiste, że trzeba to zmienić i temu mechanizmowi służy cały system europejskiego ustawodawstwa. Tyle, że owa „oczywistość” mieści się bez trudu w logice ludzi Zachodu, którzy bez zastrzeżeń przyjęli sposób funkcjonowania rzymskiej jurysprudencji: złe rozwiązania poprawiać, dobre utrzymywać! Zupełnie inne jednak są teoretyczne podstawy prawa islamskiego i żydowskiego. Tam nie ma podziału na dobre i złe prawo. Całe jest doskonałym boskim tworem, nie poddającym się ani krytyce, ani nawet analizie. Obejmuje wszelkie aspekty życia – religijne i świeckie, przy czym to prawo nie pochodzi od ludzi, lecz zostało ukształtowane wolą Boga, przekazaną bezpośrednio Mojżeszowi i Mahometowi i tylko ludziom zakomunikowane. Co zostało ustanowione przez Boga, jest tam automatycznie uważane za dobre ze swej natury i nie może być poddane ocenie, tak jak sam Mahomet, mający na sumieniu tysiące ludzkich istnień, jest mimo to uznawany za postać z definicji moralnie czystą i bezgrzeszną. Człowiekowi nic do tego i pozostaje mu Go chwalić, nie zaś oceniać. Sejm nie przewidział świętego oburzenia wyznawców tych religii, w których zwierzę niewykrwawione jest po prostu niejadalne. Europejczyk nie jest w stanie tego oburzenia zrozumieć, ponieważ kieruje się świecką racjonalnością prawa tradycji rzymskiej, czyli prawa tworzonego przez rozum. Człowiek Bliskiego Wschodu – muzułmanin i ortodoksyjny Żyd – ma zupełnie inną wizję porządku rzeczy. Prawa nie tworzy człowiek, lecz ustanawia je raz na zawsze Bóg. Allach ustanowił prawo szariatu, a Jahwe – Torę, czyli Prawo biblijnego Pięcioksięgu. Skoro Bóg postanowił, że pobożny człowiek może żywić się jedynie pokarmami „halal” oraz „kosher”, a te wymagają wykrwawienia zwierzęcia, to człowiek tego zmienić nie może i jego rozum nie ma tu nic do rzeczy. Spożywanie mięsa zwierzęcia niewykrwawionego jest ciężkim grzechem i odczucia samej ofiary nie mają znaczenia. Allach zresztą nie powiedział, że zwierzęta cierpią, więc nie cierpią.
Media zapełniły się serdecznym zdziwieniem wobec reakcji naczelnego rabina Polski, wyrażającego dezprobatę dla uchwalonego zakazu, wyrażoną przy tym w gwałtowny i wręcz agresywny sposób. Dołączyła się do tego reprymenda ze strony izraelskiego MSZ. Tyle gwałtu w tak drobnej sprawie? Tymczasem, wedle rabina i MSZ-tu zaprzyjaźnionego kraju, to Sejm popełnił gwałt na boskim prawie i tego akceptować się nie da. Prędzej będzie wojna. Religijna oczywiście i medialna. Stanowisko swoich władz poparł nawet liberalny Szewach Weiss, argumentując, że idzie w tym wszystkim o prawo do zachowania tożsamości cywilizacyjnej oraz zapobieżenie zderzeniu religii i kultur. Nie powiedział tylko, że to religijne prawo, ustanowione za czasów Mojżesza i Mahometa nie pasuje już w niczym do współczesnego świata. Tyle, że nie o świat tu chodzi, ale o „cywilizacyjną tożsamość”, czyli uznania niezmienności zasad za naturalną i świętą. Nic nie może bardziej obrazić racjonalności człowieka Zachodu, więc też i do żadnego prozumienia w tej kwestii dojść nie może. W tej sytuacji, mówienie o dialogu jest zwykłą dziecinadą, skoro idzie o same fundamenty. O fundamentach się nie dyskutuje. Fundamenty się burzy.
Rzecz w tym, że to zderzenie ma miejsce od tysięcy lat i to ono ukształtowało cywilizację europejską w postaci wyodrębnienia się Zachodu jako odrębnego tworu znajdującego się w trwałej kulturowej opozycji wobec Wschodu. Cywilizacje Bliskiego Wschodu są od niego znacznie starsze, więc Europa musiała się kształtować w stałej z nimi debacie. O zakresie problemu świadczy sama nazwa „Zachód”. Nikt nie wie, kiedy i z jakiej przyczyny zaczęliśmy nazywać się Zachodem. Pojęcie nie niesie w sobie przecież żadnej treści z wyjątkiem określenia geograficznego kierunku. Jeśli mówimy o sobie „Zachód”, to godzi się zadać pytanie, jaki to punkt określa strony świata w taki sposób, że Europa mogła stać się Zachodem? W sensie geograficznym definicja jest prosta: Zachód – to jedna z czterech głównych stron świata. Odnosi się do punktu horyzontu, w którym Słońce zachodzi w dniu równonocy. I tyle. Kiedyś jednak, powszechnie słyszało się stwierdzenie: „Wyjeżdżam na Zachód, w Polsce nie widzę dla siebie perspektyw”, przy czym Zachodem mogły być zarówno kraje polarnej Północy (Szwecja, Dania), albo też antypody w rodzaju Australii. Dlaczego więc największa i najbardziej ekspansywna cywilizacja świata nosi tę nazwę? Nosi ją, ponieważ jako jedyna różni się głęboko od Wschodu, czyli całej „niezachodniej reszty”, położonej na wschód od Zachodu, lecz niesłusznie traktowanej jako jakaś jedność. Prawdziwy i fundalmentalny konflikt przebiega zresztą geograficznie blisko – pomiędzy chrześcijaństwem z jednej strony, a islamem i ortodoksyjnym judaizmem z drugiej. Azjatycki buddyzm i chiński taoizm stanęły jakoś z boku tego konfliktu i nie są stroną zaangażowaną w debatę.
Bóg chrześcijan krwi nie tylko nie żąda, ale jest też zwolennikiem powszechnego miłosierdzia. Bóg Żydów i muzułmanów pozostał przy starożytnej tradycji podziału na wrogów oraz przyjaciół i miłosierdzie ograniczył tylko do grona swoich wyznawców. Z całą pewnościa nie dotyczy ono nie tylko innowierców, ale również zwierząt i kobiet. Biblia nie mogłaby jednak zostać przyjęta jako święta księga w świecie Greków i Rzymian, gdyby nakazywała im obrzezanie, rytualne zarzynanie zwierząt, wyrzeczenie się igrzysk i konkurencji oraz traktowanie kobiet jako podludzi. Świat chrześcijan, za sprawą św. Pawła z Tarsu, zamienił jerozolimską ofiarę krwi w cukrowego baranka oraz symboliczną ofiarę w postaci chleba i wina, a kobietę uznał za równoprawną w wierze mężczyźnie. Temu ostatniemu zakazał też pozbawiania się napletka jako ofiary zupełnie niezrozumiałej w obliczu Boskiej wielkoduszności i wspaniałomyślności. Wykopał tym samym głęboki rów tektoniczny pomiędzy tradycją zachodnią a tą, rodem z Bliskiego Wschodu. Zrodzili się z tego odmienni Bogowie, zupełnie do siebie niepodobni a ich wierni rozeszli się intelektualnie w różne strony. Mało kto dostrzega, że tak zwana „sprawa księdza Lemańskiego” ma podobnie międzycywilizacyjny wydźwięk. Jedynie na powierzchni jest kwestią zakresu swobody wypowiedzi dla prowincjonalnego proboszcza. W rzeczywistości sprawa ma wymiar sporu międzycywilizacyjnego o miejsce kapłana w społeczności wiernych. Nie idzie tylko o poczucie księdza Lemańskiego o braku swobody w obliczu władzy hierarchów. Protestantyzm rozwiązał ten problem przez ustalenie, że do kontaktu wiernego z Bogiem nie jest potrzebny pośrednik w postaci księdza, czy kapłana. We wszystkich kościołach zreformowanych, księdza po prostu nie ma, ta instytucja została świadomie zlikwidowana, rządzi parafialna rada, a protestancki pastor nie jest kapłanem, lecz zaledwie przewodnikiem modłów, podobnie jak żydowski rabin, czy muzułmański imam. Tyle, że na tym kończy się podobieństwo. W świecie zachodnim niezależnie od odmiany chrześcijaństwa, rządzi prawo świeckie i zmienne, nie zaś niezmienne i nietykalne Prawo Boże. Nierozstrzygnięte pozostaje pytanie, czy ksiądz Lemański odczułby wystarczającą satysfakcję, gdyby został pastorem protestanckiej parafii Jasienica, czy też dalej żądałby kolejnych reform, by upodobnić swój kościół do synagogi? W tle całej sprawy znajduje się przecież problem tak zwanego dialogu chrześcijańsko-żydowskiego. Dialogu, który miałby dowieść nie tylko wspólnoty korzeni obu religii w postaci Pięcioksięgu Biblii, ale wręcz o – w gruncie rzeczy – ich jednolitości w pojmowaniu najważniejszych spraw ludzkich i boskich. Zarówno z punktu widzenia historycznego, jak i kulturowego ten wysiłek, aczkolwiek głęboko ekumeniczny, grzeszy wewnętrzną sprzecznością, której – z samej jej istoty – nie da się usunąć przez dialog.
Według Feliksa Konecznego, przedwojennego badacza zjawisk kulturowych, cywilizacja łacińska opiera się na greckiej filozofii, rzymskim prawie i etyce chrześcijańskiej i jako jedyna łączy wszechstronny rozwój kategorii prawdy, z kategorią dobra. Profesor Koneczny był głęboko wierzącym katolikiem, a jednak w jego teorii nie ma słowa o Biblii jako źródle Zachodu. Cywilizację żydowską uznawał nie tylko za inną, ale wręcz odwrotną w hierarchii swoich wartości w stosunku do wyznawanych na Zachodzie. Jego zdaniem, dzięki temu, cywilizacja łacińska mogła, jako jedyna z obecnie istniejących, wyzwolić się z niewolnictwa wobec Boga i stać się personalistyczną w przeciwieństwie do pozostałych, będących kulturami ze swej istoty gromadnościowymi, w których jednostka nie znaczy wiele, całkowicie podporządkowana Boskiej woli reprezentowanej na ziemi przez religijnych mędrców. W bliskowschodnim świecie miejsca na świeckie myślenie i świeckie autorytety nie ma. Takim cywilizacjom, demokracja nie tylko nie jest potrzebna, lecz przeciwnie – staje się przeszkodą, ponieważ stawia wyżej decyzje ludzi od Bożej Woli. A któż ją zna? Tylko uczeni w Piśmie. Świeccy naukowcy jej znać nie mogą, bo nie mają do jej badania uprawnienia. To tylko bezbożni maniacy.
Cywilizacja łacińska wytworzyła pojęcie państwa, etyki i prawdy obiektywnej, będącej w opozycji wobec Prawdy Bożej. W ramach tej tradycji, prawo jest tworzone na podstawie uznawanych norm etycznych i ludzkiego prawa naturalnego, dzięki czemu możliwy jest również rozwój samego pojęcia moralności. Jak je powiązać z podrzynaniem gardła krowie? Dla muzułmanina i Żyda nie ma tu żadnej sprzeczności, wypełnia on tylko wolę Boga i mordując zwierzę tym sposobem nie tylko nie postępuje okrutnie, ale wręcz pobożnie i zgodnie z boskimi nakazami. Jednak, tylko pozornie sprawa dotyczy krowy. Zauważmy, że islamscy fundamentaliści zabijają swoje ofiary w ten sam sposób – przez rytualne poderżnięcie gardła. Człowiek nie jest w tym procederze po prostu zabijany, lecz składany Bogu w ofierze, a zabijający nie jest mordercą, lecz pobożnym i godnym naśladowania wiernym. Co to ma wspólnego ze sprawą księdza Lemańskiego? Po własnych doświadczeniach ministranta w prowincjonalnym kościele, nie jestem szczególnym fanem katolickiej hierarchii i ortodoksji, ale czy ksiądz, dążący do połączenia w jedność dwóch sprzecznych żywiołów – zachodniego i bliskowschodniego – żywiołów, których samą istotą jest dwa tysiące lat cywilizacyjnych odmienności, zdaje sobie sprawę z tego, że podjął się zadania niewykonalnego, bo też i głęboko nielogicznego? A takie kończą się jednakowo – nieuniknioną przegraną i zapomnieniem. Ostatecznie, ksiądz – wbrew nastrojom własnych parafian – wycofał się i poddał woli biskupiej kurii. To dobrze, bo uspokoi nastroje tyle, że w niczym nie przybliży rozwiązania samego problemu i nie zakończy debaty, przesuwając ją tylko w czasie. Bo też ma ona charakter fundamentalny. Jeśli rację ma Zachód, świat musi się rozwijać, jeśli rację ma Wschód – świat powinien tylko biernie tkwić w pobożności. Tertium non datur.