ZROZUMIENIE JAKO WYŻSZA FORMA ŻYCIA.

Staramy się zwykle jakoś zapanować nad swoim życiem i często mamy wrażenie, że nad nim naprawdę panujemy. Kiedy jednak dobiegamy już do kresu i rzucamy okiem za siebie, wrażenie się zmienia i zaczynamy podejrzewać, że kierowała nami nie nasza własna roztropność, lecz jakaś siła wyższa, fatum, albo wręcz przypadek i że właściwie to od nas samych zależało niewiele. Za wiele planów i marzeń pozostawiliśmy za sobą bez nadania im dalszego biegu. Chcieliśmy robić coś ważnego i być „kimś”, tymczasem robiliśmy coś innego i chyba nawet byliśmy kimś innym, niż kiedyś być zamierzaliśmy. Czy to przeznaczenie tak zdecydowało? Czy naprawdę nie można było inaczej? Ta refleksja jest dosyć powszechna, ale też jednocześnie Polaków niesłychanie rajcuje coś, co trwałe nie jest ze swej zasady i jest tej refleksji odwróceniem. Podnieca nas polityka – coś jak najbardziej aktualnego i bardzo niemądrego i nietrwałego, sprowadzającego się do migawek twarzy, które przesuwają się po szklanym ekranie jak krzesełka na odpustowej karuzeli. Panowie Polacy mają przy tym skryte marzenia. Są niespełnionymi prezydentami, premierami i sejmowymi marszałkami. Niektórzy dochodzą nawet do wniosku, że jeśli nie zaistnieją w mediach, to nie ma i dowodu na samo istnienie. Przecież, rozumują, gdyby nasze życie było wartościowe, to by nas w telewizji pokazali. Przynajmniej jakąś migawkę, jakiś krótki okrzyk na przypadkowy temat, a tu nic, a inni się eksponują! Klęska! Więc tkwimy tak z drinkiem w dłoni, z przylepionym do ekranu wzrokiem, by przynajmniej uczestniczyć w życiu tych, którym się udało bardziej…
Nie wiem, czy będzie jakimś pocieszeniem dla sfrustrowanych życiem współobywateli, że pojawienie się życiowego i osobistego sukcesu, czy też to, że nam się taki fakt nie przydarzył, nie ma dla biegu dziejów większego znaczenia. Z perspektywy „życia po życiu” nie ma już zresztą znaczenia żadnego. Posiada jakąś bardzo ulotną wartość jedynie tu i teraz i tylko w naszej własnej jaźni, póki nas widzą (podziwiając lub nienawidząc) i kiedy możemy wybić się ponad innych tu i za tego życia właśnie. Za życia, to ważne, bo potem, po śmierci, wszyscy będą już sobie równi. Jaka w tym kryje się logika, jeśli w ogóle jakaś kryć się może? Kiedyś, odwoływano się w tej kwestii wprost do Boga i przynajmniej było wiadomo, że krzywdy i niepowodzenia zostaną wynagrodzone przez Niego później, czyli w wieczności. Tyle, że pięćset lat temu wiara w Jego opiekuńczą moc naprawdę pomagała w codziennym życiu. Dożycie trzydziestych urodzin było samo w sobie sukcesem. Znamienne, że koniec bohatera „Nędzników” został odnotowany jako śmiertelny wypadek „jakiegoś pięćdziesięcioletniego starca”. Dzisiaj żyjemy znacznie dłużej, perspektywa wieczności odsuwa się w młodości tak daleko, że całkiem przestajemy sobie tym zawracać głowę, zajmując się sprawami zwyczajnej codzienności, marząc o sukcesie i dobrobycie, odsyłając przy okazji najstarszych bliskich tak daleko, by nie było widać ani słychać ich umierania. Sama sprawa jednak z tej przyczyny przecież nie znika. Tymczasem, naukowe badania mogą doprowadzić do jeszcze większego stresu, skoro jedna z wielkich szkół historycznych dowodzi, że w rzeczywistości dziejowej niczyje życie jednostkowe nie jest przedmiotem zainteresowania Losu. Znamienne, że nie pochylono się nad tą myślą w naszym kraju wcale, chociaż – nazwana przez jej autora „długim trwaniem” – opracowana została trzydzieści lat temu. Opublikowano ją w Polsce, to prawda, lecz z opóźnieniem sięgającym ćwierci stulecia, bo dopiero w 2006 roku, ale i tak dobrze, że opublikowano. Przemknęła jednak przez księgarnie nie wzbudzając ani zainteresowania mediów, ani uwagi naukowców rodzimego chowu. Mam na myśli książkę Fernanda Braudela „Gramatyka cywilizacji”. Jego idea „długiego trwania”, zastępującego w historycznej metodologii czyny „wielkich jednostek” była naprawdę rewolucyjna. Obracała do góry nogami nie tylko zasady szkolnej pedagogiki, ale i świat cały. Sugerowała, że jego dzieje ilustrowane wojnami, powstaniami i wielkimi czynami sławnych mężów stanu, są w gruncie rzeczy jałowe i w żadnym zakresie nie zastępują próby zrozumienia mechanizmu tych przemian, których rzekomo byli inicjatorami i głównymi aktorami. Okazuje się że nie byli, chyba że świat tych aktorów przyrównamy do teatru lalek pociąganych niewidzialnymi sznurkami. We wschodniej części Europy jeszcze do dzisiaj, za naukowe uważa się tylko drobiazgowe opisy zdarzeń wsparte setkami odnośników, nie zaś odważne syntezy starające się wyjaśnić tych zdarzeń okoliczności i wytłumaczyć przyczyny. W rezultacie, ten ostatni rodzaj podejścia do współczesności, stał się domeną dziedziny symbolizowanej głośnym Zderzeniem cywilizacji Samuela Huntingtona. Jego rozumowanie jest jednak nieodmiennie przez nauki historyczne przemilczane, jako nie dotrzymujące naukowych rygorów. Ale przecież rygory odnoszące się do badania przeszłości nie mogą być przestrzegane przy ocenie teraźniejszości, nie mogąc jej służyć z oczywistych względów. Czy mamy się więc nie interesować teraźniejszością, czyli naszym życiem tu i teraz, tylko z metodologicznych względów? Nie mamy przecież, to prawda, do teraźniejszości – z jej samej istoty – wystarczającego dystansu, jak też i wiedza o niej nie może być oparta na „twardych” dowodach historii z racji tego, że dopiero się zaczęła. Jesteśmy więc skazani na ukradkowe podglądanie własnego świata spod stołu dziejącej się wokół niego historii. I mamy go nie podglądać tylko dlatego, że to metodologicznie wątpliwe? Przecież dowody na racje w tym naszym podglądaniu pojawią się zapewne w przyszłości, ale nie będzie to już dla nas teraźniejszość, lecz teraźniejszość zupełnie nowa i dziś nieznana przyszłość, a pogląd na dawną straci już wtedy wartość. Inaczej mówiąc, analiza teraźniejszości o tyle się różni od żelaznych kanonów naukowego podejścia, że nie może być udokumentowaną przeszłością i skutecznie naraża na błąd pośpiesznej syntezy. Życie z błędami nie odziera go jednak z dostojności, chociaż – jak zwierza się ze swej naukowej samotności znany arabista – „sądzę że jest to bardziej potrzebna praca nie tylko dla studentów (bo jeśli chodzi o dziennikarzy, urzędników i polityków sprawa zdaje się beznadziejna), ale dla rozwoju myśli naukowej. Od lat obserwuję, że między światem muzułmańskim a moimi kolegami islamistami w Europie narasta mur Goga i Magoga. To mur niezrozumienia”. Uczony orientalista nie ma racji. Rzecz w tym, że opracowania o współczesności, nawet jeśli są pochopne, muszą być zrozumiałe nie tylko dla studentów i kolegów z szacownej katedry, ale w pierwszym rzędzie właśnie dla „dziennikarzy, urzędników i polityków”, albowiem bez tego rodzaju odbiorcy przekaz o teraźniejszości traci sens, niezależnie od wielkości marginesu obciążającego go błędu. Pisanie rzeczy niezrozumiałych może być jakimś patentem literackim w oczekiwaniu na geniusz potomności, ale nauka musi być rozumiana tu i teraz, inaczej traci swoje najważniejsze racje. Zastanawiające, że opracowania powstające w krajach związanych interesami w różnych częściach świata nie są tam domeną wąskich specjalistów, lecz rozkwitają bez sztucznych barier i są czytane przez szeroką publiczność.
Jak zauważa wydawca „Gramatyki cywilizacji”: „Fernand Braudel zmienił sposób pisania o historii, która jest dla niego ewolucją idei, sposobów myślenia. Odchodzi od tradycyjnej historii politycznej, na którą składa się chronologiczny opis wydarzeń, i zajmuje się dziejami człowieka żyjącego w określonym środowisku naturalnym i kulturowym.(…) Dzięki Braudelowi nawet powierzchownie wprowadzony w historię świata czytelnik jest w stanie zrozumieć wspólne i odmienne cechy zachowań i świadomości ludzi żyjących w różnych kulturach”. A jednak, w naszym kraju, Braudel i jego koncepcja dziejów nie doczekała się poważnej debaty, zapewne dlatego, że nie rządzi nią ów „nawet powierzchownie wprowadzony w historię czytelnik”, ale głęboko uczeni lecz wąscy specjaliści. Dzieło więc nie tylko opublikowano z trudnym do wytłumaczenia opóźnieniem, ale też nie napotkało na przyjęcie na jakie zasługuje. Może stało się tak dlatego, że w polskim opisie dziejów świata i regionu dominuje podejście lokalne, uznające – w przeciwieństwie do Braudela – za jedynie warte uwagi tylko „wielkie jednostki” (najlepiej narodowego chowu) oraz ich dramaty własnych politycznych wyborów, nie zaś ważne wydarzenia wpływające na świat cały. Pogląd, że decydujące jest „długie trwanie” – idei, poglądów i obyczajów, nie zaś decyzje „wielkich jednostek”, rządów i parlamentów – wydawać się mógł za mało romantyczny w obliczu tradycji przedkładającej narodową martyrologię nad namacalne sukcesy. Koncentracja na zagadnieniu „nosa Kleopatry” („jak potoczyłyby się dzieje Rzymu gdyby Kleopatra miała krzywy nos?”) wydaje się zresztą pobudzać naszą narodową wyobraźnię znacznie żywiej, niż doszukiwanie się rzeczywistych przyczyn biegu zdarzeń.
„Długie trwanie”, to myśl określająca perspektywę czasową, w której dokonują się ważne przemiany cywilizacyjne i religijne. Według tej koncepcji większość bieżących wydarzeń politycznych nie ma znaczenia dla istoty tych przemian, a z dłuższej perspektywy jest wręcz nieistotna. W ujęciu Braudela, wydarzenia kreowane przez polityków – królów, prezydentów i ministrów są najpłytszą warstwą historii. Warstwę głębszą okupują procesy gospodarcze, ale i one nie mają wymiaru decydującego. Poziom najgłębszy i najważniejszy tworzą przemiany cywilizacyjne i religijne i te są najbardziej istotne dla zrozumienia całości dziejów, albowiem to my tutaj i w tym życiu jesteśmy ich tworem, materią i odbiciem długotrwałych procesów dziejących się poza naszą codzienną świadomością. Nasza wola jednostkowa nie ma tam nic do czynienia. Oznacza to, że z punktu widzenia prawdziwej treści wielkich przemian nie jest ważna „historia incydentalna” – ta „najpłytsza warstwa historii”, będąca domeną uwagi kronikarzy, dziennikarstwa i salonowego plotkarstwa, ale prawdziwej wagi nabierają głębokie struktury, ewoluujące powoli, dające się uformować w klarowne prawidłowości, lecz których nie jesteśmy samodzielnymi uczestnikami, ale niezbędną dla zaistnienia materią. Szkoda, że te ważne konstatacje zostały w polskojęzycznej literaturze przedmiotu odnotowane tylko na marginesie rozumowania autora. Tymczasem, jeśli je pojmiemy, nie poprawi nam to zrazu jednostkowego samopoczucia, ale po zastanowieniu, pomoże zrozumieć otaczający świat. Jeśli porównamy go tu do mrowiska, to ludzie tym się od mrówek różnią, że wiedzą iż żyją w tym właśnie świecie i orientują się w jego rozmiarach i różnorodności, podczas gdy mrówki nie mają samodzielnej wiedzy nie tylko o własnym mrowisku, ale i o samych sobie. Czynią to co czynią, bo tak czynić muszą. Może właśnie fakt, że zostaliśmy obdarzeni prawem do rozumienia świata, a nie obowiązkiem nim rządzenia, jest największym darem ofiarowanym ludziom przez Stwórcę kimkolwiek by On nie był? No, to czym jest ta nasza cywilizacja? Ba, gdybyśmy to dokładnie wiedzieli, wiedzielibyśmy wszystko i równi bylibyśmy bogom. Ale dążyć do równości z nimi musimy i to bez strachu i zbędnych kompleksów. Ostatecznie, „człowiek” brzmi niemal równie dumnie!

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.