Amazońskie i afrykańskie pożary, to dla świata wiadomość więcej niż zła. Pożar nigdy nie jest ludziom przyjazny, ale taki, który nie daje się ugasić niesie nieodwracalne następstwa. Nie tylko dlatego, że płomienie mają niszczycielski charakter, lecz również i z tej przyczyny, że pojawiają się tego skutki globalne. Tu, w Europie, wydawać się może, iż to nie nasz problem, bo ogień wybucha gdzieś daleko – w strefie równikowej Afryki czy południowej Ameryki, więc nam nic do tego. To błąd, bo najnowsza fala kataklizmów jest tak gwałtowna i wielka, że ich skutki będą miały wpływ na całą resztę świata. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że Polska też im podlega. Dotąd, miała tylko deficyt wody, teraz przekształca się on w długie stany suszy grożące stałym obniżaniem plonów i głębokimi zmianami klimatycznymi. Problem w tym, że ludzkość w swej megalomanii nie podejmuje kroków zapobiegawczych i koncentruje się na działaniach lokalnych. Brazylia też wydaje się bezradna wobec płonącej na całego puszczy amazońskiej. Czy tego typu zjawiska czekają resztę świata i czy może zapowiada to sukcesywne cofanie się człowieka przed ogniem, „wielką wodą” albo też nie mniej katastrofalnym w skutkach zanikaniem lodowców? A może to są właśnie te wydarzenia – jakby to brutalnie nie zabrzmiało – które prowadzą do zmniejszenia liczby ludności świata do takiego rozmiaru, że będzie on zdolny do głębokich przemian bez ekologicznej katastrofy?
Wielkie pożary mogą być zaskoczeniem, ale topnienie lodowców i tego globalne skutki, to zjawisko już znane i jak dotąd postrzegane przez pryzmat potencjalnych korzyści. Amerykanie i Rosjanie ostrzą sobie zęby na bogactwa kryjące się pod lodami Arktyki, ale w innych częściach świata sytuacja jest inna. Oto rząd Indonezji, ze względu na sukcesywne zalewanie wodą morską stolicy państwa Dżakarty, zamierza ją przenieść z Jawy o prawie tysiąc kilometrów dalej – na mniej zgrożoną kataklizmami wyspę Borneo. Tyle, że podniesienie się poziomu oceanów to nie tylko zagrożenie dla wielu terenów nadmorskich, ale też perspektywa zmiany klimatu globalnego. Co gorsza, to proces w swych skutkach nieprzewidywalny. Ze zjawiskiem topnienia arktycznych lodów zdążono się już oswoić, oczekiwano jednak, że potrwa całe stulecie stając się kłopotem następnych pokoleń. Teraz okazuje się, że to już nasz problem wobec którego najwyraźniej pozostajemy bezradni. A konsekwencje są nie tylko ogromne, ale niosą trudne do przewidzenia skutki i egzystencjalne zagrożenia.
Amazonia jest jednym z największych obszarów pochłanianiających dwutlenek węgla, niebezpieczny dla atmosfery gaz cieplarniany wytwarzany w procesie spalania paliw kopalnych. Pożary w puszczy amazońskiej mają więc dodatkowy wpływ na ocieplanie się globu, czego skutków człowiek nie będzie już w stanie opanować. Duża ilość gazów cieplarnianych w atmosferze powoduje, że więcej szkodliwego promieniowania słonecznego dociera do planety i staje się jedną z przyczyn zjawisk, które właśnie obserwujemy w Ameryce i Afryce, powodując coraz szybsze topnienie arktycznych lodowców. Nadmiar dwutlenku węgla, to jeden problem, drugim jest zwiększanie się poziomu jego tlenku, co też może wpływać negatywnie na zmiany klimatyczne.
Specjaliści zauważają, że las deszczowy jest nie tylko źródłem ulew, ale i sam wchłania wielkie ilości wody. Wylesienie z powodu pożarów i wyrębów spowoduje jednak, że deszcze będą gwałtowniejsze, ale też przedłużą porę suchą, co spowoduje jeszcze większą liczbę pożarów. Naukowcy szacują, że jeśli dojdzie do zniszczenia 25% powierzchni lasów Brazylii, susza wydłuży się na tyle, że zmieni tropikalną puszczę w sawannę. W omówieniach tej kwestii dodaje się, że „to już nie tylko teoretyczne rozważanie, to już się dzieje!”. Należy pamiętać że wylesienie Amazonii to proces trwający od dłuższego czasu a większość pożarów, które trawią jej lasy to skutek działań człowieka. Z podobnym problemem walczy Afryka. Płoną bowiem lasy w Kongo i Mozambiku i nie jest to już pierwsze tego typu wydarzenie.
W kontekście powyższych rozważań pojawia się pytanie czy ludzkość jest w ogóle w stanie zapanować nad własnym losem. Dotąd, odpowiedź wydawała się oczywista, ponieważ „mamy tak wiele środków poznawczych i zaradczych, że poradzimy sobie również i z tym wyzwaniem”. Tyle, że w obliczu wydarzeń pachnie to megalomanią. Przypomnijmy, że w swych oczekiwaniach co do przyszłości ludzie nie tyle często się mylili, ale mylili się z reguły i do tego głęboko.
W ramach naukowego instytutu Strategic Forecasting, Inc. (Stratfor), jego szef pracuje się nad analizami i raportami o charakterze globalnym na potrzeby klientów prywatnych, a także niektórych agend rządu Stanów Zjednoczonych. W tej przestrzeni trzeba być wyjątkowo konkretnym, nie zaś bujać w obłokach. Eksponowaną przez instytut tezą jest jednak mało optymistyczna myśl, że przedwidywania przekraczające dystans dziesięciu lat są z reguły błędne. Więcej, muszą być błędne z samej istoty, stając się tym bardziej nieprawdziwe im dalej sięgają w przyszłość. Szef instytutu Stratfor zauważa, że głównym źródłem braku poważnej analizy globalnej są nietrafne oceny teraźniejszości i historycznego miejsca, w którym się znajdujemy. Daje aż nadto przekonywujące przykłady, nad którymi historycy przechodzą jednak do porządku. „W 1900 roku przyszłość wydawała się ustalona: pokojowa, rozkwitająca Europa miała rządzić światem”. W piętnaście lat później nie tylko nim nie rządziła, ale była rozdarta i wyniszczona czteroletnią światową wojną, której prawdziwe cele wydają się z dzisiejszej perspektywy krańcowo niejasne. „Kontynent leżał w ruinie. Niektóre imperia – austro-węgierskie, rosyjskie, niemieckie i osmańskie – zniknęły z mapy. Zginęły miliony ludzi”. Po pierwszej światowej wojnie lat 1914-1918 wygranej przez antyniemiecką koalicję wydawało się, że potęga przeciwnika została bezpowrotnie złamana. Tymczasem, dwadzieścia lat później, Niemcy nie tylko się podźwignęły, ale pobiły Francję i uzyskały dominację w całej Europie, a ich potęga dotarła w pobliże Moskwy. Podobnie, Stany Zjednoczone przegrały kiedyś wojnę z prowincjonalnym Północnym Wietnamem i zdawało się, że stają przed perspektywą własnego schyłku w obliczu zagrożenia ze strony Związku Sowieckiego a także przed perspektywą utraty wpływu na resztę świata. W dwadzieścia lat później, ten ostatni nie tylko przestał być zagrożeniem, ale zniknął z mapy, za to USA stały się jedyną potęgą zdolną do interwencji w każdym zakątku globu. George Friedman rzecz podsumowuje lapidarnie: „Kiedy mówimy o przyszłości, możemy być pewni tylko jednego, że zdrowy rozsądek zawodzi. Nie ma żadnego magicznego dwudziestoletniego cyklu; nie ma też żadnej prostej siły rządzącej tym wzorem. Jest po prostu tak, iż rzeczy, które w danym momencie historii wydają się trwałe i pewne, mogą się zmienić z błyskawiczną szybkością”. Inaczej mówiąc, pewne jest to, że do przewidywania przyszłości stosujemy błędne metody i zwykle się mylimy. Nawet o własnych losach nie wiemy nic lub prawie nic. Do 8 listopada 2016 roku samym Amerykanom nie tylko reszcie świata nie przechodziło przez myśl, że prezydentem najpotężniejszego mocarstwa świata może kiedykolwiek zostać człowiek pokroju Donalda Trumpa.
Jak to się dzieje, że świat się jednak kręci i nie tylko czyni to bez końca, ale – oglądany z perspektywy czasu – wydaje się być w tym konsekwentny i trudno w jego ewolucji dostrzec błędy. Czy więc spoglądając wstecz można dopatrzeć się jakiegoś rodzaju logiki wiążącej wydarzenia w całość? Czy jesteśmy dla własnego bezpieczeństwa w stanie je przewidzieć i czy mamy realny na nie wpływ? A może z samej istoty naszego miejsca wpływ mamy tylko pozonrny bo jesteśmy tylko pionkami historii, a nie – jak gotowiśmy sądzić – podmiotem jej biegu? Czy zatem wiedzę o przyszłości istotnie posiada – jeśli istnieje – tylko Bóg i nikt inny? Ale na podstawie jakiego mechanizmu i do czego sprowadzać się ma Jego wpływ na wydarzenia, skoro o Jego opinii też nie mamy wiedzy a On sam nie jest łaskaw nas oświecić. Nieskuteczność Jego interwencji świadczyłaby raczej o tym, że nawet i On, jeśli istnieje, też jest bezradny wobec nieprzewidywalnej przyszłości. Może sam nie wie nic? Kto więc w ogóle coś wie? Jak w tej sytuacji możemy się nawzajem przekonywać, że losy świata zależą od logiki naszego oddziaływania na globalny twór zwany ludzkością?
Dowodem na nieprzewidywalność wydarzeń może być proces wychodzenia Wielkiej Brytani z unijnych struktur. Obecna sytuacja wydaje się zapowiadać rychłe opuszczenie przez nią Europy. Rzecz jednak w tym, że – jak się okazuje z dzisiejszej perspektywy – nikt exit’u nie tylko nie przewidywał, ale też i mało kto go naprawdę pragnął. Dzisiaj, opór gwałtownie narasta, ale to może nie wystarczyć aby zapobiec brytyjskiemu wyjściu z Unii i to bezumownemu, najbardziej dla wyspiarzy niekorzystnego. Okazuje się, że samego mechanizmu problemu który możemy obserwować jak na dłoni, nie rozumiemy nie tylko my, Europejczycy, ale również i ci, których on dotyczy. Nie mamy przy tym na jego finał żadnego wpływu. Więc jak to? Nie mamy wpływu na własne postępowanie?
Szczególne miejsce Wielkiej Brytanii w świecie można definiować dwojako i to –paradoksalnie – z całkiem przeciwnych punktów widzenia: (i) z europejskiego oraz (ii) anglo-amerykańskiego. Z tego pierwszego, jest ona oczywistą częścią Europy, na pierwszy rzut oka nawet lepiej osadzoną niż zupełnie pograniczne – Irlandia, Norwegia czy Islandia, a jej wyjście z Unii wydaje się być nonsensem także i geograficznym. A jednak proces jej wychodzenia ze struktur Unii Europejskiej nabiera tempa i opuszczenie Unii wydaje się być czymś niemal nieodwracalnym, pomimo tego, że przybiera kształt kataklizmu, któremu – teoretycznie rzecz biorąc – uczestnicy powinni starać się zapobiec. A jednak wydają się być w sprawie własnej przyszłości całkiem bezsilni.
Z drugiej strony, brytyjski exit mogłby wydać się racjonalny z punktu widzenia dawnego świata anglosaskiego, którego Wielka Brytania była twórcą i którego pozostałości widoczne są na mapie globu. Tyle, że dawno przestała być jego centrum i przywódcą i dzisiaj jest już tylko jego dalekim obrzeżem. Dlaczego zachowuje się jakby w tym względzie nic się od stu lat nie zmieniło? Dlaczego wahań w sprawie dalszego uczestnictwa w Unii Europejskiej nie wykazuje równie anglojęzyczna Irlandia, która też miała swój udział w powstawaniu brytyjskiego imperium? Jest jednak nie tylko lojalnym uczestnikiem Unii, lecz stała się powodem wątpliwości sąsiedniej Irlandii Północnej oraz Szkocji co do słuszności dalszego pozostawania w brytyjskim gorsecie. A gdyby przyszło do sytuacji, że oto z Unii Europejskiej wychodzi tylko Anglia a pozostaje w niej Szkocja oraz Płn. Irlandia, to jakie to będzie miało znaczenie dla samego pojęcia brytyjskości i jej pozycji w świecie anglosaskim? Tyle, że jak rzecz się stanie, powrót do stanu wyjściowego nie będzie zapewne możliwy. Na tym też polega problem który tu rozważamy. Jest bowiem niewątpliwe, że to ludzie są bezpośrednią przyczyną wielu międzynarodowych wydarzeń, ale – jak pokazuje historia – często spoglądają na następstwa swego działania jak na coś obcego i nieoczekiwanego, nie rozumiejąc przyczyn własnego w nich udziału. W tym znaczeniu, zarówno brytyjski exit jak i brazylijskie i afrykańskie pożary należą do podobnego rodzaju wydarzeń: są przez ludzi spowodowane, ale ich skutki wędrują potem wedle własnej logiki, poza ich kontrolą i żyją całkiem własnym życiem.
Problem wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej pojawił się niedawno, nieco ponad pięć lat temu, tyle, że spontanicznie i wskutek przypadkowego zbiegu okoliczności. Brytyjski premier David Cameron zarządził referendum będąc pewnym, że Brytyjczycy wypowiedzą się za pozostaniem kraju w strukturach Unii. Ci jednak, niespodziewanie, choć tylko kilkuprocentową większością głosowali inaczej. Z perspektywy czasu nasuwa się domniemanie, że dzisiaj sami tego nie rozumieją, bo też tak brzemienną w skutki decyzję podjęli chaotycznie i nieco z przekory. Problem w tym, że raz uruchomiony społeczno-polityczny mechanizm nabiera własnej logiki i biegnie własnym trybem. Więcej, staje się przykładem wydarzenia, które wymknęło się spod kontroli jego autorów i pędzi w nieznanym kierunku choć brzemiennym w następstwa nie tylko dla samej Wielkiej Brytanii. Nie wiadomo nawet, czy przetrwa ona jako całość zbliżający się wstrząs oderwania się od unijnych struktur. Zauważmy, że wciąż nie dokonano rachunku strat i korzyści i – jeśli pominiemy mocarstwowe pozory – nie za bardzo wiadomo dlaczego Brytyjczycy to zrobili. Są tylko grube szacunki, których logika nie jest obiektywna lecz uzależniona od interesów tych, którzy je formułują. To wydarzenie o głębokich następstwach, ale też takie, które przestało poddawać się zwykłej logice politycznej i wpływowi samych jego twórców. Rzecz w tym, że polityczne elity innej logiki skutecznie zapobiegającej tego rodzaju przypadkom nie rozumieją. Pozostaje więc tylko czekać i znaleźć się we własnej sprawie w roli niemego świadka.
Czy możemy jakoś zebrać te wszystkie z pozoru odmienne wydarzenia, aby wysnuć wnioski dla przyszłości naszego regionu? Bliższa analiza pokazuje, że również i Polska z jej dzisiejszym politycznym klinczem, który wydaje się stale pogłębiać, pasuje do opisanego mechanizmu. Krajowe media też są pełne zadziwienia, że wydarzenia toczą się niezgodnie z dotąd im znaną logiką. Jako głęboko zainteresowani rezultatem, ich uczestnicy nie są bowiem w stanie wznieść się na poziom dziejowego obiektywizmu i dokonać oceny własnych motywacji. Dotyczy to obu stron coraz bardziej pogłębiającego się społeczno-politycznego podziału w kraju.
Przykładem omawianego zjawiska mogą być przedwyborcze notowania z przełomu sierpnia i września, czyli na sześć tygodni przed wyborami parlamentarnymi. Mogą się zwolennikom Platformy Obywatelskiej, czyli dzisiejszemu Koalicyjnemu Komitetowi Wyborczemu-Koalicja Obywatelska, wydać czymś tak egzotycznym, że nie tylko trudnym do akceptacji, ale i nie dającym się pojąć. W jaki sposób ugrupowanie, które do niedawna symbolizowało wszystkie struktury rządzenia i zajmowało dominujące miejsce w rankingach, teraz nie tylko nie dominuje, lecz deklarowane dla niego poparcie nie sięga nawet połowy tego czym cieszy się PiS? Powoli, zbliża się przy tym do niego Lewica, jeszcze do niedawna marząca tylko o przekroczeniu progu wyborczego. A przecież wszyscy wiedzą, które z ugrupowań „jest inteligentne”, a które takim nie jest. Dlaczego tak wielką przewagę zdobywa takie, któremu do owej „inteligencji” nie tylko daleko, ale i jakby coraz dalej?
Używając pojęcia „inteligencja” zamykam je cudzysłowiem, ponieważ właśnie w istnieniu tego tworu i nagłym załamaniu jego społecznego autorytetu można upatrywać źródła tak głębokiej zmiany społecznych upodobań wyborczych jakie ma miejsce ostatnio w Polsce. Platforma Obywatelska do niedawna uważana była za „wartą grzechu” partię inteligencką, a PiS za rodzaj prostackiego uzurpatorstwa niezdolnego do rządzenia. Nagle się to nie tylko zmieniło, lecz odwróciło do góry nogami. PiS aspiruje do zastąpienia Platformy w jej inteligenckim zadęciu i jest coraz szerzej akceptowany, podczas gdy ta ostatnia osiada na mieliźnie. Można nawet odnieść wrażenie, że PiS-owscy działacze uważają siebie dzisiaj nie tylko za „nową inteligencję” lecz za taką, która może poprzednią z pełnym powodzeniem zastąpić. Tyle, że jak to? Przecież polska formuła inteligenckości powstała ponad dwieście lat temu i nigdy wcześniej jej misyjna rola nie była kwestionowana. Przeciwnie – był to fundament kulturowej stabilności kraju. Rozważmy to zjawisko.
Encyklopedycznie, słowo ‘inteligencja’ pochodzi o od łacińskiego intelligentia, czyli zdolność pojmowania, rozumność, umiejętność analizy i adaptacji do zmian otoczenia. To również zdolność analizowania, uczenia się i wykorzystywania posiadanej wiedzy oraz umiejętności w różnych sytuacjach. To cecha umysłu warunkująca sprawność czynności poznawczych, takich jak myślenie, reagowanie czy umiejętność samodzielnego rozwiązywania problemów. Jednak w znaczeniu używanym w języku rosyjskim i polskim pojęcie ma odmienny koloryt. Jest określeniem społecznej warstwy żyjącej z pracy umysłu, wykształconej ostatecznie w XIX wieku i pochodzącej z grup społecznych pokaleczonych upadkiem anarchicznego feudalizmu – ze zubożałej szlachty oraz rodzimego stanu mieszczańskiego, a czasem i wzbogaconego chłopstwa, ale także i z podupadłej arystokracji.
Zwyczajowo, pojęcie ‘inteligencja’ miało charakter umowny i było w mowie potocznej używane na określenia niektórych grup zawodowych. Obejmowało pracę nauczycieli, lekarzy, artystów, inżynierów ale też i urzędników. Tyle, że w polskiej tradycji językowej, inaczej niż miało to miejsce w Rosji, było słowem szczególnym o pozytywnym zabarwieniu, zbiorczo określającym warstwy zajmującej pozycje zawodowe wymagające wyższego wykształcenia których cechą miał być intensywny wysiłek umysłowy. Inteligenta, czyli przedstawiciela tego rodzaju grupy społecznej, nie należy przy tym mylić z intelektualistą – osobą, którą cechuje rozwinięta umysłowość o quasi nauowym charakterze, dającą większą od innych sprawność analityczną oraz uprawniającą do krytycznych rozważań, a także bogatą w wiedzę i erudycję i która zajmuje się głównie twórczą pracą umysłową. Intelektualistę cechuje przewaga intelektu nad emocjami. To poza tym ktoś obdarzony wyższym poziomem wiedzy. Inteligenta się w ten sposob nie ocenia, bo to ws pierwszym rzędzie członek społecznej grupy nie ocenianej wedle rozmiarów jej wiedzy, lecz przynależnej pozycji społecznej i wynikającego stąd sposobu zachowania.
Na pytanie o to, jakie było źródło omawianego zjawiska nie ma jednoznacznej odpowiedzi, różnią się one zresztą w obu krajach – Rosji i Polsce, w których słowo jest w powszechnym użyciu. Intelektualista, to ktoś, którego pozycja oparta jest na liczbie przeczytanych czy napisanych książek. Inteligent nie musi ani książek pisać ani ich czytać, wystarczy, że pełni określoną funkcje zawodową pozwalającą na wypowiadania się w kwestiach społeczno-politycznych w imieniu reszty. Intelekualista ma prawo być dumny z tego, że można się na niego powoływać w merytorycznej debacie, inteligent jest zjawiskiem samym w sobie i tego nie wymaga. To on ocenia i wyręcza w tym innych, a nie jest przez nich ocenianym. To rodzaj nieweryfikowalnej społecznej wyroczni.
Wedle anglo-amerykańskiego spojrzenia na wschodnią część Europy istnienie tak rozumianej warstwy inteligencji jest cechą wybitnie regionalną. Wspólne jest to, że ma status grupy zaangażowanej w pracę umysłową na rzecz kształtowania kultury społeczeństwa wedle swego punktu widzenia. W jej skład wchodzą nauczyciele, akademicy, pisarze, dziennikarze i inni ludzie związani z pracą umysłową. Jej społeczna pozycja, począwszy od końca XVIII stulecia była unikalną cechą Pierwszej Rzeczypospolitej i od okresu rozbiorów (1772-1795) stale wzrastała. Trudno jednak w literaturze historycznej doczytać się istoty jej treści oraz mechanizmu jej powstawania i rozwoju, tak bardzo różniącego kraj od innych społeczeństw Europy.
Pojęcie inteligencja zostało pierwszy raz użyte przez Bronisława Trentowskiego (1808-1869) jako odróżnienie od słowa intelektualiści. Inteligencją określano społeczną warstwę nie będącą prostym odpowiednikiem zachodnioeuropejskiej burżuazji (na wchodzie Europy jej zresztą brakowało), lecz aspirującej do kulturowego przywództwa na terenach poddanych carskiej autokracji. Jej społeczna rola utrwaliła się na tyle, że od końca XVIII wieku po czasy współczesne odgrywała w społeczeństwie tak ważną rolę, że uzyskała status odrębnej warstwy cieszącej się powszechnym autorytetem. Historyk Maciej Janowski określił ją mianem „intelektualnej służby społecznej społecznej mającej na celu zmniejszenie stopnia społecznego zacofania będącego wynikiem represji w porozbiorowej Polsce”. W jego ujęciu była warstwą obarczoną ważną misją wysiłku na rzecz przetrwania polskiej tożsamości. Z kolei Rosjanin, Piotr Boborykin uznawał ją za zjawisko znacznie szersze i ze swej istoty „antypaństwowe” – społeczną warstwę zaangażowaną w działalność o charakterze twórczym, kulturowym oraz ideologicznym. Włączył do niej także artystów i innych twórców „wysokiej kultury”. Inni rosyjscy opiniotwórcy poszli jeszcze dalej uznając za przynależne inteligencji dziesięć wyrazistych cech na swój sposób tę warstwę nobilitujących i ustanawiających jej społeczną pozycję:
- Rozwinięte poczucie ideowości, otwartość na współodczuwanie z innymi oraz takt i wrażliwość w postępowaniu;
- Aktywna praca umysłowa i potrzeba samoedukacji;
- Patriotyzm oparty na wierze w ludzi i ukochanie swojego regionu;
- Kreatywne działanie;
- Poczucie wolności i potrzeba samookreślenia;
- Krytyczny stosunek do rządzących, zwalczanie wszelkich objawów niesprawiedliwości oraz niehumanitarnej i niedemokratycznej działalności;
- Głęboka tolerancja dla poglądów innych oraz zdolność do krytycznej analizy własnych;
- Trwałe poczucie niespełnienia w niekończącej się misji naprawiania świata.
- Podwyższona wrażliwość na poglądy innych, szczególnie inteligencji artystycznej ale i lekceważący stosunek do „inteligencji technicznej”.
- Zmienne odczuwanie rzeczywistości prowadzące do politycznej chwiejności; poczucie niezrozumienia ze strony otoczenia skutkujące impulsywnym ześrodkowaniem uwagi na samym sobie.
Cechą polskiej inteligencji był przy tym odmienny rodzaj poczucia wybraństwa, co nadawało jej pewne cechy wspólnotowe z judaizmem. Może zresztą nie było to przypadkowe, skoro u źródeł pojawienia się inteligencji w Polsce był proces (w krótkim okresie XVIII stulecia) masowego przechodzenia na chrześcijaństwo tak zwanych frankistów, czyli tej części ludności żydowskiej, która zamieszkiwała południowe kresy Rzeczypospolitej i dążyła do zerwania więzów łaczących ją z judaizmem. W obliczu swej inności wobec otoczenia szybko nabrała cech inteligencji liberalnej, niereligijnej i łatwo poddającej się ateizmowi, tyle, że odrzucającej nacjonalizm i odczuwającej rodzaj wyższości w stosunku do jej otoczenia. Nie jest wykluczone, że rozwój tej grupy społecznej nadał w Polsce charakter całej warstwie inteligencji, inaczej trudno jest uzasadnić zrówno jej trwałe poczucie misyjności jak i lekceważący stosunek do do chłopstwa i prowincjonalnej szlachty. Nie bez powodu Witold Jedlicki sformułował pół wieku temu tezę o rozłamaniu się polskich warstw wyższych na internacjonalistycznych „Żydów” oraz krajowych „chamów”. Wydaje się, że oto dzisiaj jesteśmy świadkami utraty przez tych pierwszych wiodącej roli społecznej na rzecz tych drugich. Tyle, że teraz, dawne „chamy” znowu drapują się w szaty tradycyjnej inteligencji wzbudzając przy tym gwałtowny i emocjonalny konflikt, który – przynajmniej w krótkim okresie czasu – nie wydaje się możliwy do zasklepienia.
Tak więc, w obliczu negatywnych skutków globalizacji którą symbolizuje gwałtowność wielkich pożarów lasów oraz niezrozumiałe z pozoru konflikty trapiące Wielką Brytanię – z jednej strony Europy, ale i Polskę we wschodniej części kontynentu – potwierdza się domniemanie, że te procesy wymknęły się już spod kontroli i biegną nie tylko samodzielnie ale w zupełnie nieznanym kieruku. Tyle, że świat, w jakim będą żyły nasze wnuki może się okazać znacznie bardziej nieprzyjaznym niż ten, w którym żyjemy dzisiaj.