Święta Bożego Narodzenia, to czas, kiedy pojawia się kulminacja nie tylko istoty chrześcijańskiego, ale i całego zachodniego sposobu rozumienia świata. Ich symbolika jest tak wielostronna, że często nie zdajemy sobie sprawy, że uczestniczymy w misterium, zawierającym skondensowaną historię własnej cywilizacji. Z tej między innymi przyczyny, poniższe rozważania są nieco dłuższe w nadziei, że zarówno świąteczna atmosfera, jak i wolny od obowiązków czas, pozwoli czytelnikom na cierpliwe utrzymanie stanu skupienia nieco dłużej niż zwykle.
Jeden ze znanych intelektualistów wyznał kiedyś, że ilekroć w podróży z Krakowa do Warszawy mija Kielce, zawsze przychodzą mu do głowy myśli związane z wydarzeniem, które przeszło do historii jako pogrom kielecki, kiedy to w trzy lata po zakończeniu wojny w ulicznych rozruchach zamordowanych zostało kilkadziesiąt osób. Istnieje, to prawda, uzasadnione podejrzenie, że były inspirowane politycznie przez ówczesne komunistyczne władze, ale jest też faktem, że miały naprawdę miejsce, a w dziejach regionu nie były tylko incydentalnym wybrykiem. Były do tego zupełnie niezrozumiałe w świetle niedawnego doświadczenia z czasów wojny i odrażających aktów barbarzyństwa Holokaustu. Dotykały przy tym ludzi, którym udało się przetrwać hitlerowską noc. Pasażer pociągu był tylko świadkiem echa tych wydarzeń, oglądając miejsce z za szyby jadącego pociągu i sformułował myśl błędnie. „Dlaczego – zadał pytanie – tak się nienawidzimy, skoro mamy wspólne korzenie i należymy do tej samej cywilizacji”? Otóż, rzecz polega właśnie na tym, że wspólnota korzeni chrześcijaństwa i judaizmu jest tylko następstwem semantycznego nieporozumienia w tym znaczeniu, że słowo „korzeń” symbolizuje nie tylko wspólnotowość, ale i jedność w tożsamości. Nikomu z kulturoznawców nie przyszłoby jednak do głowy uznać judaizm i chrześcijaństwo za jedną wspólnotę cywilizacyjną. Jesteśmy już dwadzieścia lat od sformułowania paradygmatu Huntingtona, nie pozostawiającego przecież wątpliwości, że żyjemy w świecie kulturowego zróżnicowania, a nie w przestrzeni jego jednolitości. A jednak myśl o głębokiej wspólnotowości obu religii przewija się zarówno w katolickich, a jeszcze bardziej w protestanckich środowiskach inteligenckich, jak też mówi się o tym z kościelnych ambon. Myśl jest zupełnie fałszywa, ponieważ zamazuje istotę rzeczy, która jest znacznie ważniejsza, niż poprawność polityczna, nie pozwalając na lepsze zrozumienie problemu oraz jego trafną interpretację.
Rośliny, które posiadają wspólny korzeń, są wobec siebie gatunkowo tożsame, będąc pod każdym względem jednością. Różnią się tylko jednym, to jest osobnością samego istnienia. Tyle, że odmienne cywilizacje nie mogą powoływać się na wspólnotę korzeni, ponieważ – z samej definicji tego rodzaju wspólnoty – nie mogłyby pretendować do inności i odrębności. Zarówno rośliny, jak i cywilizacje, mogą być odrębne pod względem osobności bytowania, jak i odmienności gatunkowych. To, co je różni, jest równocześnie głównym elementem ich odrębnych tożsamości, a to co je łączy, staje się z tego samego powodu zupełnie drugorzędne. Wielkie kultury posiadają odrębną tożasmość właśnie z tej przyczyny, że różnice pomiędzy nimi mają charakter jakościowy, tworząc z nich nie tyle osobne byty ze wspólnym korzeniem, ale przeciwnie, ta „korzeniowa wspólnota” uczyniłaby ich cywilizacyjną odrębność bezporzedmiotową. W tym znaczeniu, wspólnym dla wszystkich kultur „korzeniem”, jest tylko ich człowieczeństwo i wynikające stąd podobieństwa, cała reszta jest odmiennością.
Odrębność gatunkowa, tak, jak ma to miejsce w świecie roślin i zwierząt, w żaden sposób nie pozwala na uznanie za jakikolwiek rodzaj jedności, wyrastającej z rzekomej wspólnoty tożsamości podstawowych molekuł. To oczywista sprzeczność logiczna. Różnice gatunkowe polegają właśnie na tym, że tworzą odmienności, prowadzące do różnic nadających im odrębne tożsamości, nie zaś jedną i tę samą wspólną tożsamość, podzieloną tylko na odmienne byty. Dlaczego więc, wielu chrześcijańskich teologów kieruje uwagę na rzekomą tożsamość korzeni chrześcijaństwa, islamu oraz judaizmu, prowadząc zawsze do tej samej konkluzji – Bóg chrześcijański jest tym samym Bogiem, który ujawnił się w starotestamentowym przekazie jako Jahwe? Zastanawiające jest też i to, że teza o takiej samej wspólnotowej relacji Boga chrześcijan z mahometańskim Allachem nie jest już podtrzymywana z taką samą energią. Więcej, ma charakter jednostronny, ponieważ wcale nie podzielają tego przekonania ani muzułmanie, ani sami Żydzi. W czym więc jest rzecz i o co w tej grze słów i pojęć idzie? Z całą pewnością nie jest tym celem naukowe dążenie od odkrywania prawdy i wyjaśniania zjawisk. To ideologia służąca z pewnych, chociaż istotnych przyczyn, zamazywaniu istoty sprawy. Naszym zdaniem, idzie o ukrycie przed wiernymi tego, co dla Żydów i muzułmanów jest oczywistością, a mianowicie faktu, że chrześcijaństwo jest rodzajem przekształconej politeistycznej cywilizacji grecko-rzymskiej w twór monoteistyczny posługujący się również pojęciami z żydowskiej Biblii. Tkwi całkowicie w tradycji śródziemnomorskiego antyku, ale maskuje istotę swej tożsamości pozorną jednością z Bogiem judaizmu, która ma wynikać wprost z biblijnego przekazu. Żadna poważna analiza nie jest w stanie tej tezy obronić. Obronić da się natomiast przekonanie zupełnie przeciwne, to jest prawda o pochodzeniu chrześcijaństwa z grecko-rzymskiego świata przedchrześcijańskiego, podlegającego tylko powierzchownemu polakierowaniu biblijnymi farbami. Inaczej, Zachód nigdy nie stałby się najbardziej ekspansywną siłą świata i pozostałby gdzieś na pozycjach ortodoksji żydowskich chasydów, arabskich sunnitów, prawowiernych hinduistów, czy chińskich niewolników Cesarza. To, że jest całkowicie odmienną od nich cywilizacją, która od dawna już przewodzi całej reszcie świata nie za bardzo przejmując się bożymi zaleceniami, świadczy właśnie również i o tym, że jest właśnie czymś znacznie innym niż pozostałe monoteizmy. O jego losie nie decydują ani rabini, ani imamowie, ani kościelni kapłani, lecz tylko społeczna racjonalność, przemyślność i zapobiegliwość.
Różnice pomiędzy chrześcijaństwem a monoteizmami bliskowschodniego rodzaju widoczne są na każdym kroku i we wszystkich przekrojach. Nie jest przypadkiem, że sama nazwa europejskiej odrębności od bliższej Azji, już w starożytności była określana babilońskim mianem ereb, czyli zachód, co przekształciło sie ostatecznie w słowo Europa. Istotą różnic w samej tylko religijnej przestrzeni jest to, że pozycja katolickiego i prawosławnego duchownego wywodzi się wprost z usytuowania kapłana greckich i rzymskich świątyń i ma niewiele wspólnego z miejsca żydowskiego rabina, czy mahometańskiego imama i ajatollacha. Kapłan, to osoba, która w imieniu kościelnej, cerkiewnej i religijnej wspólnoty spełnia ważne funkcje kultowe i rytualne i nie będąc tylko religijnym doradcą i przewodnikiem modłów. Te swoiste uprawnienia nadają mu rolę niezbędnego pośrednika między Bogiem a jego wyznawcami. Pozycja kapłana oznacza więc konieczność poddania się przez niego określonym regułom prawa religijnego i posiada on z tej przyczyny pewne przywileje w stosunku do osób świeckiech. Tymczasem, imam i rabin, to nie kapłani, ale ludzie w pełni świeccy, różninący sie tylko tym od reszty, że posiadają większą wiedzę o Bogu, niż zwykły wierny. To rodzaj przywódców, którzy w ramach kultu mają rolę przewodników, ale nie interpretatorów i nie są łącznikiem między wiernymi a ich Bogiem, lecz tylko organizatorami ich modłów. W dosłownym znaczeniu słowa, imam, to ktoś „stojący z przodu”, który przewodniczy modlitwie w meczecie. Jest więc osobą świecką, a nie kapłanem. Identyczną funkcję pełni w judaizmie rabin. Rabbi, to słowo oznaczające mistrza pełniącego funkcję administratora gminy i odpowiedzialnego za właściwe prowadzenie nabożeństw w synagodze. Nie jest jednak, inaczej niż ma to miejsce w przypadku katolickiego i prawosławnego kapłana, pośrednikiem wyznawców w ich relacjach z Bogiem, lecz taką samą świecką osobą, jak i oni.
Następstwa innej pozycji chrześcijańskiego kapłana w stosunku do imama i rabina, mają fundamentalne znaczenie dla powstawania w wyobraźni wiernych obrazu ich relacji z Bogiem. Przez sam fakt „pośredniczenia” i to w rozumieniu codziennym, a nie tylko piątkowej modlitwy muzułmanów, czy żydowskiego szabatu, zmienia się w oczach wieżących sam wizerunek Boga. Muzułmanie i Żydzi zanoszą modlitwę pod przewodnictwem imamów i rabinów, lecz ich rolą jest tylko strzec prawidłowości jej formuły. Chrześcijański kapłan, jako ogniwo pośredniczące między Bogiem a człowiekiem, ma w odczuciu wiernych znacznie większy wpływ na przekonywanie Najwyższego o słuszności próśb modlitewników. Inaczej mówiąc, kapłan poniekąd ma wpływ na decyzje Boga, imam i rabin do tej roli nawet nie pretendują. Ciężar znaczenia wspólnego nabożeństwa i jego celów spoczywa w znacznie wiekszym stopniu na kapłanie odprawiającym mszę, niż na biernej roli wiernych. Tymczasem, muzułmanie w ogóle nie zanoszą w czasie wspólnej modlitwy żadnych próśb, albowiem nie temu ona służy, Służy wykazaniu prawowierności i prawidłowości wypowiadanych sentencji i kolejności ruchów. Nie ma nic wspólnego z indywidualnym przeżywaniem. Islam, to całkowicie, grupowa i masowa manifestacja poddania się woli Allacha bez potrzeby i możliwości prezentowania własnych marzeń. Podobną naturę ma judaizm, z tym tylko, że pozostawia większą przestrzeń dla indywidualnych próśb kierowanych do Jahwe.
Święta Bożego Narodzenia są doskonałym okresem, w którym można przemyśleć istotę samego chrześcijaństwa i – co w tym przypadku ważniejsze – jego głębokiej odmienności w stosunku do islamu oraz judaizmu, pomimo pozorów podobieństwa ekspolatowanych przez propagandę monoteistycznej wspólnotowości. Porównanie tej tradycji z tradycją żydowskiej Chanuki ujawnia tę różnicę w całej rozciągłości. Przede wszystkim, chrześcijanin jest Boga parterem, a nie jego niewolnikiem, ani sługą. Wystarczy dobrze przeanalizować watykański fresk Michała Anioła Stworzenie świata i przedstawione tam postacie oraz ich czynności oraz porównać to z zakazem przedstawiania obrazów w świecie muzułmańskim i żydowskim, by zrozumieć samą istotę tej różnicy.
To, co uderza w obu przedstawieniach stworzenia świata, to przesłanie piękna. Nie ma tam innej treści, niż ta, że stworzenie świata i człowieka było aktem twórczym i w jego wyniku powstało piękno Adama. Dostojny jest tam zarówno sam Bóg, jak i stworzony przez niego Adam – pierwszy człowiek. Poszukiwanie piękna w wizerunku Boga, ludzi i przyrody, to cecha wrodzona grecko-rzymskiej starożytności. Zarówno w tradycji arabskiej, jak i żydowskiej, piękno jest czymś najzupełniej wtórnym i niegodnym uwagi. Z punktu widzenia antycznej tradycji Śródziemnomomorza, takie lekceważenie kategorii estetycznych jest niegodnym uwagi barbarzyństwem, ponieważ ludzkie życie bez piękna byłoby niewiele warte. Pod tym względem świat grecko-rzymski i żydowski, to tak, jak wzajemne antypody. Chrześcijaństwo, wyrastając z grecko-rzymskiej idei piękna w żaden spsób nie mogło akceptować obrzędu obrzezania, uznając go za estetycznie obrzydliwy. Prawda, że Bóg stworzył piękno przyrody, ale to człowiek utworzył własny wzorzec piękna w postaci sztuki figuratywnej. Znamienne, że jest ona nie tylko zabroniona w świecie religii semickich, ale jej tworzenie jest grzechem tak wielkich rozmiarów, że zasługuje na karę śmierci. W tym kontekście, jakże odmienne jest spojrzenie chrześcijaństwa, nie tylko pozwalającego na tworzenie dzieł sztuki, ale na figuratywne przedstawianie piękna samego Boga, Jego Aniołów i samej Wieczności. Rodzi się wrażenie, że w ujęciu chrześcijańskim, Bóg staje się jakoś człekokształtny, a człowiek nabiera cech boskich. Jakim więc sposobem można uznawać tożsamość chrześcijańskiego widzenia świata z surowym spojrzeniem muzułmanów i Żydów? Zgodnie z grecką tradycją figuratywną, wzorem piękna jest Afrodyta, czy Nike z Samotraki, eksponująca kształty swego ciała, pozostając w dramatycznym przeciwieństwie do kobiet muzułmańskich skrywających wszystko, cokolwiek posiadają – zarówno piękno, jak i brzydotę. Tę cechę cywilizacji zachodniej, bliskowschodnie spojrzenie ma za szczególnie niewłaściwą i za występek podnoszący ludzi na poziom nazbyt bliski pozycji samego Boga.
Nikt dzisiaj nie zaprzecza temu, że kultura grecko-rzymska jest wciąż wielostronnym źródłem inspiracji dla współczesnej cywilizacji Zachodu. Tyle, że kultura grecka była pod wieloma aspektami, dokładnym przeciwieństwem żydowskiej. Gdyby zapragnąć ująć w jednym zdaniu te, trwające przez trzy tysiąclecia, aż do dzisiaj, głębokie sprzeczności, trzeba by byłoby przywołać starożytną sentencję: „Dla Greków piękno byłoświętością. Dla Żydów świętość była pięknem”. Prawda, że Grecy potrafili posunąć się w adoracji piękna za daleko. Nie uznawane było za zbrodnię zabijanie kalekich albo brzydkich niemowląt i ten pogląd znalazł nawet uznanie w oczach największych ówczesnych filozofow, w tym również przez Platona i Arystotelesa. Dla Żydów, rzecz miała wymiar moralny, a nie estetyczny, w przekonaniu, że każdy żydowski noworodek zrodzony, nawet najbardziej kaleki i brzydki, jest stworzony zgodnie z zamierzeniem samego Jahwe. Życie uzyskuje w tym znamię świętości i ma wartość niepodważalną w każdej sytuacji. Tyle, że ta wartość przysługiwała bezwględnie tylko narodowi wybranemu, nie mając ani znaczenia, ani charakteru uniwersalnego.
Znamienny w tym wszystkim jest też inny proces, ten mianowicie, że życie ludzkie jako takie, a nie tylko życie współwyznawcy, uzyskało pieczęć nienaruszalności i to niezależnie od narodowości i wyznania, dopiero w przestrzeni chrześcijaństwa, Wybitnie plemienna etyka żydowska nabrała uniwersalnego znaczenia dopiero po nałożeniu się wskutek historycznych okoliczności diaspory na grecko-rzymską tradycję piękna samego człowieczeństwa. Politeizm grecki kształtował wizerunek bogów wedle oglądu ludzi, judaizm miał ambicję kształtowania ludzi według nakazów Boga. Nie samego obrazu Boga, bo ten był nieznany, a jego podglądanie zakazane, lecz jego nakazów wydawanych ludziom za pośrednictwem wybranych przez Niego proroków. Dopiero chrześcijaństwo, nadało pięknu znaczenie ponadczasowe i uniwersalne. Wtedy też okazało się, że pomiędzy moralnym a estetycznym wymiarem życia, nie ma właściwie sprzeczności.
Formalne i bardzo zewnętrzne podobieństwa pomiędzy chrześcijaństwem a bliskowschodnim monoteizmem, nie są w stanie przykryć głębokich różnic filozoficznych, teologicznych, kulturowych, a także odmienności spojrzenia na otaczający świat. Wyznaniowa religijność, to jednak nie czysta teologia, lecz cały wielki kompleks kulturowy. W tym rozumieniu, wszystkie trzy religie, to odrębne i zupełnie odmienne kompleksy, z których chrześcijaństwo wyróżnia się tym, że używa kategorii wypracowanych w grecko-rzymskiej starożytności, które są niezrozumiałe dla kultur bliskowschodnich. Te, czerpią soki z zasobów semickiej tradycji kulturowej i językowej. Dla chrześcijaństwa zachodniego, tym źródłem nie był nigdy Bliski Wschód, ale antyczny świat łaciński, a dla prawosławia – świat hellenistyczny. To ich indoeuropejskie języki, oparte na znacznie większej precyzji wywodu i sprawności intelektualnej umożliwiły precyzyjny wykład zasad monoteizmu. Nie jest przypadkiem, że język hebrajski przestał być używany jako język codzienności już na sto lat przed narodzeniem Chrystusa, a arabski był tylko prostym językiem nomadów mieszkających na krańcach ówczesnego cywilizowanego świata, aż do czasu ich zetknięcia ze światem rzymsko-bizantyńskim. Kulturowy wpływ pojęć semickich na katolicką odmianę chrześcijaństwa, jest śladowy i sprowadza się do hebrajskiego słowa „amen”. Powstaje zatem pytanie, co wypełniło resztę?
Interpretacja wydarzeń opisanych w ewangeliach, obowiązująca w chrześcijaństwie jest intelektualnie zupełnie inna niż nakazy Talmudu, na ogół zresztą chrześcijanom nie znane. Święty Paweł doszedł bowiem do rewolucyjnego, jak na judaizm, wniosku, że jeśli jezusowa religia ma podbić świat, to nie może być powieleniem żydowskiego prowincjonalizmu, lecz musi stać się otwarta i uniwersalna, czyli głęboko i całkowicie odmienna od eksluzywności tego ostatniego. Ta cecha jest szczególnie uderzająca w liczbach. W czasach Pawłowych, liczba chrześcijan mogła być liczona zaledwie w tysiącach, Żydów – w milionach, a muzułmanów nie było jeszcze w ogóle przez następne sześć stuleci. Bóg chrześcijański stał się zjawiskiem globalnym, Jahwe pozostał tylko Bogiem Żydów i tylko ich los miał dla niego znaczenie. Takim samym „plemiennym” Bogiem jest muzułmański Allach, tyle, że łatwość zostania jego wyznawcą, w przeciwieństwie do barier piętrzących się przed kandydatem na wyznawcę judaizmu, jest decydująca. Osoba przechodząca na judaizm może stać się pełnoprawnym Żydem dopiero w drugim pokoleniu, muzułmaninem zostaje się w chwili wypowiedzenia formuły wyznania wiary. W rezultacie, liczba pobożnych Żydów nie zmieniła się zasadniczo od dwóch tysięcy lat, pozostając na poziomie kilku milionów, podczas gdy muzułmanów jest na świecie ponad półtora miliarda, a chrześcijan z górą dwa miliardy. Tyle, że Allach, podobnie jak Jahwe, poczuwa się do obowiązku dbałości tylko o swoich wyznawców, reszta nie tylko go nie interesuje, ale nawet z trudem znosi ich istnienie, uznając ich za otwarty dowód wszeteczeństwa niewierności. Bóg chrześcijański jest inny – nieporównanie bardziej tolerancyjny, otwarty i z całą pewnością nie odczuwa nienawiści, czy nawet niechęci wobec innowierców. Wartościową istotą jest dla niego każdy człowiek, albowiem istotę człowieczeństwa pojmuje nie, jak dwaj pozostali – egoistycznie, lecz z pewną dozą wspaniałomyślności i wyrozumiałości. Zresztą, jako Istota Otwarta zapewne rozumie, że połowa ludzkości – Chińczycy, Japończycy, mieszkańcy Indii czy buddyści – nie stali się chrześcijanami również i z Jego winy, między innymi z tej przyczyny, że Jego przesłanie nie dotarło do nich w odpowiednim czasie. Poza tym, wyposażył niektóre narody Azji w języki z wrodzonym im ograniczeniem w postaci technicznej niemożności formułowania abstraktów, a szczególnie takich, jak samo pojęcie Boga. Ten fakt był zapewne dodatkowym elementem prowadzącym do konieczności tolerowania przez Stwórcę inności Azjatów i miał następstwa podobne do każdego rodzaju niedopatrzenia.
W największym chrześcijańskim regionie północnej półkuli, w wielu amerykańskich miastach, wielkie „wspólne świętowanie” rozpoczyna się już od połowy grudnia. Rozpoczyna je jednak nie Boże Narodzenie, ale obchodzone nieco wcześniej żydowskie święto świateł – Chanuka. Dopiero, kiedy ta się kończy, nadchodzi akurat chrześcijańska Wigilia Bożego Narodzenia, potem Sylwester, ostatni dzień roku i Nowy Rok. Na ulicach migają świąteczne światełka jednych i drugich świąt, sprawiające przy tym wrażenie jakiegoś rodzaju radosnej jedności, a sam świat sprawia wrażenie naprawdę wspólnego świętowania. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że taki obraz zewnętrzny sugeruje daleko posunięte podobieństwa pomiędzy tymi świętami. Jedno i drugie świętuje się wspólnotowo, jedno i drugie symbolizuje zapalanie świateł. Tyle, że tylko do tego sprowadza się też całe podobieństwo, czyniące w rzeczywistości wrażenie magnum delirium! Takimi słowy określił kiedyś Horacy czasy pomieszania, kiedy to w wojna domowa goniła wojnę, a ludzie nie mogli się zorientować, o co w tym wszystkim chodzi. Od wielu lat, ten sam problem dotyczy najważniejszych świąt świata euro-amerykańskiego, czyli tych, które w Polsce mają nazwę Bożego Narodzenia, a w sąsiedniej Ukrainie wiązane są z c pождеством xристовым! W tradycji żydowsko-hebrajskiej, w podobnym okresie podnoszony jest jednak innny święty okrzyk – Hag Hanukaah Same-eh! Wielkie i powszechnie eksponowane w USA napisy jednak głoszą często hasla wspólne: „Happy Hanuka and Merry Christmas”, prowadząc do nieporozumienia i sugerując, że obydwa święta mają ze sobą coś wspólnego oprócz samej daty i że należą do tej samej (w domyśle – biblijnej) tradycji. Nic bardziej mylącego. Obydwa należą do zupełnie odmiennej sfery rozumowania.
Żydowska Chanu Chanuka jest, jak cały kalendarz hebrajski, świętem ruchomym i rozpoczyna się o zachodzie słońca dwudziestego piątego dnia miesiąca kislew. Kislew, to miesiąc w żydowskim kalendarzu, który trwa 29 dni w roku Haser (ułomnym) lub 30 dni w latach Kesidrach i Szelemach, czyli w latach przestępnych. W kalendarzu chrześcijańskim, żydowski Kislew przypada na koniec listopada i pierwszą połowę grudnia. Żydowska Chanuka, prócz samej daty, nie ma przy tym nic wspólnego z Bożym Narodzeniem, czy też z sama ideą Dzieciątka Jezus, będąc echem nie tylko wcześniejszego, ale też i głęboko innego w swej wymowie wydarzenia. Odwołuje się do żydowskiego powstania Machabeuszy przeciwko hellenistycznemu wladcy, czyli echem czasów o niemal dwa stulecie wcześniejszych, niż data narodzenia Chrystusa, kiedy to trwała zażarta walka między bliskim Europie hellenizmem a azjatyckim semimtyzmem. W 169 roku p.n.e., ptolemejski król Egiptu Antioch VI zajął Jerozolimę i zagarnął świątynny skarbiec jako depozyt za zaległe podatki Judei. Wywołało to gwałtowne niepokoje, po których Antioch nie tylko zajął miasto, ale kazał też zburzyć jego mury, a świątynię zamienił w przybytek kultu Baal-Szamina, którego hellenistyczni Grecy uznawali za tożsamego z Zeusem. W dwa lata poźniej, w 167 roku , wydał edykt, którym zakazał wszelkich żydowskich obrządków i zwyczajów, co stało się właśnie przyczyną wybuchu powstania pod wodzą Judy Machabeusza i wieloletniej wojny domowej. Późniejsza Chanuka, to święto świateł, mające upamiętnić wydarzenia, jakie miały miejsce po ponownym poświęceniu świątyni, kiedy to niewielka ilość oliwy zaplanowana tylko na jeden dzień, miała dawać światło przez osiem kolejnych dni. Dlatego też, święto Chanuka trwa osiem dni, rozpoczynając się w 25 dniu miesiąca Kislew. W 2014 tym roku przypadło to na dzień 17 grudnia, czyli dokładnie tydzień przed chrześcijańskim Bożym Narodzeniem. Osiem dni Chanuki kończy się w tym roku 25 grudnia, czyli w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Czy święto Bożego Narodzenia ma coś jednak z tym wspólnego? Odpowiedź brzmi: nie tylko, nie ma, ale jest jego całkowitym przeciwieństwem, tak jak Stary Testament jest przeciwieństwem Nowego. Tylko głęboko zanurzeni w wierze ortodoksi są w stanie uznać, że oto Nowy Testament jest niczym innym, jak tylko kontynuacją Starego. W rzeczywistości nie tylko nią nie jest, ale stanowi pod każdym wględem odmienność. Wyrosłe z Nowego Testamentu chrześcijaństwo, przez następne dwa tysiące lat borykało się z tą właśnie wrodzoną sprzecznością pomiędzy żydowską religijnością jerozolimskiej świątyni, a grecko-rzymską racjonalnością. Sukces Zachodu sprowadza się do tego, że w umysłach jego mieszkańców ostatecznie i nieodwracalnie, to racjonalność przezwyciężyła inetelektualną ociężałość religijności semickiego typu.
Prawdziwa geneza chrześcijańskich świąt Bożego Narodzenia jest głęboko inna i tak bardzo odmienna od tradycji azjatyckiej, że bliższa dawnym, rzymskim oraz pogańskim obrzędom i świętom. Niepostrzeżenie święta zastąpiły powszechnie obchodzone w czasach rzymskich Saturnalia, obchodzone w dniach 17-24 grudnia każdego roku ku czci boga Saturna. To staroitalski bóg (sator, to siewca) i opiekun rolnictwa (grecki Kronos) i legendarny starożytny władca Italii. Nauczyć miał ludzi uprawy roli i winnej latorośli. Miał też ustanowić pierwsze starożytne prawa, będące później źródłem całej zachodniej filozofii prawodawstwa. Saturnalia kończyły się z dniem zimowego przesilenia 24 grudnia i były – tak, jak późniejsze chrześcijańskie Boże Narodzenie, czasem radości, zabawy i obarowywania się podarkami. Świąteczny worek Świętego Mikołaja z prezentami, ma protoplastę w rzymskich Saturnaliach. We wschodniej części rzymskiego imperium na ten sam okres (25 grudnia) przypadało święto Mitry, perskiego boga słońca, który podobnie jak Jezus miał narodzić się tego właśnie dnia w prostej grocie (stajenka, to dopiero europejski pomysł). U schyłku Cesarstwa Rzymskiego kult, Mitry został zastąpiony innym świętem zimowego przesilenia, związanym z bóstwem solarnym (Sol-słońce). Było ono świętem państwowym obchodzonym również 25 grudnia ku czci „Niezwyciężonego Słońca” (Sol Invictus). Świadectwa jego istnienie sięgają roku 354 n.e. Pod koniec stulecia, rosnący w siłę kościół chrześcijański zastapił to święto swoim własnym nazwanym tak samo, jak Święto Słońca Bożym Narodzeniem, albowiem według Rzymian Sol Invictus był uważany za boga realnie istniejącego i mającego wpływ na losy świata.
W The Christmas Encyclopedia czytamy na ten temat, co następuje „Dzień 25 grudnia wybrano nie na podstawie informacji biblijnych, lecz ze względu na rzymskie święta, które obchodzono pod koniec roku”, kiedy to na półkuli północnej następuje przesilenie zimowe. „Obchody Bożego Narodzenia stopniowo wzbogacały się o inne obrzędy związane z przesileniem lub je zastępowały” – twierdzi Encyclopedia of Religion. „Wizerunek słońca coraz częściej był wykorzystywany jako symbol wskrzeszonego Chrystusa, a tarczę słoneczną w postaci nimbu (…) zaczęto umieszczać nad głowami chrześcijańskich świętych”. Początkowo, przedstawiano również Chrystusa jako Apollo-Heliosa i takie można obejrzeć podziemiach Bazyliki Świętego Piotra w Watykanie.
Pewnych skojarzeń z chrześcijańskim Bożym Narodzeniem żydowska Chanuka nabrała w związku z ogólnym procesem narastającej świeckości społeczeństw współczesnego świata. Dla niereligijnych Żydów przybrała formę świeckiego święta, kiedy to na wzór Bożego Narodzenia (przypadającego mniej więcej w tym samym czasie), dzieciom daje się prezenty, w tym także gotówkę i słodycze (popularnym drobnym podarunkiem są czekoladki w kształcie monet). W Izraelu natomiast Chanuka ma bardziej państwowe i militarne znaczenia w związku z jej pierwotnym źródłem związanym z antyrzymskim powstaniem Machabeuszy. Do zresztą dodaje swoistej pikanterii tej interprertacji. W jaki sposob Chanuka mogłaby mieć cokolwiek wspólnego z rzymską tradycją, skoro ta ostatnia słusznie jest uważana za jej przeciwieństwo i wrodzoną jej wrogość wobec judaizmu?
Skoro więc Boże Narodzenie nie jest w rzeczywistości dniem narodzenia Chrystusa, ale echem dawnych wydarzeń, niemających z tym związku, to kiedy naprawdę urodził się Jezus? W „Historii Kościoła” wydanej w Warszawie przez katolicki Pax, możemy oto przeczytać, że „wspomnienie o Bożym Narodzeniu w dniu 25 grudnia pojawia się w Rzymie na jakiś czas przed rokiem 336; wydaje się, że tryumfujące chrześcijaństwo zaanektowało dla siebie, nadając mu nowe znaczenie, pogańskie święto Niezwyciężonego Słońca, którego kult cesarz Aurelian usiłował wprowadzić w roku 274 jako powszechną religię Cesarstwa”. Historyk i teolog, ks. Mieczysław Żywczyński pisze wprost o pochodzeniu święta od irańskiego boga Mitry: „Dzień jego przyjścia na ziemię czczono 25 grudnia. Dlatego też chrześcijanie, którzy widzieli w mitraizmie śmiertelne niebezpieczeństwo, przyjęli 25 grudnia jako dzień narodzin Chrystusa” (Kościół i społeczeństwo pierwszych wieków, 1985).
Każdy, kto choć trochę zna historię cywilizacji ludzi, ma prawo nie mieć wątpliwości, że chrześcijaństwo i judaizm, to dwie nie tylko odmienne kultury religijne, ale też tak bardzo odmienne, że wzajemnie sobie przeciwstawne cywilizacje. Pierwsze, jest przekształconym przez dwa tysiąclecia spadkiem po wielobóstwie (niesłusznie określanym mianem pogaństwa) antycznej cywilizacji śródziemnomorskiej. Współczesny judaizm, to spadek po zupełnie innej kulturze, zamkniętej, a nie otwartej na wzór grecko rzymskiego antyku, prowincjonalnej i wybitnie regionalnej. Tyle, że przyznanie przez wielkie kościoły i kongregacje religijne, że są tylko przekształconym starożytnym społeczeństwem, które pierwotny judaizm zmieniło nie do poznania po to tylko, by móc aplikować do jego religijnej schedy ze wstydliwym pominięciem tysiąca lat grecko-rzymskiego wielobóstwa, postawiłoby pytanie o racje istnienia wszystkich wielkich instytucji religijnych zaludnionych dzisiaj kapłanami i urzędnikami. Prawda nie leży w ich interesie, więc z całą pewnością nie zostanie dziejowym zwycięzcą. Tyle, że przy okazji obchodzonych przez nas właśnie hucznie dawnych rzymskich Saturnaliów, przemianowanych na Święto Bożego Narodzenia, warto nie płoszyć refleksji, że oto nasze życie jest nie tylko któtkie, ale i prawie niewidoczne z perspektywy dwóch tysięcy lat wydarzeń. Warto więc przeżyć je nie tylko spokojnie, ale i bogobojnie, tyle, że samego Boga możemy przecież zdefiniować sobie sami, co też i czynimy w naszym życiu codziennym. Niech więc w dniu Narodzenia święci się Jezusowe Dziecię, ale poświęćmy też chwilę zadumy Jego bliskim krewnym – perskiemu Mitrze i rzymskiemu Saturnowi…
Jak zwykle ciekawy artykuł.
Mam pytanie. Dotyczy ono fragmentu, iż Pan Bóg „wyposażył niektóre narody Azji w języki z wrodzonym im ograniczeniem w postaci technicznej niemożności formułowania abstraktów, a szczególnie takich, jak samo pojęcie Boga”.
Jakie to są narody i na czym polegają ich ograniczenia językowe?
Druga uwaga dotyczy fragmentu: „W Izraelu natomiast Chanuka ma bardziej państwowe i militarne znaczenia w związku z jej pierwotnym źródłem związanym z antyrzymskim powstaniem Machabeuszy. Do zresztą dodaje swoistej pikanterii tej interprertacji. W jaki sposob Chanuka mogłaby mieć cokolwiek wspólnego z rzymską tradycją, skoro ta ostatnia słusznie jest uważana za jej przeciwieństwo i wrodzoną jej wrogość wobec judaizmu?”
Wydaje mi się, że tutaj wkradł się błąd. Powstanie Machabeuszy, jak sam Pan napisał, było skierowane przeciwko królowi Egiptu. Rzymianie nadeszli ok. sto lat później w osobie Pompejusza Wielkiego.
Pozdrawiam.
Rzymianie to lapsus. Języki to hebrajski i chiński.
Artykuł otworzył mi oczy na niezwykle istotne fakty dotyczące największych religii, za co ślę ukłony. Mam też pytanie dotyczące poniższego cytatu:
„Pierwsze, jest przekształconym przez dwa tysiąclecia spadkiem po wielobóstwie (niesłusznie określanym mianem pogaństwa) antycznej cywilizacji śródziemnomorskiej.”
Jak Pan definiuje wyraz „pogaństwo”?
Z góry bardzo dziękuję za odpowiedź.
Pozdrawiam