Stosunki polsko-żydowskie stały się znowu swoistym „gorącym kartoflem”, wywołując potrzebę szybkiego komentarza. Ostatnią falę podejrzliwości sprowokował Amerykanin irlandzkiego pochodzenia, James B. Comey, szef służby bezpieczeństwa USA, czyli FBI. Powiedział niewiele, najwyraźniej wiedziony pragnieniem bycia lubianym przez Amerykanów poczuwających się do żydowskich korzeni. Wykazał się jednak dramatycznym brakiem wiedzy o tym, kto z kim wojował w II wojnie światowej oraz o tym, że Polska była w tej wojnie z całą pewnością po przeciwnej stronie niż Niemcy i Węgry. Warszawa stara się wydarzenie zbagatelizować i jak najszybciej o nim zapomnieć, by sprawa nie przeszkodziła zakupom rakiet Patriot i przyszłości polskiej tarczy antyrakietowej. Wielu Polaków poczuło się jednak głęboko dotkniętych zrównaniem z obywatelami państwami Osi jako współwinnych Holokaustu. To nie pierwsze tego rodzaju wydarzenie, żeby wspomnieć „przejęzyczenie” prezydenta Obamy, gdy mówił o „polskich obozach koncentracyjnych”. Wydarzają się one zbyt często, by nie zastanowić się nad ich źródłem, jako że nic w tym świecie nie dzieje się bez przyczyny. Powstaje też inne pytanie: jakie są źródła tego, że elita jego kraju nieodmiennie otacza Polaków niechęcią i tego faktu wcale nie ukrywa. Do TVN-owskiego Szkła Kontaktowego zadzwoniła ostatnio słuchaczka z Nowego Jorku, twierdząc, że w tym mieście rabbi tak bardzo nie lubią Polaków, że nawet odradzają swoim lekarzom ich leczenie. Odpowiedź, co do przyczyn wzajemnej niechęci nie jest trudna i wcale nie ociera się o antysemityzm. Pewne odruchy zachowań mają zupełnie realne przyczyny i nie wynikają tylko z narodowościowych uprzedzeń.
W pamięci kulturowej Polaków, Żydzi, to liczni mieszkańcy zatłoczonych prowincjonalnych sztetli, wobec których ci pierwsi uznawali się za lepiej urodzoną szlachtę. Dzisiaj, amerykańscy Żydzi są najbogatszą i najbardziej wpływową społecznością tego kraju i nie mogą naszym rodakom zapomnieć dawnego lekceważenia. Warto zastanowić się nad tym, w jakiej perspektywie czasowej wzajemne niechęci mogą ulec zmianie i wygasnąć. Zamiast bezproduktywnie tracić patriotyczne nerwy, lepiej jest postarać się, by przeanalizować przyczynę fenomenu wysokiej międzynarodowej pozycji przedstawicieli narodu, którym Polacy niegdyś pogardzali, chociaż jego państwo jest dzisiaj tak małe, że próba odnalezienia na mapie świata bez użycia szkła powiększającego zakrawa na okulistyczny heroizm. Dlaczego więc relacje polsko-żydowskie prowadzą do takich emocji, że – tak jak obecnie – wspinają się na najwyższe piętra międzynarodowej polityki?
Żydzi są narodem pod wieloma względami wyjątkowym, między innymi z tej przyczyny, że wbrew doświadczeniu całej reszty świata, nie ima się ich uznana definicja tego, co powszechnie się rozumie przez naród. Najogólniejszą, zawdzięczamy polskiej socjolog Antoninie Kłoskowskiej, która w książce Kultury narodowe u korzeni uznała go za zbiorowość, o naturalnych więziach wyrosłych ze wspólnoty przekonań, języka i zajmowanego terytorium.
Fenomen narodu żydowskiego polega na tym, że ta definicja zupełnie do niego nie pasuje. Z trzech wymienionych elementów, jego samego dotyczy zaledwie jedna – szeroko rozumiana wspólnota przekonań, tyle, że sama żydowskość, to pojęcie szersze niż judaizm. Zadziwiające jest przy tym i to, że przez większą część dziejów nie wiązał jej w całość ani wspólny język, ani też jednolitość wynikająca z zajmowania tego samego terytorium. Współczesne państwo Izrael istnieje dopiero niespełna siedemdziesiąt lat, a pierwotna narodowa wspólnota przestała tam istnieć bardzo dawno, bo już po „wojnie żydowskiej” zakończonej za panowania rzymskiego cesarza Wespazjana. Inaczej mówiąc, historia Żydów ma tę cechę, że wielokrotnie więcej historycznego czasu spędzili oni bez własnego państwa i bez wspólnego języka, niż w ramach jednolitego organizmu narodowego. Przerwa w istnieniu niepodległej państwowości trwała ponad dwa tysiące lat. To dużo, nawet jak na tak starożytny naród. W istocie, Żydzi są bytem rozproszonym ze wszystkimi konsekwencjami tego rodzaju nietypowej sytuacji, nie zaś podmiotem wyrosłym na świadomości istnienia wspólnego państwa i narodu rozumianego na europejski sposób. Język hebrajski, jako codzienna mowa, wymarł jeszcze wcześniej, bo na trzysta lat przed powstaniem Nowego Testamentu, a współplemieńcy Jezusa i św. Piotra nie mówili po hebrajsku, ale po grecku i aramejsku. Pierwszy, odnotowany przez historię problem trwałego odejścia od wspólnoty języka, zaowocował przetłumaczeniem hebrajskiej Biblii dla aleksandryjskiej diaspory żydowskiej na grekę, bo tego języka używali na codzień jej miejscowi wyznawcy. Podkreślmy, że pierwszym symptomem odmienności narodu żydowskiego było to, że jego najświętsze pismo, aby być rozumiane, musiało zostać przetłumaczone na język greckiego otoczenia. Historia dowiodła, że w przestrzeni cywilizacji żydowskiej ten problem nie był jednorazowy i będzie się powtarzał aż do czasów najnowszych.
W czasach nam współczesnych nie istnieje już żywy język żydowskiej wspólnoty. Nawet w Izraelu, mieszkańcy używają mowy kraju swego pochodzenia, chociaż językiem państwowym jest nowohebrajski, „wynaleziony” (jak esperanto przez Zamenhoffa), przez Eliezera Ben Jehudę (1858-1922). Wynalazca dostosował antyczną hebrajszczyznę do wymogów wpółczesności, wprowadził zapożyczenia z aramejskiego i arabskiego, co doprowadziło do tego, że Izraelczycy tam urodzeni starają się nowohebrajskiego używać jako mowę oficjalną. Nie zmienia to faktu, że jak na razie, jest wciąż językiem sztucznym. W roku śmierci twórcy, stał się – obok angielskiego i arabskiego – jednym z trzech oficjalnych języków brytyjskiej Palestyny, a po powstaniu państwa Izrael (1948), jego językiem oficjalnym. To zresztą, nie jedyny tego rodzaju przypadek. Rok wcześniej, w wyniku rozpadu Indii Brytyjskich, powstało państwo Pakistan, które z podobnie ideologicznych względów przyjęło jako urzędowy muzułmańską odmianę języka hindi, nazwaną urdu. Jest takim do dzisiaj, chociaż płynnie posługuje się nim zaledwie 8 procent ludności kraju.
Większość ostatniego tysiąclecia historii Żydów, to dzieje dwóch odmiennych pod każdym niemal względem społeczności. To absolutny fenomen, ponieważ dwa wielkie, ale zupełnie różne społeczeństwa, poczuwały się do wspólnoty tylko i wyłącznie ze względu na wyznawaną religię, a nie geografię, czy wspólnotę mowy. Każde z nich przyjęło przy tym za swój, język zupełnie niezrozumiały dla drugiego Niełatwo to pojąć w sytuacji, kiedy sama Europa składa się ludów chrześcijańskich, które jednak nigdy nie pretendowały do uznania za jeden naród tylko z tej przyczyny, że wyznają tę samą religię. Starsza, śródziemnomorska gałąź judaizmu, była przez cały czas swego istnienia dzieckiem kultury tego ciepłego morza oraz poczucia trwałości istnienia Imperium Rzymu. Druga, pojawiła się poźno, bo bez mała trzy tysiące lat po narodzinach pierwszej i po upadku Ryzmu i miało to miejsce w zupełnie innym regionie świata, położonym już na granicy Europy z Azją, odległym od Jerozolimy o półtora tysiąca kilometrów. Nie tylko nie miał on związków kulturowych ze Śródziemnomorzem, ale leżał, tak, jak późniejsza Rosja, na obrzeżu azjatyckiego stepu, będąc w pełni jego tworem, nie zaś żydowskiej Palestyny i ciepłego morza. Ojczyzną tych „nowych Żydów” były ziemie położone u ujścia Wołgi, zamieszkałe przez turkojęzyczny naród Chazarów, przybyły tam z głębi Azji w połowie I tysiąclecia naszej ery.
Geograficzne otoczenie ma pierwszorzędny wpływ na kształtowanie się tego, co powszechnie określa się mianem „charakteru narodowego”. Ludzie wychowani w stepie są ukształtowani inaczej, niż ci, znad ciepłego morza. I tak, jak słowiańscy w mowie, ale „turańscy” historycznym pochodzeniem, Rosjanie różnią się od równie słowiańsko-prawosławnych Macedończyków, Bułgarów i Czarnogórców, tak i Chazarowie różnili się znacznie od pierwotnych Izraelitów. Trzeba w tym miejscu zwrócić też uwagę na głębokie społeczne i kulturowe różnice między Żydami śródziemnomorskimi (sefardyjczycy), a tymi, których „Ziemią Wyjścia” był nadwołżański step (aszkenazyjczycy). Problem nabiera szczególnego znaczenia w obliczu wtopienia się tych pierwszych w otaczający ich śródziemnomorski świat, ale agresywnie nacjonalistycznego nastawienia do inności manifestowanego przez tych drugich. Warto też zwrócić uwagę na liczby: Żydzi sefardyjscy, naprawdę pochodzący z Ziemi Świętej, to dzisiaj zaledwie osiem procent całej populacji w zestawieniu z 92 procentami Aszkenazyjczyków, których praojczyzną nie była Palestyna, ale średniowieczne państwo stepowych Chazarów. To również zupełnie inny typ antropologiczny ludzi.
Na początku IX wieku procesy centralizacyjne i państwowtórcze w Chazarii spowodowały przyjęcie judaizmu jako jednolitej religii. Chazarowie przyjęli judaizm „rabiniczny”, czyli ten, który rozwinął się po zburzeniu przez Rzymian jerozolimskiej świątyni, a nie w odmianie poprzedniej, zwanej „judaizmem świątynnym”, traktującej miasto jako siedzibę samego Boga. Wśród narodów akceptujących judaizm, tylko tureckojęzyczni Chazarowie utworzyli własne państwo, które przejściowo posiadało nawet znamiona regionalnego mocarstwa. Tyle, że było to społeczeństwo na wpół azjatyckie, funkcjonujące bez łączności ze starożytnyn judaizmem, używając na codzień równie azjatyckiego języka stepowych Turków, a nie semickiej hebrajszczyzny. Podejmowało jednak, zakrojone na szeroką skalę akcje misyjne, mające na celu nawracanie sąsiednich ludów na judaizm. Na tego rodzaju interpretacji wydarzeń opiera się również teza, że współcześni Żydzi są potomkami tureckich Chazarów, którzy w IX wieku przyjęli judaizm, a ich genetyczne korzenie wcale nie tkwią w czasach biblijnych. To teza o tyle niepopularna, że prowadzić może do wniosku, że tylko osiem procent tego narodu (Sefardyjczycy) wywodzi się od autentycznych Izraelitów, a reszta, to potomkowie Azjatów, którzy przyjęli ich religię, ale z Ziemią świętą nie mieli wcześniej nic wspólnego. Teza jest niewygodna z oczywistych przyczyn, podważa bowiem prawo dzisiejszej większości Żydów do całej schedy po biblijnej starożytności. Ci ostatni, wschodnioeuropejscy, do Palestyny dotarli dopiero w czasach brytyjskich, a ich rozproszenie po wschodniej Europie miałoby być następstwem upadku państwa Chazarów pod ciosami władców Rusi Kijowskiej, jeszcze w okresie panowania tam normańsko-wareskich książąt. Kierunek wędrówki był zdecydowanie zachodni, bo na Wschodzie nie czekały żadne apanaże. Duża grupa Chazarów miała szczególnie upodobać sobie wschodnie tereny Niemiec, a że była najlepiej zorganizowana i najzamożniejsza, od słowa określającego ten kraj – Ashkanaz, pochodzić miałaby sama nazwa aszkenazyjczyków. W tej sytuacji przestaje być zaskoczeniem, że język jidisz, to dolnoniemiecka wersja niemczyzny. Z tej samej, geograficznej przyczyny, pojawili się też w dużej liczbie w średniowiecznej Polsce. Tymczasem, Sefardyjczycy wygnani w XVI wieku z Hiszpanii i Portugalii rozproszyli się po wybrzeżach Morza Śródziemnego, a ich językiem pozostał ladino, zbudowany w oparciu o romańską hiszpańszczyznę, bez żadnego związku z niemieckim jidisz. Tezę o odmienności żydowskich migracji wzmacnia załączona mapka, wskazująca na kierunek rozpraszania się wygnańców, najpierw tych z Palestyny, później tych z Chazarii. W pierwszej fazie ograniczyła się do śródziemnomorskich wybrzeży dawnego Imperium Rzymskiego, a w drugiej, nie przekroczyła Łaby i granicy Czech, pozostawiając resztę wschodniej części kontynentu chazarsko-aszkenazyjskim pobratymcom.
W tej historii zwraca uwagę to, że Żydzi aszkenazyjscy pojawiają się w historii Europy bardzo późno, bo dopiero wraz z otwarciem drogi handlowej pomiędzy Bizancjum a rodzącą się Rusią. Wcześniej, nie słychać o nich nic. Sefardyjskie nabożeństwa poważnie zresztą różnią się od aszkenazyjskich. Jedni i drudzy mają też inne zwyczaje świąteczne oraz tradycyjne potrawy. Różnice mają przy tym nie tylko charakter statyczny, ale również i wymiar dynamiczny i zmienny, dotyczący głębokich różnic co do zakresu uczestnictwa obu grup w historii regionu. Najbardziej w tym kontekście uderza sprzeczność pomiędzy sytuacją dzisiejszą, a biblijną starożytnością. Świat dzisiejszego judaizmu jest zdominowany przez jego późną, niepalestyńską odmianę, która stanowi ponad dziewięćdziesiąt procent światowej społeczności żydowskiej. Zarówno w czasach biblijnych, jak i rzymskich, proporcje nie tylko były inne, ale z początku problemu nie było wcale, ponieważ Żydzi aszkenazyjscy nie istnieli jeszcze przez całe tysiąc lat. Jak mogło się więc stać, że to ci ostatni zastąpili pierwszych i w świadomości mieszkańców dzisiejszego świata, prawdziwy judaizm sprowadza się do emigrantów z dawnej Rosji, Związku Radzieckiego oraz tych europejskich Żydów, którzy cudem uniknęli Holokaustu? A gdzie się podziali śródziemnomorscy Sefardyjczycy ze swoimi korzeniami naprawdę sięgającymi czasów chrystusowych? Wiele wskazuje na to, że sprawa jest zamazywana nieprzypadkowo, mogłaby bowiem podważyć prawa współczesnych do dziedzictwa starożytności oraz ich prawa do Ziemi Izraela. Nasuwa się też pytanie, jakie prawa do biblijnego dziedzictwa mają aszkenazyjczycy, skoro ich historia jest o dwa tysiące lat późniejsza, niż dzieje ksiąg Starego Testamentu, a jej „Ziemią Wyjścia” wcale nie jest ani Synaj, ani Jerozolima, lecz azjatyckie pogranicze? Czy można ich uznać za równoprawnych w stosunku do tych, którzy niosą ze sobą całą historię narodu od czasów egipskich, a nie tylko jej znacznie późniejszy, wschodnioeuropejski fragment? Dlaczego wzajemne proporcje uległy tak dramatycznej zmianie, pomimo tego, że – jak podaje Daniel Elazar – w XI wieku sephardim stanowili aż dziewięćdziesiąt siedem procent całej populacji? W 1931 roku, pozostało już ich tylko osiem procent (Zob. Can Sephardic Judaism be Reconstructed?). Gdzie się podziali? Odpowiadają na to pytanie najnowsze badania genetyczne, które stwierdzają, że duża liczba aszkenazyjskich Żydów posiada chromosom Eu19, często występujący u wschodnioeuropejskich Słowian i pośród nadkaspijskich koczowników. Ariella Oppenheim z Uniwersytetu Hebrajskiego dowodzi, że współcześni nam Żydzi mają bliższe relacje genetyczne z Kurdami, Turkami z Anatolii oraz Armeńczykami, niż z dawnymi mieszkańcami Palestyny.
Problem ma również wymiar praktyczny. Media doniosły, że w żydowskiej kolonii Emanuel na okupowanym Zachodnim Brzegu Jordanu, dominujący tam Żydzi aszkenazyjscy nie godzą się, żeby ich córki uczyły się wspólnie z córkami Żydów sefardyjskich w uznaniu, że mają one w ich oczach niższy status społeczno-ekonomiczny. To niewątpliwe skutek tego, że w średniowieczu obie społeczności żyły we wzajemnej izolacji. Sefardyjczycy należeli do cywilizacji śródziemnomorskiej, a aszkenazyjczyków trzeba zaliczyć do spakobierców kręgu Europy Wschodniej i rosyjsko-turańskiej przestrzeni kulturowej. Tu również tkwi zapewne źródło sympatii amerykańskich Żydów do Rosji i rosyjskości. Świadczy o tym chociażby „sowiecko-rosyjski” patriotyzm małżonków Rosenbergów, wydających Sowietom największe atomowe tajemnice Ameryki. Ogromna większość amerykańskich Żydów, to aszkenazyjczycy, mający korzenie na dawnych rosyjskich terenach i pochodzący od tych, którzy emigrowali z Niemiec i Europy Wschodniej. Jedynie niewielka część wczesnych osadników żydowskich w USA była Sefardyjczykami. Dochodzi do tego jeszcze jedna różnica. Żydzi sefardyjscy, jako zawsze „tutejsi”, a nie obca ludność napływowa, byli z reguły dobrze zintegrowani z miejscową kulturą śródziemnomorską i łatwiej poddawali się asymilacji. Inaczej było w przypadku Żydów aszkenazyjskich. We wschodnioeuropejskich krajach chrześcijańskich, gdzie rozkwitał ten rodzaj judaizmu, napięcie między chrześcijanami i Żydami było silne i trwałe, a Żydzi z wielu przyczyn izolowali się od ich nie-żydowskich sąsiadów. W krajach islamskich, gdzie panował judaizm sefardyjski, nie istniała taka segregacja i tamtejsi Żydzi zostali wchłonięci przez kultury miejscowe. Sefardyjska myśl znajdowała się przy tym pod silnym wpływem arabskiej i greckiej filozofii oraz nauki, podczas gdy aszkenazyjska była wyizolowana i napędzana głównie własnymi i wewnętrznymi mechanizmami.
Ponad czterdzieści procent współczesnych Żydów mieszka dzisiaj w Izraelu, ale niemal tyle samo (40.1%) w Stanach Zjednoczonych, zajmując tam z reguły wysoką pozycję społeczną, naterialną i polityczną. W tej klasyfikacji, dzisiejsza Polska – inaczej niż miało to miejsce przed II wojną światową – nie mieści się nawet w pierwszej dwudziestce o najwyższym ich odsetku. Jeśli zestawimy to z liczbami sprzed Holokaustu, to różnica jest dramatyczna. Warto przy tym zauważyć, że mało jest w świecie przypadków, by obiegowa i powszechna opinia zainteresowanych społeczeństw tak bardzo odbiegała od rzeczywistości, jak to ma miejsce w stosunkach polsko-żydowskich, a nawet szerzej – w stosunkach samych Żydów z resztą świata. Od dwóch tysiącleci jest oczywiste, że ich relacje ze światem są w gruncie rzeczy kontrproduktywne, jeśli miałyby dowodzić o imperialnej roli religijności. Wszyscy mieszkańcy globu wiedzą, że Żydzi są narodem przez Boga wybranym, tyle że nikomu nie jest wiadome, czemu ten wybór miałby służyć.
Komentatorzy różnią się nie tyle nawet głębią zrozumienia problemu, ile sposobem pojmowania istoty tego Boskiego Zamiaru. Zupełnie nie zdają sobie z niego sprawy ani Chińczycy, ani mieszkańcy indyjskiej strefy kulturowej, dla której biblijna tradycja jest czymś odległym i zupełnie obcym. Jak wytłumaczyć trzem miliardom Chińczyków i Hindusów, że ich losy mogą być zależne od Bóstwa czującego się odpowiedzialnym tylko za maleńkie terytorium położone między Libanem a Synajem? Dlaczego Bóg, jeśli istotnie był wtedy Wszechmogący, tę swoją wszechmoc ograniczył tylko do tego skrawka ziemi, mając w pogardzie resztę Azji, całą Europę, Afrykę, Ameryki i obie Arktyki? Jest też czymś irracjonalnym, żeby wypowiedź. najwyraźniej niedokształconego szefa FBI, zrobiła tyle zamieszania. Co on zresztą właściwie powiedział? To, że szef ważnego amerykańskiego biura okazał się niedouczonym mędrkiem, dziwić nie musi, dziwi natomiast napuszona reakcja jego idiotyzmen dotkniętych.
Prawdziwa przyczyna polsko-żydowskich niesnasków ma bardzo prozaiczne źródła. Pierwsza wojna światowa zburzyła trwający ponad sto lat europejski porządek i otworzyła możliwość budowania nowych państw opartych na świadomości narodowej, a nie na imperialnej tradycji historycznej. W wielonarodowych imperiach Żydzi mieścili się bez trudu, w państwach narodowych już nie. Upadły tymczasem zarówno imperialne Niemcy, równie imperialna Austria Habsburgów, jak i Rosja Romanowów. Pojawiła się możliwość budowania nowych tworów państwowych, wypełniających tę przestrzeń, lecz zdefiniowanych wokół ich własnej narodowości, pod warunkiem wszakże, że swoje roszczenia zdolne były wesprzeć zorganizowaną siłą wojskową. Powstała tym sposobem międzywojenna Polska, ale i Finlandia, kraje bałtyckie, Czechosłowacja i Jugosławia. Ta ostatnia uznała samą tylko „słowiańskość”, jak się na koniec okazało niesłusznie, za wystarczającą podstawę istnienia narodu. Naród żydowski natomiast, zamieszkujący wtedy Europę w liczbie nie mniejszej niż Węgrzy, ze względu na społeczną strukturę, terytorialne rozproszenie i brak wojskowych tradycji, okazał się nieprzygotowany, by takie państwo zbudować i nie „zmieścił się” w nowych czasach. Jedyną, zaświadczoną przez historię próbą kreacji państwa, była koncepcja tzw. Judeopolonii. Zbudowana została na nadziei, że Wielką Wojnę wygrają Niemcy i będą oni zainteresowani budową własnej przestrzeni życiowej we wschodniej Europie. Wydawało się, że naturalnym ich sojusznikiem w tej misji mogą być aszkenazyjscy Żydzi związani z niemiecką kulturą tradycją i językiem, klasyfikowanym jako odmiana niemczyzny. Na zachodnich terenach zaboru rosyjskiego miałoby w tej koncepcji powstać autonomiczne państwo żydowskie, związane z Niemiecką Rzeszą. Jej entuzjastą był Maks Budenheimer, prawnik, który miał się zarówno za niemieckiego, jak i żydowskiego patriotę. Stał się nie tylko jej zwolennikiem, ale starał się też przekonać niemiecki rząd, że Żydzi w sposób naturalny są spowinowaceni z Niemcami, gdyż jako Aszkenazyjczycy posługują się językiem jidysz-tajcz (żydowsko-niemiecki), co też i w do pewnego stopnia było prawdą. Powołał nawet do życia Niemiecki Komitet Wyzwolenia Rosyjskich Żydów.
Jest paradoksem, że niechęć do Polaków narodziła się w społeczności żydowskiej zamieszkującej tereny dawnej Rzeczypospolitej, kraju, który był jednym z najbardziej tolerancyjnych państw w Europie, stając się też domem dla jednej z największych i najbardziej dynamicznie rozwijających się społeczności żydowskich. Nieprzypadkowo współcześni nazywali Polskę paradisus Iudaeorum – „rajem Żydów”, a szesnastowieczny rabin krakowski, Mojżesz ben Israel Isserles podkreślał, że jeśliby Bóg nie dał Polski jako schronienia, los ludu Izraela byłby nie do zniesienia. Chorwacki panslawista – Juraj Križanić, zauważył w sto lat później że „Królestwo Polskie to: raj dla Żydów, czyściec dla mieszczan i piekło dla chłopów”. Społeczność żydowska cieszyła się odrębnością organizacyjną, własnymi kodeksami praw i ogromnymi możliwości bogacenia.
W następstwie uprzywilejowanej pozycji w I Rzeczypospolitej, stała się ona największym skupiskiem Żydów na świecie. Województwa – mazowieckie, podlaskie i mohylewskie miały wtedy aż dwadzieścia procent mieszkańców narodowości żydowskiej. Jeśli weźmie się pod uwagę to, że zwykle nie była to ludność wiejska, to miasta tych regionów stawały się w większym stopniu żydowskie, niż polskie, litewskie, czy ruskie. W tej sytuacji przestaje dziwić tęsknota za utraconą ojczyzną, żal, poczucie wypędzenia oraz skrywana pretensja do tych, którzy zajęli oczekiwane przez historię miejsce. Ta myśl jest głośno niewypowiadana, ale tkwi głęboko w podświadomości, stając się źródłem nieporozumień i nagłych wybuchów niechęci.
Post scriptum, zapraszam do czytania powieści zatytułowanej Egekutor. Samotność świata islamu,opublikowanej przez poznańskie wydawnictwo Sorus. Książka jest dostępna pod adresem http://sorus.pl/ksiazka/egzekutor
Tekst interesujacy ale nie można sie zgodzic z jego tezą (chyba) zasadniczą. Język jidisz na pewno nie jest dolnoniemiecki bo zawiera druga przesuwke spółgłoskową. Nic tez nie wskazuje na to aby powstal we wschodnich Niemczech. Jest on klasyfikowany jako dialekt nadreński a więc zachodnio-srodkowoniemiecki. Poza tym wschodnie Niemcy byly w sredniowieczu albo calkiem albo w znacznej mierze slowianskie. Tak wiec brakuje uzasadnienia skad Chazarzy wzieli jezyk jidisz. Chyba jedak Aszkenazyjczycy nie pochodzą od Chazarów.
To ciekawa uwaga, najwyraźniej pochodząca od językoznawcy. Jeśli jidisz
jest istotnie niemiecko-nadreński, a nie dolnoniemiecki, to nie musi
to przecież podważać tezy o chazarskich początkach, o których świadczy
genetyka oraz cechy fizjonomiczne. Jest raczej pewne, że aszkenazyjczycy
nie byli spokrewnieni z sefardyjczykami. Jeśli więc stanowią 92 procent
dzisiejszej populacji, to znamię jakiegoś rodzaju historycznego psikusa.
Nie jestem zawodowym językoznawcą. Amatorsko interesuję się tą dziedziną nauki. Problem czy pochodzenie języka jidisz podważa czy nie podważa pochodzenia Aszkenazyjczyków od Chazarów jest złożony. Na pewno mamy tu wielki problem – jak lud turecki przejął język środkowo-zachodnio-niemiecki. Jest to możliwe, ale mało prawdopodobne. W każdym razie potrzebna tu jest jakakolwiek próba wyjaśnienia, np. grupa Niemców (Żydów) z Nadrenii przybyła do kraju Chazarów i przekazała im swój język. Tylko nigdzie nikt takiego lub podobnego faktu nie przedstawia.
Co zaś do cech genetycznych i fizjonomicznych, to na razie chyba nie mogą to być argumenty o czymkolwiek rozstrzygające. Powód? Każdy naród europejski, w tym Żydzi Aszkenazyjscy, to mieszanina różnych typów antropologicznych (które to typy też są kreacjami dość umownymi).
Nie mamy więc dostatecznych dowodów, że Aszkenazyjczycy pochodzą od Chazarów. Albo inaczej – byłoby to uprawdopodobnione, gdybyśmy wyjaśnili wspomnianą sprawę języka jidisz.