O tym, że Rosja, to „Matuszka Rossija”, a nie żadna tam Europa, wie każde rosyjskie dziecko. Nie wie o tym tylko sama Europa i wbrew wszystkim doświadczeniom postępuje tak, jakby sprawa europejskości Rosji była już od dawna przesądzona, a w szkolnych klasach Paryża, Berlina i Warszawy stale wiszą mapy kontynentu, w których jest on ukazywany jako jednolita całość rozciągająca się od Atlantyku po Ural. A gdzie i czym jest reszta, ta poza Uralem – i do tego trzy razy większa od europejskiej części Rosji, jak też i od samej Europy?
Trzy stulecia temu, nikomu z mieszkańców Zachodu nie przyszłoby do głowy nazwać Rosję Europą. To była tylko odległa i egzotyczna „Sarmatia Asiatica”. W głębokim kompleksie niższości wobec Zachodu wyrastał car Piotr I. Poważniejsze wysiłki uznania ją za europejską monarchinię czyniła caryca Katarzyna, nazwana z tej przyczyny Wielką, przekonując drogimi prezentami i morzem pochlebstw francuskich encyklopedystów. Tyle, że sama Katarzyna nie była Rosjanką, lecz z krwi i kości Niemką, księżniczką anhalcką urodzoną w Szczecinie (ówczesny Stettin). Jej krótko panujący syn – Paweł czuł się tak głębokim niemieckim patriotą i tak nienawidził Rosji, że został wkrótce zamordowany. Jego następca – Aleksander, ulubiony wnuk Katarzyny, był wychowywany w ogrodach Carskiego Sioła, sztucznego tworu zbudowanego na wzór zachodniego miasta i do pełnoletniości nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że Rosja, to nie państwo pałaców i bogatych mieszczan, lecz kraj mużyków – niewolniczych chłopów i udających Europejczyków carskich urzędników, nie zaś francuskopodobnej koronkowej arystokracji. Mówił wyśmienitą francuszczyzną, rosyjski mając w pogardzie. Po zajęciu Paryża w 1814 roku zakazał żołnierzom swej armii pojawiać się mieście, by nie powstał zgrzyt w jego głębokim poczuciu europejskości. Samym Francuzom, z rosyjskiej kulturowej schedy po wojnach napoleońskich, pozostało tylko „bistro”.
Z całą pewnością Rosja nigdy nie była i do dzisiaj nie jest częścią Europy. Przeciwnie, cała historia tego kraju świadczy o tym, że do Europy nie tylko nie należy, lecz ma pełną dla niej pogardę, jako dla tworu słabego, niepotrafiącego podejmować „męskich” decyzji, podobnych do aresztowania 30 działaczy Greenpeace i postawienia im absurdalnego zarzutu piractwa. Putin chce pokazać Europie figę starym rosyjskim obyczajem, to jest ostentacją, że nie musi liczyć się z resztą świata w niczym. Tyle, że na to mogła pozwolić sobie bezkarnie Rosja Piotra Wielkiego, Stalina i Breżniewa, ale Rosja Putina jest już tylko cieniem tamtejszej – niekrzesanej, ale nieobliczalnej w swej potędze. Dzisiejsza Rosja, wbrew putinowskiemu prężeniu muskułów, to państwo upadłe, nie żadna potęga. Z dawnej mocarstwowości pozostało mu tylko okazywanie pogardy dla zniewieściałej Europy.
Znamienne, że Rosja nie jest zaliczana do żadnej z cywilizacji kontynentu Eurazji. Pretenduje do własnej i oryginalnej, ale oryginalności w niej tyle, ile mongolskiego stepu w kulturze Chin, czy pozostałości Hunów w śródziemnomorskiej Europie. Jej nieustanne marzenia o zdobyciu Konstantynopola i przejęciu roli Trzeciego Rzymu, były tyleż groteskowe, co chorobliwe. Nic się zresztą w tej kwestii nie zmieniło i pozostaje w mocy dawne powiedzenie: „poskrob Moskala, a ujrzysz Tatara”. Rosja, to w dalszym ciągu strefa przejściowa między Azją a Europą, jak każda strefa przejściowa trudna do zdefiniowania i do pewnego stopnia „obrotowa”. Zimą 1939 roku, w przeddzień ataku na Finlandię, Stalin podpisał pakt o nieagresji z Japonią. Jej przedstawicielowi miał powiedzieć „my Azjaci, rozumiemy się przecież doskonale!”. W rok później, po niemieckiej próbie Blietzkriegu i zdobycia europejskiej części Rosji, silnym gruzińskim akcentem przekonywał mieszkańców Moskwy, że Rosja, to cywilizowana europejska potęga, która uratuje kontynent przez germańskim barbarzyństwem. Na swój sposób ucywilizowała tylko NRD, a cała Środkowa Europa tę „cywilizację” odrzuciła przy pierwszej nadarzającej się okazji odwracając się bez przykrości do Rosji plecami. Dzisiejszą rosyjską traumę wywołuje kolejny „obszar przejściowy” – Białoruś i Ukraina. Elitom rządzącym krajem nie dostaje wyobraźni, by uznać ich europejskie powiązania. Jak to? Przecież dawna Ruś Biała, i ukraińska Małorosja, to sama z siebie część Wielkorusi, czyli „Matuszki Rossiji”. Jeśliby od niej odpadły, to byłoby jak samounicestwienie. Rosja z samą tylko Rosją, to jak Księstwo Moskiewskie między dawną Polską i Litwą a Złotą Ordą i bez szans na mocarstwową potęgę. Czy to właśnie czeka samą Rosję, pomimo pozorów naftowej potęgi i putinowskich okrzyków mocy? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że jej szanse dotrwania do końca stulecia w dzisiejszym stanie granic są nikłe.
To, czym w takim razie jest Rosja? Jeśli nie jest ani Europą, ani Azją, to czym właściwie jest? Odpowiedź na pytanie kryje się nie w rosyjskiej literaturze i sztuce, czyli nie w jej bardzo powierzchownym „podczepianiem się” pod europejską modę i rządzące nią trendy, lecz w jej gospodarce. Inaczej, niż miało to miejsce w Europie, Rosja nigdy nie wykształciła tradycji przedsiębiorczości i nigdy nie doczekała się pojawienia się tam gospodarki w nowoczesnym znaczeniu słowa. Ta powstaje wtedy, gdy kończą się możliwości ekstensywnego rozwoju i kiedy zaczyna brakować wolnej ziemi. Trzeba ją – nie tylko jak w średniowiecznej Anglii – grodzić, lecz przypisywać również do konketnych właścicieli. Dla pojawienia się nowoczesnej gospodarki musi powstać skuteczne prawo własności, sądownictwo i tolerancyjne państwo. Dopiero w takich warunkach wolny właściciel może dokonać realnego rachunku i podjąć – już całkowicie na własną odpowiedzialność – decyzję prowadzącą do sposobu jej wykorzystania. Jeśli jest przy tym europejskim mieszczaninem, z natury nieposiadającym ziemi, to jego rachunek ekonomicznej efektywności musi zamykać się w obrębie miejskich murów, które nie dają mu prawa do ziemi, lecz zmuszają do produkcji na własny rachunek. Ta sytuacja prowadzi do akumulacji dóbr i kapitału, do multiplikacji nie tylko samego bogactwa, ale również wzorców postępowania. Pod tym względem Rosja była zawsze tworem wyjątkowym: ziemia była zdobyczą wojenną, a nie dobrem samym w sobie, więc i występowała w taniej obfitości, a rosyjskie miasta – to zwykle wojskowe garnizony i centra wojennej admininstracji, a nie miejsca produkcji, handlu i ekonomicznego rachunku. Wbrew powierzchownemu spojrzeniu na jej historię, Rosja zerwała wcześnie ze swoimi europejskim korzeniami. Ich resztki pozostały w tej części Rusi, która przypadła Wielkiemu Księstwu Litewskiemu, a sama Moskwa i okolice przeszły pod stepową władzę Mongołów. Najważniejsze rosyjskie słowa – również z zakresu gospodarowania – pochodzą z języka Tatarów, a nie z greki, czy z łaciny. Rosja, jako Księstwo Moskiewskie, tylko na krótko była przy tym północno-wschodnim obrzeżem Rusi Kijowskiej, pozostającym w łączności z bizantyńską odmianą chrześcijaństwa. Póki istniały resztki unii kościelnej Rzymu z Konstantynopolem, póty nie podkreślano odmienności między prawosławiem greko-śródziemnomorskim, a jego stepowo-tatarską odmianą. Potem jednak, Rosja na całe pół tysiąclecia, przestała być samodzielnym bytem, została ostatecznie i nieodwracalnie od Zachodu oddzielona kulturową i polityczną barierą oraz przyłączona do mongolskich obrzeży Azji. Tak, tak! Do azjatyckiego peryferium, nie do jego kulturowego centrum. Na prawie trzysta lat utkwiła na zachodnich krańcach olbrzymiego i słabo zaludnionego imperium sięgającego od Pacyfiku po Inflanty, którego polityczne centrum znajdowało się nie w Europie i nawet nie w Moskwie, ale w mongolskim Karakorum i Saraju – ośrodku Złotej Ordy. Było to obrzeże o tyle szczególne, że – chociaż przyrodniczo odmienne od euroazjatyckiego stepu będącego żywiołem Mongołów – to udało mu się ułożyć z nim trwałą kulturową symbiozę. Moskiewskie lasy łączyły ze stepem dwa podobieństwa: niemożność wytworzenia nadwyżki żywności ponad bieżące potrzeby i wynikająca stąd chęć rabowania sąsiadów oraz względna rzadkość zaludnienia. Pierwsze, eliminowało możliwość akumulacji dóbr przez jednostki niedysponujące autoryzacją ze strony despotycznej władzy, co też i blokowało powstanie warstwy autonomicznych właścicieli. Drugie – generowało kulturową i polityczną izolację. Obydwie cechy były zaprzeczeniem zachodniego parcia do rozwoju i gospodarczego wzrostu przez eksploatację talentów jednostek w ramach autonomicznego życia miejskiego. Lapidarne określenie Rosji sprowadza się w tej sytuacji do stwierdzenia, że jej cechą jest właśnie to, że Zachodem nie jest i właściwie nigdy nie była z nim w bezpośredniej łączności. Wschodnia granica Zachodu przesuwała się zawsze zgodnie ze zmianą zachodniej rubieży Rosji. Tam, gdzie pojawiała się Rosja – Zachód zanikał.
Rosja z całą pewnością Zachodem nie jest, nie wiemy tylko, czym właściwie jest. Z całą pewnością jest tworem, który – znajdując się w ciągłym ruchu – nigdy nie miał okazji dojrzeć. Jest nie tylko zupełnie odmienna od starych cywilizacji Azji – chińskiej, buddyjskiej, czy hinduistycznej, ale po prostu prymitywna. Jeśli cywilizację definiuje się według jej własnych kulturowych wartości, to Rosja takich wartości nie posiada, więc i cywilizacją być nazwana nie może. Odstawanie Rosji od zachodnich standardów widać we wszystkich przejawach, nie tylko w odniesieniu do definicji tego, czym naprawdę jest Zachód. Jeśli przyjąć huntingtonowską definicję cywilizacji, to Rosja nie posiada żadnej z jego trzech wyróżników: zamiast chrześcijaństwa zachodniego, tkwi w prawosławnej tradycji jego najbardziej azjatyckiej odmiany, pozostawionej bez kontaktu z grecko-bizantyńską kolebką. Zamiast wolnego rynku, w jej ekonomii dominowała zawsze państwowa regulacja, nigdy inicjatywa prywatna i to państwo było tam właścicielem środków produkcji oraz ludzi. Demokracja przedstawicielska nigdy nie zaistniała i pozostała w sferze marzeń inteligenckich pięknoduchów. Nietypowe poczucie wspólnoty narodowej spajało Rosjan w sposób nastawiający ich wrogo wobec reszty świata, a w szczególności do najbliższych sąsiadów, których postrzegali – nie jako geograficzne otoczenie – lecz jako potencjalny łup. Cała historia Rosji, to dzieje zdobyczy i aneksji w miejsce reform wewnętrznych, a relacje między władzą i ludnością, to pełne wzajemnej wrogości śmiertelne zespolenie. Poczucie wzajemnych powiązań nie zaistniało tam ani w skali międzynarodowej, ani w wewnętrznej stratyfikacji społecznej. Po Rosji prędzej można spodziewać się gwałtownej rewolucji wewnętrznej lub innego rodzaju awantury, niż skłonności do współpracy dla wspólnego budowania Europy. Rosja, to cywilizacyjny żywy trup. Dość żywy, by szkodzić, lecz za słaby, by przydać ludzkości wartości dodanej.
Jedno jest pewne: w znaczeniu cywilizacyjnym Rosja nigdy nie była częścią Europy. Jej historia i warunki, w jakich powstawała i się rozwijała były gruntownie odmienne od tych, które ukształtowały podstawowe źródło „europejskości”, czyli cywilizację śródziemnomorską, zrodzoną w bardzo szczególnym zakątku Eurazji. Mylne jest przekonanie, iż przyjęcie prawosławia za pośrednictwem Bizancjum, oznaczało też, że schedę cywilizacyjną po tym ostatnim automatycznie przejęła prawosławna Rosja. Tak było może w sferze formalnej i zewnętrznej, mającej stanowić propagandowe podparcie dla moskiewskiego roszczenia, że oto Moskwa jest Trzecim i Ostatnim Rzymem, czyli – jakby to nie zabrzmiało śmiesznie – faktycznym „pępkiem świata”. W rzeczywistości, do cywilizacji rosyjskiego prawosławia przedostało się bardzo niewiele pierwiastków śródziemnomorskich. Rozsadnikiem cywilizacji jest język. Jak wiadomo, języki europejskie wyrosły na łacinie. Ta ostatnia przejęła wiele z klasycznej greki. Sama, jako język średniowiecznych warstw wykształconych i liturgii katolickiego Kościoła Powszechnego, stała się narzędziem rozprzestrzeniania „łacińskości” w Europie – z jej racjonalizmem i pojęciem prawa jako przestrzeni odrębnej i niezależnej od władzy. Inaczej rzecz się miała z Rosją. Łacina tam nigdy nie dotarła, a greka, w żadnym okresie moskiewsko-rosyjskiej historii, nie była językiem rosyjskiego prawosławia – ani w znaczeniu intelektualnym, ani też liturgicznym. Jej mową stał się martwy i dosyć prymitywny macedoński dialekt języka starobułgarskiego, zwany starocerkiewno-słowiańskim. Zaopatrzony przez Cyryla i Metodego w odrębny alfabet, nie wnosił jednak do europejskiego Wschodu elementów „greckości”, jako odpowiednika „łacińskości” na Zachodzie. Kraje bałkańskie, w przeciwieństwie do Moskwy, żyły w stałej styczności z grecką kulturą i jej językiem ze względu na szczególne usytuowanie Greków (jako następców Bizancjum) w otomańskim imperium Turcji, jak też i podobne uwarunkowania przyrodnicze. Nic podobnego nie miało miejsca w rosyjskiej przestrzeni kulturowej, gdzie dominował język, obyczaje i definicja polityki określona stylem rządów Czyngis-chana, a nie rzymskiego cesarza.
Jedno jest pewne: Rosja jest tak odległa od Zachodu, jak blask Księżyca różni się od światła słonecznego. O ile można debatować nad tym, dokąd sięga Europa w przestrzeni pomiędzy jej dzisiejszymi granicami a terytorium Rosji, to fakt, że sama Rosja nie ma żadnych cech europejskich, jest poza dyskusją. Widziana oczami Europy, jest przy tym inna, niż ta, oglądana od strony Azji. Europejczycy patrzą na mapę Eurazji, największej masy lądowej świata, jak królik zza miedzy i ze swej pozycji dostrzegają tylko Rosję europejską z cerkiewnymi kopułami Petersburga i dostojnym Kremlem Moskwy, poezje Puszkina i bajki Lermontowa. Ich historyczna pamięć jest krótka i sięga wstecz najdalej do pobytu „eleganckich” wojsk cara Aleksandra I w Paryżu po klęsce Napoleona w 1814 r. Cała tatarsko-mongolska proweniencja Rosji nie jest w Europie pamiętana. Pamiętana jest natomiast doskonale w samej Rosji.
Michaił Heller, zmarły rosyjski historyk, uważał, iż „istotę rosyjskości” da się przedstawić za pomocą trzech wyróżników:
1. Szukanie głównego wroga na Zachodzie. Azjatycki wschód jest uznawany za swojski i niezagrażający Rosji. Przeciwnie, to bezpieczny kierunek ekspansji. Zachód natomiast zagraża nowinkami, technologiami i generalnie – psuje prostotę rosyjskiego człowieka.
2. Antykatolickie i antyzachodnie ostrze prawosławia, jako czynnika scalającego Rosję i jej społeczeństwo. Prawosławna ortodoksja i liturgia jest tylko czynnikiem wtórnym wobec atawistycznej antyzachodniości.
3. Jedynowładztwo władcy (w tym i Putina) jako pomazańca bożego. Znowu, inaczej niż w Bizancjum, rosyjską tradycją jest pogarda dla jednostki ludzkiej w przekonaniu, że władca i gosudar (jest nim też Putin) ma zwierzchność nie tylko nad państwem i jego urzędnikami, ale jest również faktycznym właścicielem wszystkich innych ludzi, niezależnie od ich pozycji społecznej.
Zaniknięcie chociażby jednej z tych właściwości zagroziłoby rosyjskiej tożsamości. Rosjanie, wiedzeni instynktem nie chcą głębszej zmiany w obawie – być może słusznej – że wprowadzenie tzw. zachodnich standardów, prowadziłoby do kolejnej „smuty” i zaniku Rosji, jaką znają. Rzecz w tym, że innej nie znają, a nowe zawsze bardziej straszy niż kusi.
Oceny ekonomiczne są jednoznaczne: Rosja nie ma i nigdy nie miała systemu gospodarczego definiującego sposób społecznego współżycia. Nie był jej zresztą potrzebny, ponieważ zawsze żyła nie z gospodarowania zasobami, ale z rabowania innych. To ważne. Rosyjska gospodarka, od czasów Iwana Groźnego opierała się nie na własnej produkcji dóbr i usług, lecz – z wyjątkiem produkcji zbrojeniowej – na rabunku. Tajemnica rozrostu państwa moskiewskiego kryje się nie tylko w geografii, pozwalającej na bezkarne podporządkowywanie rozproszonych ludów stepowych, które zatrzymały się w rozwoju cywilizacyjnym, ale w jednowymiarowości rosyjskiej koncepcji państwa. Od jego początków, aż do rozpadu Związku Radzieckiego, jego konstrukcja społeczna i gospodarcza sprowadzała się do niechlubnego rozwijania mongolskiego wynalazku państwa-obozu wojskowego. Rosja zrealizowała go skutecznie, pozostając jedynym bezpośrednim spadkobiercą imperium koczowniczego. Inne, podbijane przez Mongołów państwa: Chiny, Indie, czy Persja, wchłonęły koczowników wyższością swojej cywilizacji. Moskwa, uboga i prowincjonalna, z konieczności swej peryferyjności postąpiła inaczej. Przechwyciła ich wzorce i pokonała własną bronią. Ostatecznie jednak, jak wskazuje los Rosji współczesnej, jednostronne rozwijanie mongolskiej formuły organizacji państwowej okazało się ślepym zaułkiem, z którego nie widać bezpiecznego dla całości państwa wyjścia. Kiedy braknie nowych terenów, rabunkowi podlegać mogą już tylko własne zasoby – ropa naftowa i gaz ziemny. Rabunkowa gospodarka wyczerpuje zasoby szybciej niż racjonalna eksploatacja. Czym będzie Rosja potem?
Przez trzy stulecia, konstrukcja rosyjskiego państwa jako obozu wojskowego była skuteczna. Nie docenił tego ani Napoleon, ani Hitler. Zwycięski Aleksander I, a potem Józef Stalin mogli dyktować Europie warunki. Stała za nimi olbrzymia machina wojenna – społeczeństwo-armia bez własnej gospodarki, zmuszone logiką własnej konstrukcji do żywienia się owocami pracy innych narodów. Ekonomia każdego kraju z trudem wytrzymuje dłuższe przeciążenie celami wojennymi. Prymitywna, niemal bezpieniężna, gospodarka Rosji opierała się skutecznie ekonomicznym prawom z tej przyczyny, że ekonomia tam nigdy nie obowiązywała. Dzisiaj historia wystawia jej rachunek, a jednym z jego aspektów jest sam Putin – ni to car, ni to nie car.
Putin ma tylko pozorną swobodę w okazywaniu ostentacji, że ma gdzieś całą resztę świata, a w szczególności Europę z jej emocjami i delikatnościami uznawania – niezrozumiałych w Rosji – praw człowieka. Chce udowodnić, że jak dawniej, Rosja – to zupełnie inny świat, który nie musi się liczyć z nikim. Źródłem tej swoistej paniki, jest obawa, że Rosja pozostanie ze swoją rosyjskością nagle sama – bez Ukrainy i Białorusi. Ma więc nadzieję na odwrócenie biegu dziejów. Myli się jednak całkowicie, bo to już nie ten sam świat i nie ta sama Rosja, lecz dziwaczny twór, którego stabilizacja jest – tak jak naftowych szejkanatów – uzależniona od kurczących się zasobów gazu i ropy naftowej. Dzisiaj żyć w izolacji nie może już nikt. Czy więc nie należy zadać sobie innego pytania: czym będzie Rosja i kim będzie sam Putin i jego następcy, gdy gazu i ropy zabraknie?