Algorytm symbolizuje lata, o które Rosja się spóźniła, aby uzyskać szansę korzystania z europejskiego sposobu organizacji społeczeństwa. W bieżącym roku mija 799 lat od uchwalenia angielskiej Wielkiej Karty Wolności (1215). To pierwsza europejska konstytucja, która umożliwiła kontrolę poczynań władz. Rosjanie są nie tylko z tym spóźnieni o osiem stuleci, ale nie wykazują zrozumienie dla samej idei. Arbitralne działania Putina w sprawie Krymu i pozbawienie Ukrainy prowincji, której integralność Rosja uroczyście gwarantowała podpisem na międzynarodowych dokumentach oraz pełne euforii poparcie społeczne świadczą o tym, że do Europy jest jej dzisiaj daleko. Jej istota się nie zmieniła i jest echem społecznej konstrukcji ustanowionej za czasów Iwana, z racji swej nieprzewidywalności nazwanego Ivan The Terrible, czyli bardziej „Straszliwy” niż „Groźny”.
Wydarzenia związane z aneksją Krymu wywołały zaniepokojenie, ale i zaciekawienie tym, co jeszcze może uczynić ten nieprzewidywalny euroazjatycki kolos. Jeden z czytelników blogu niepokoi się, że – pomimo moich starań – istota sporu między Rosją Putina, a współczesnym Zachodem nie jest w pełni zrozumiała i chciałby wiedzieć, jaka jest właściwie przyczyna tak głębokiej odmienności widzenia tych samych zdarzeń przez rosyjską tradycję geopolityczną w porównaniu z anglosaską, czy szerzej – europejską? Dla naszego kraju sprawa jest akurat kluczowa. Polska znajduje się zbyt blisko wydarzeń, by pozwolić sobie na luksus nierozumienia ich istoty. Jest ważna nie tylko z tej przyczyny, że z wyroku historii kraj znalazł się w centrum Europy. Nie byłoby w tym niczego niezwykłego, tak jak nie jest niezwykłe dla Nikaragui znajdować się w środkowej Ameryce, a dla Norwegii – w Europie północnej. Nietypowość polega jednak na tym, że sama Europa jest tworem „pozastandardowej geografii” i jako jedyna część świata nie jest samodzielnym kontynentem, ale pewnym stanem świadomości, którego granice zawsze wyznaczano arbitralnie, nie zaś wedle geograficznych kanonów. Azja, Australia, Afryka i obie Ameryki, to wyraźnie wyodrębnione kontynenty, których granice ukształtowało fizyczne formowanie się lądów. Europa takim tworem nie jest, a jej własne zostały zakreślone jeszcze w starożytności, kiedy ówcześni geografowie nie mieli orientacji w prawdziwych rozmiarach i kształcie ziemskiego globu. Położenie Polski w geograficznym centrum kontynentu wcale nie oznacza, że znajduje się w samym środku „europejskości”. Zgodnie z tradycją, Europa jest wszędzie tam, gdzie są Europejczycy. Polacy zostali uznani za pełnoprawnych Europejczyków dopiero niedawno, a przed Ukrainą droga do tego dopiero się otwiera.
Pojęciowa pułapka kryje się w samym określeniu „Europejczycy”, definiowanego w gruncie rzeczy jako „to samo przez to samo”, czyli zjawisko znane logice pod nazwą „tautologia”. Pojęcie „Europejczyk”, na pierwszy rzut oka określa mieszkańca Europy. Następstwa takiego rozumienia Europy byłyby jednak przez wielu nieakceptowane: wszyscy jej mieszkańcy musieliby zostać uznani za Europejczyków – Portugalczycy i Włosi, ale i Mordwini i Gaugazi, Kazachowie z prawego brzegu Wołgi oraz Tatarzy z okolic Kazania. Jednak wadomo, że tylko pierwsi z nich są Europejczykami, a reszta, jest uważana raczej za Azjatów, chociaż wcale nie mieszka w Azji. Jeśli postawimy rzecz na odwrót i uznamy, że Europa jest tam, gdzie są Europejczycy, to uznanie ludności jakiegoś kraju za tych ostatnich powoduje, że ich kraj automatycznie znajduje się w Europie. Geograficznie Cypr jest częścią Azji, ale nikt nie kwestionuje europejskości mieszkających na wyspie Greków. Tyle, że rodzi to następne problemy. Skoro w ciągu ubiegłych stuleci Europejczycy skolonizowali obie Ameryki, Australię, południową Afrykę i Nową Zelandię to, czym one są w relacji do pojęcia „Europa”? Zastosowano tu pewien semantyczny zabieg i te części świata, które zostały „zeuropeizowane” w drodze odkryć geograficznych i kolonizacji, zostały nazwane „Zachodem”. „Ludzie Zachodu”, to nikt inny, jak Europejczycy mieszkający poza Europą. Jednak nadal, geograficzny zasięg tego zasiedlenia określa pojęcie Zachodu i ma całkowicie umowny, a nie geograficzny, charakter, co wcale nie ułatwia określenia granic „europejskiej” części kontynentu tak, by odróżnić ją od „Europy nieeuropejskiej”. Pięćset lat temu rozwiązano problem nazewnictwem. Cała wschodnia część kontynentu uzyskała miano „Sarmatia”, ponieważ panowało przekonanie, że zamieszkujące ja ludy pochodzą od starożytnych koczowników zwanych przez Rzymian Sarmatami. Jej zachodni fragment wypełniany przez ówczesną Rzeczypospolitą Obojga Narodów, ochrzczono nazwą „Sarmatia Europea”, natomiast cała reszta, pozostająca poza jej wschodnimi granicami określono mianem „Sarmatia Asiatica”. Później jednak, kiedy Rosja dotarła do Pacyfiku – obróciła się do azjatyckiej części plecami, traktując jako „wewnętrzną kolonię” i skierowała zainteresowanie ku samej Europie, biorąc aktywny udział w wojnach napoleońskich. Armia Suworowa, pojawiła się w północnych Włoszech, a potem – w następstwie klęski Napoleona pod Lipskiem – Rosjanie zajęli Paryż, ówczesne centrum europejskiej kultury. Wszechstronnie wykształcony car Aleksander I nie lubił swojej ojczyzny mając ją za azjatycką i prymitywną i sam uważał się za Europejczyka, brylując na salonach Paryża i Londynu. Zwycięską Rosję uznano więc za pełnoprawną część Europy, chociaż trzy czwarte jej terytorium znajdowało się za Uralem, czyli w Azji, granicząc na Dalekim Wschodzie z Japonią i Chinami. Te jednak nie dostąpiły miana europejskiego przedłużenia, pozostając tylko Azją. I tak już zostało. Dla zachodniej Europy, sami Rosjanie byli barbarzyńcami, ale na Dalekim Wschodzie – wobec Chićzyków, Mongołów i Koreańczyków – występowali jako rasa białych ludzi niosących europejską kulturę.
W światowych mediach sprawa jest traktowana powierzchownie, a to ze względu na obowiązującą polityczną poprawność. Tutaj, możemy rozumowanie prowadzić bez skrępowania. Powiedzmy zatem, że Huntington, wiedziony tą poprawnością, pragnął zapewne uniknąć niewygodnych ścieżek cywilizacyjnej analizy. W ramach modelu „zderzenia cywilizacji” porzucił pojęcie „Europa” na rzecz słowa „Zachód”. Zdefiniował przy tym ten ostatni jako wyjątkowy w skali światowej stan równowagi pomiędzy sferą religijną codziennego życia („Bóg”) i jego świeckością („Cesarz”). Uznał, że z tego punktu widzenia, przestrzenią tego, co uznać można za Zachód, jest tzw. zachodnie chrześcijaństwo, czyli rzymski katolicyzm i jego produkty w postaci kościołów protestanckich. Wedle Huntingtona, tylko one godzą się na równoprawność sfery świętości i świeckości. Rzecz w tym, że od samego początku historii, problem był w Europie tak wyrazisty, że nie trzeba żadnej nowej teorii, by zdawać sobie sprawę z odmienności istoty Zachodu. Określenie powstało przy tym jako zastępcze wobec pojęcia „Europa” z chwilą, gdy zachodni Europejczycy rozprzestrzenili się po świecie, tworząc imperia kolonialne na wszystkich kontynentach. Mieszkając teraz w obu Amerykach, Afryce, czy Australii nie mogli nadal nazywać się Europejczykami. Ukute pojęcie „mieszkaniec Zachodu”, oznaczało kogoś, kto przybył z Europy, lub miał europejskich przodków. W znaczeniu kulturowym, była to jednak ciągle ta sama treść i ludzie Zachodu nadal powoływali się na swoje grecko-rzymskie pochodzenie i nadal młodzież uczyła się łaciny i zasad europejskiej religijności.
To, że Europa jest tworem kulturowym, a nie geograficznym, jest bezsporne. Młoda kobieta o imieniu Europa, już w starożytności utożsamiała problem istniejący do dzisiaj. Pochodzić miała z Fenicji, czyli Azji zwanej wtedy Przednią. Zadurzył się w niej sam Zeus i przeistoczywszy się w śnieżnobiałego byka porwał na Kretę. Tam spłodził z nią Europejczyków. Ci, od samego początku byli obciążeni pewną dwoistością: byli z krwi i kości Europejczykami, ale wiele czerpali z intelektualnych bogactw najbliższej im Azji, co wiąże się z całą chrześcijańską tradycją. To pouczająca historia, problem wszakże w tym, że nie ma nic do sprawy uważanej dzisiaj za najważniejszą, to jest problemu – „Rosja a Europa”. Nie ma nic, bo i Rosja pod każdym względem nie ma nic do Europy. Greccy bogowie olimpijscy nie mieli żadnej wiedzy o jej istnieniu, bo wtedy nie istniała. Pojawiła się dopiero w dwa tysiące lat po greckiej starożytności. Kiedy śnieżnobiały byk z Europą na grzbiecie przemierzał Morze Śródziemne, by osiedlić się z nią na Krecie, nie przychodziła mu do głowy wycieczka w kierunku Wołgi czy Uralu. Rosja w umysłach Europejczyków pojawiła się dopiero w XVI wieku i to nie na skutek ewolucji Śródziemnomorza, ale w następstwie ekspansji mongolskiej części Azji w kierunku środkowej Europy. Polacy znają ten rodzaj „Kulturkampf” z bitwy pod Legnicą i późniejszej tradycji brania wolnych ludzi w jasyr przez Tatarów, by intratnie odsprzedać Turkom na krymskich targach niewolników. Rosja pojawiła się jako imperium późno, dopiero wtedy, gdy – zepchnięta jako Księstwo Moskiewskie na najdalsze obrzeża dawnej Rusi Kijowskiej – już bez kontaktu z Europą, wchłonęła z azjatyckiej mongolskości wszystko, co się wchłonąć dało. Jednocześnie, stając się w swej treści coraz bardziej azjatycką, utrzymywała powierzchowną ruskość, aby – jako nowe imperium – nie tracić praw do zaborów na Zachodzie. Mało kto pamięta, że car Borys Godunow był tatarskiego pochodzenia, Stalin – gruzińskiego, a Lenin miał w żyłach kałmucką krew. Natomiast pełnej krwi Europejczyk na carskim tronie, Dymitr nazwany Samozwańcem, za europejskiej treści reformy został wystrzelony w niebo z kremlowskiej armaty.
Grając na dwie strony – na wschodzie ku Azji, na zachodzie – w kierunku Europy, Rosja uzyskiwała dwie twarze: wobec Chin i dalszej Azji przedstawiała się jako ojczyzna „białego człowieka”, czyli jako dalekie ramię Europy. Wobec samej Europy była brutalnym mocarstwem, nieskrywającym azjatyckich korzeni. Ta dwoistość jest przyczyną dzisiejszych irracjonalnych decyzji Putina, irracjonalnych z punktu widzenia Europy, ale nie Moskwy. Rzecz w tym, że bez Ukrainy, Rosja traci alibi dla swej niby-europejskiej tożsamości, ale z Ukrainą – wcale jej nie odzyskuje. Dzisiaj już nikt nie wierzy w jej „europejskość”. Huntington, wiedziony polityczną poprawnością, utworzył dla niej odrębny rodzaj cywilizacji, nazwanej przez niego „prawosławną”. Jednak w rzeczywistości, to nie – inna niż w krajach zachodniego chrześcijaństwa – relacja pomiędzy „Bogiem” a „Cesarzem” decydowała o politycznym obliczu Rosji. Piotr, nazwany Wielkim, w początkach XVIII wieku sprowadził rosyjską cerkiew do poziomu jednego z departamentów ministerstwa wyznań religijnych. „Bóg” stał się tam – nie jak w krajach śródziemnomorskiego prawosławia – „zastępcą Cesarza” – ale zwykłym urzędnikiem, którego w każdej chwili car mógł zwolnić z pracy.
Z czysto geograficznego punktu widzenia, nie ma żadnego powodu, by zaliczać Europę do jednego z kontynentów, podobnego do pozostałych. Jej granice, ze względu na pełną umowność, są sporne od czasów starożytnych. Wiele nauk ma początek jeszcze w greckiej starożytności, co było przyczyną, że Europa została uznana za odrębny kontynent wbrew metodologii samej geografii. Pod tym względem nie jest odrębną częścią świata, lecz tylko małym fragmentem Eurazji. Stało się inaczej, ponieważ od zarania dziejów była wyraźnie wyodrębnionym kompleksem kulturowym, a jej granice ustalano na długo przed poznaniem położenia innych części świata. Dzisiaj, nauczyciele przekonują młodzież, że Europa rozciąga się od Atlantyku po Ural i takie mapy wiszą na ścianach szkół. Nikt tylko nie tłumaczy, co jest dalej, czyli za Uralem? Ciąg dalszy europejskiej Rosji, czy też jakiegoś rodzaju przedłużenie samej Europy? A może sama Rosja składa się z dwóch narodów – Azjatów i Europejczyków, a każdy Rosjanin ma w sobie dwie dusze? Może rację mieli dawni Polacy, mawiający, że gdy „poskrobiesz Moskala – zobaczysz Tatara”.
W kontekście oficjalnych obrazów kontynentu, dzisiejsze problemy Ukrainy z Rosją są niezrozumiałe i mogą być uznawane za niepotrzebny nikomu wewnątrzeuropejski konflikt. Tymczasem rzecz idzie o ostateczne wyznaczenie wschodnich granic Europy i to akurat sami Rosjanie rozumieją doskonale. Znamienne, że najwcześniejsze określenie wschodniego zasięgu Europy pokrywa się z dzisiejszymi granicami Ukrainy z Rosją. Jednak te granice są bodaj najbardziej zmienne ze wszystkich granic kulturowych w świecie i wszystko przy tym wskazuje, że sytuacja powraca do punktu wyjścia. Bo też, jak powiedzieliśmy, Europa nie jest pojęciem geograficznym, lecz kulturowym. Na greckiej mapie Herodota z V wieku p.n.e., zaczyna się, jak dzisiaj, nad Morzem Śródziemnym i Atlantykiem, a wschodnie granice opiera o ujście Donu do Morza Azowskiego, obejmując ostatnią jej forpocztę przed bezkresem „barbaricum” – grecką osadę handlową Tanais. W jej resztkach grzebią dzisiaj archeolodzy. To bardzo blisko Krymu, czyli miejsca starożytnego osadnictwa Greków i rozkwitu ich handlowych talentów. Od czasów Herodota minęło dwa i pół tysiąc lat, a Europa sięga po Ural tylko na szkolnych mapach, natomiast jej prawdziwe kresy znajdują się bliżej ku jej zachodowi i wzbudzają odrębne emocje. Rzecz sprowadza się do tego, że geografowie całkiem arbitralnie włączyli do Europy zachodnią część wielkiego stepu, który ma początek nad chińską granicą i kończy się na Węgrzech i nie był trwałym uczestnikiem europejskich procesów kulturowych. Z tej przyczyny, Rosja jest tworem szczególnym. Nie jest ani Europą, ani Azją i ma tyle wspólnego z Europą w jej „europejskiej” części, ile z prawdziwą Azją – w azjatyckiej. Rosja, to spóźnione o tysiąc lat mocarstwo pozbawione kulturowej tożsamości i dlatego jest tak wojownicze. Nie niosąc atrakcyjnych wartości, ale – mongolskim obyczajem – mogąc zmobilizować siłę militarną kosztem gospodarczego zapóźnienia, zwykle to czyni i sprawia, że wojowniczość jest jej wyróżnikiem. Na pytanie: czy wolisz kraj biedny, lecz silny, czy też militarnie słabszy, lecz zamożny, Rosjanin z reguły przedłoży siłę nad bogactwo. Z tej przyczyny, Rosja wnosi w dzieje kontynentu potencjał taki, jaki posiada, czyli imperialną wojnę lub zbrojny pokój. Nic więcej. To, być może, dyscyplinuje samą Europę, ale Rosji nie przysparza bodźców rozwojowych.
Okresem krzepnięcia wielkich światowych imperiów był wiek dziewiętnasty. Prawdziwie niepodległe były tylko metropolie europejskich imperiów kolonialnych i najbogatsze kraje kontynentu w rodzaju Szwajcarii, Norwegii czy Danii. Trzy z tych imperiów były tak ogromne, że zajmowały większość ówczesnego świata. Z początkiem XX wieku – brytyjskie było niemal dziesięć tysięcy (!) razy większe od dzisiejszej Polski i liczyło prawie 37 milionów kilometrów kwadratowych powierzchni oraz prawie pół miliarda poddanych na wszystkich kontynentach. Imperium carskiej Rosji było drugie w tym rankingu – 24 miliony kilometrów kwadratowych i sto dwadzieścia milionów mieszkańców. Trzecie – francuskie imperium kolonialne, odpowiednio – 13 mln km2 i 110 mln. Wszystkie trzy razem wzięte były w posiadaniu połowy powierzchni lądowej świata i panowały nad siedemdziesięciu procentami ówczesnych jego mieszkańców. Dodajmy mniejsze imperia kolonialne (Hiszpanii, Portugalii, Holandii, Belgii) oraz osmańską Turcję, Japonię i Chiny i okaże się, że dziesięć państw zajmowało aż dziewięćdziesiąt procent powierzchni świata i kontrolowało nieomal sto procent jego ludności. Dzisiaj, istnieje prawie dwieście niezależnych państw, a dawne imperia powróciły do etnicznych granic narodowych. To już zupełnie inny świat, ale jest w jego obrazie wyjątek tak, jakby na jednym obszarze Ziemi czas zatrzymał się w miejscu. To spadkobierca carów i stalinowskiego imperium rosyjskiego komunizmu. Rosja, okrojona po upadku ZSRR i pozbawiona wasali, jest jednak wciąż jedynym krajem świata porównywalnym z nieistniejącymi już imperiami kolonialnymi pod względem wielkości terytorium. Historyncza wyobraźnia daje jej podstawy, by uważać się za ich kontynuację. Liczy ponad 17 milionów km2 powierzchni i sto czterdzieści milionów mieszkańców. Jeśli przyłączy wschodnią część Ukrainy, powiększy się o kolejne kilkaset tysięcy kilometrów powierzchni i 20 milionów ludzi. Rozszerzenie akcji na inne tereny (Azję środkową i Mongolię) spowodowałoby rodzaj powrotu formuły XIX-wiecznej Rosji. Nie wątpię, że to właśnie jest ostatecznym celem Putina i jego ekipy, tyle, że cel obciążony jest tym, co uczeni nazywają ahistoryzmem – brakiem zrozumienia oczywistości, że zmieniają się czasy i zmienia się wraz nimi otoczenie oraz cała hierarchia wartości. Nie ma wątpliwości, że w ciągu ostatnich stu lat świat zmienił się nie do poznania, ale sama Rosja zmieniła się niewiele. Nadal pojmuje imperialność – jak w czasach, gdy dominowało rolnictwo – w kategoriach obszaru posiadanej ziemi, a nie efektywności gospodarczej i użyteczności technologii.
Na pierwszy rzut oka to, że Rosja zasadniczo pozostała w dawnych imperialnych granicach, podczas gdy Anglia – z pozycji największej światowej potęgi, jaką była jeszcze sto lat wcześniej – stoczyła się do roli europejskiego państwa średniej wielkości, świadczyć może o rosyjskim triumfie i angielskiej klęsce. W rzeczywistości, obraz jest całkiem przeciwny. Anglia zrodziła Stany Zjednoczone, największe mocarstwo wszechczasów oraz stała się – wraz z całym światem anglosaskim – prawdziwym rdzeniem potęgi Zachodu. Młodzi Polacy kierują się dzisiaj do Anglii, młodzi Europejczycy – do Stanów Zjednoczonych. Rosja tymczasem nie dokonała niczego nowego, powielając jedynie stare matryce. Nikt, ani w Europie, ani w Azji nie marzy o zamieszkaniu w Rosji. Jaka jest przyczyna tego stanu rzeczy, skoro jeszcze sto lat temu wydawało się, że jedynym prawdziwym partnerem i przeciwnikiem anglo-amerykańskiego Zachodu może być tylko Rosja? W 1912 roku, na pięć lat przed katastrofą rosyjskiej rewolucji, francuski ekonomista (E. Thery, w „La transformation economique de la Russie”) pisał, że „jeśli Rosja utrzyma do 1950 roku tempo rozwoju gospodarczego, w połowie XX wieku zdominuje Europę pod względem politycznym, gospodarczym i finansowym”. W 1950 roku, gospodarka światowa wraz z zachodnią częścią Europy była zdominowana przez Stany Zjednoczone, nie przez Rosję. Ta ostatnia kontrolowała tylko jej wschodnią cześć i to nie z przyczyn gospodarczych, lecz militarnych. Od tej pory upłynęło prawie siedem dziesięcioleci i Rosja jest wciąż „chorym człowiekiem Europy” rozpaczliwie dążącym do odbudowy potencjału militarnego. Pięćset lat jej historii udowodniło, że ta droga prowadzi do nikąd i że jej przywódcy powinni dobrze przestudiować wzorce anglosaskie, porzucając rosyjskie.
Zachód jest synonimem nowoczesności i gospodarczej ekspansywności, Rosja – anachronicznego zastoju i bezmyślnej agresywności. Czy ten obraz jest prawdziwy i jakie są jego konsekwencje dla obywateli dzisiejszego świata? Celowo używam pojęcia „obywatele” w odniesieniu do mieszkańców naszego globu, chociaż dla znacznej ich części, to nieosiągalne marzenie, ale to ono jest ich prawdziwym celem, a nie zabijanie obcych. Rosja, nie jest ani zmierzającą ku liberalnej demokracji Europą, ani też autokracją w jej azjatyckiej formie i wyrafinowanej kulturze, której tradycja sięga początków państwa chińskiego sprzed dwóch i pół tysiąca lat. Jest tworem historycznie niedojrzałym, młodszym od Chin o pełne dwa tysiąclecia. Młodość nie zawsze jest obciążeniem, ale młody wiek państwa w połączeniu z ociężałością przyjmowania inowacji, rodzi twór niepełnosprawny, niezależnie od jego terytorialnej wielkości. Doświadzenie wskazuje, że tego rodzaju twór, jeśli nie ma możliwości adaptacji do otaczającego świata, przekształca potencjał w rodzaj ślepej i „bezinteresownej” złości. Takim jest przypadek współczesnej Rosji. Jej przeciwieństwem jest Anglia, gdzie pokojowa adaptacja do otoczenia była od wieluset lat podstawowym mechanizmem społecznego rozwoju. Jak zauważa znawca obu światów – Richard Pipes „o tym jak potoczą się wydarzenia, decydują przeważnie dwa czynniki: istnienie instytucji demokratycznych zdolnych do zaradzenia problemom przez stanowienie ustaw oraz zdolność intelektualistów do podsycania społecznego niezadowolenia w celu zdobycia władzy”. Jak trafnie zauważył Hipolit Taine – „nie ma nic łatwiejszego niż udoskonalanie bytów wyimaginowanych”, a Rosja jest takim właśnie bytem, który jest wspierany wiarą w formę jego istnienia, niż rzeczywistym tworem spajanym wspólnotą treści.
Praktyczny obszar działań polityków zamyka się w trójkącie trzech możliwości: mechanizmu rozładowywania napięć (demokracja), mechanizmu ich rewolucyjnego kumulowania (inteligencki bunt i parcie do przewrotu) oraz przykuwania uwagi mieszkańców do faktów tworzonych przez władzę (wojna lub wyimaginowane zagrożenie wewnętrzne). Anglia jest najstarszym przykładem budowy systemu prowadzącego do rozładowywania napięć wewnętrznych, historia Rosji – to wzorzec dla zorganizowanego kumulowania niezadowolenia prowadzącego do rewolucji lub też kierowania społecznej uwagi przeciwko sąsiadom i na wojenne awantury. W realizacji tego ostatniego zadania Rosjanie okazali się mistrzami i to właśnie czyni dzisiejsza Rosja. Putin, w obawie przed nieuniknionością narastania napięć, kieruje uwagę społeczną na jej terytorialną wielkość i mającą z tego wynikać zazdrość całego świata. Wrogowie mają szykować napaść, by odrzeć ją z mocarstwowości. Tak sformułowany problem ma jedną słabość – Rosja nie jest dzisiaj prawdziwym mocarstwem, nie ma niczego do zaoferowania i nie jest niczyim celem dla ekspansji. W relacji do Anglii, Rosja ma stracone osiem stuleci. Początkiem pasma sukcesów Albionu była jej Magna Charta Libertatum – Wielka Karta Wolności, uzgodniona w 1215 roku i która legła u podstaw erupcji przedsiębiorczości Brytyjczyków i potęgi ich państwa. Od tego czasu upłynęło lat niemal osiemset, a Rosja swojej Wielkiej Karty Wolności wciąż nie ma, zastępując ją samowolą władzy. To zagadnienie, które będzie przedmiotem kolejnych rozważań o mechanizmie marszu Anglii do globalnego sukcesu.