Zakończyły się wybory do parlamentu europejskiego. Słychać było przy okazji ostrzeżenia, że mogą to być najbardziej „antyeuropejskie wybory w historii Europy”. Czy jest możliwe, by europejscy wyborcy zagłosowali przeciwko dobrze pojętym własnym interesom? Europa jest przecież ich własną konstrukcją. Nikt nie wymyślił jej ani wbrew Europejczykom, ani tymbardziej wbrew najżywotniejszym interesom mieszkańców. Tyle, że dobiega sędziwego wieku sześćdziesięciu lat istnienia i jako twór niemłody, musi liczyć się rozmaitymi przypadłościami. Reumatyzm, niestrawność i brak apetytu, to już wtedy zjawisko zwyczajne. Wszystko to potwierdza również domniemanie, że integracja europejska jest wciąż jeszcze bardziej wydumanym fenomenem intelektualnym, niż powszechnym faktem mentalnym. Pierwszy świadczy o istnieniu rozumowej argumentacji, drugi oznaczałby akceptację w postaci swoistej odruchowości, opartej na powszechności przekonaniu o oczywistej korzystności samego zjawiska, czyli wejście w obręb trwałej i powszechnie akceptowanej wiedzy obiegowej. Wygląda jednak na to, że idea europejskiej wspólnotowości jest dla mieszkańców zbyt odległa od ich własnej wizji świata, a wiele społeczeństw krajów członkowskich uważa ją za twór obcy tak, jakby został im narzucony siłą. Oznacza to również, że doskonale można o integracyjnym przesłaniu dyskutować i garściami czerpać korzyści, ale już znacznie trudniej jest na nie głosować. By za czymś głosować, wyborcy muszą odnaleźć w swojej wyobraźni jakiś obraz świadczący o istnieniu osobistych korzyści z istnienia politycznego tworu w rodzaju Unii. Nowe drogi i autostrady są przecież budowane w kraju, a nie na Księżycu, ale nikt tego osobiście tak nie odczuwa. Drogi służą wszystkim, a nie tylko jednostkom i do tego osobiście. Tymczasem głosuje się jednostkowo i osobiście. Jeśli tego poczucia wspólnoty korzyści jest za mało, to – nawet, jeśli istnieją obiektywnie i nikt poważny ich nie podważa – społeczeństwa krajów członkowskich zachowują się tak, jakby same istniały gdzieś obok „integracyjnego problemu”, nie będąc wcale jego podmiotem i samą treścią. Wbrew początkowym założeniom, kilkadziesiąt europejskich narodów nie wykazuje przy tym skłonności, by połączyć swą lokalną, etniczną i regionalną tożsamość w jakiś rodzaj wspólnotowej i europejskiej. Mieszkańcy nadal są skłonni myśleć raczej w kategoriach „moja chata z kraja”, niż poddać się ciśnieniu imponderabiliów wyższej rangi. Rzecz w tym, że wtedy, to wcale nie oni decydują o kształcie Wspólnoty, lecz ukryte za nimi siły które nią dowolnie manipulują, wcale nie poddając się woli i poglądom uczestników wydarzeń. Same wydarzenia zdają się przy tym przebiegać obok ludzi i jakoś bez udziału ich samych. Szkoda bo, że do tego wcale nie dążą. Nie powinno to zabrzmieć żadną barwą, ani optymistycznie, ani negatywnie, ale prawda jest taka, że od wspólnej Europy nie ma już odwrotu, choćby Le Pen’owie i im podobni rodzili się kiedyś pęczkami. Stała się nieodwracalnym faktem historycznym, tyle, że główną przeszkodą w przebijaniu się do europejskich umysłów, jest fakt, że sama idea integracji powstała jako konstrukcja intelektualna, ale nie pojawiła się jeszcze w umysłach mieszkańców w postaci rezultatu naturalnej ewolucji. Do dzisiaj posiada tylko taki właśnie wymiar – intelektualny dla świadomie obserwujących świat, ale jakiś nierealny dla całej reszty, żyjących tylko dniem codziennym. Jej przetrwanie i dalszy rozwój wymaga powszechnej akceptacji i równie powszechnego udziału, a także zrozumienia zjawiska tyleż naturalnego, co i uznanego za swojskie. Na to, widać, musimy jeszcze poczekać.
Unia Europejska, to eksperyment unikalny w skali całego świata. Jedyna w swoim rodzaju próba złączenia interesów kilkudziesięciu państw narodowych i skłonienia ich do częściowej rezygnacji z własnej suwerenności na rzecz wspólnotowej. To najtrudniejsza część zadania i największa przeszkoda dla dalszych etapów integracji. Skłonność do myślenia kategoriami większej całości rodzi z samej natury państwa narodowego trudne do pokonania przeszkody. Wspólnota języka i pochodzenia jest czymś oczywistym i silnie łączącym, przy tym dla wszystkich zrozumiałym. Unii Europejskiej brak jest zarówno jednego, jak i drugiego. Rzecz jednak w tym, że pierwotne EWG, jak i jego rozwinięcie w postaci Unii Europejskiej, zostały w gruncie rzeczy wymyślone przez ich twórców i ideologów, niż będąc rezultatem samodzielnej ewolucji poglądów samych mieszkańców. Ci zostali ideą jakby zaskoczeni i z tego zaskoczenia nie potrafią się do dzisiaj otrzasnąć. Twór, jeśli jest wymyślony przez zwolenników samej idei – dopóki nie stanie się częścią powszechnej świadomości – ma naturalne problemy z przetrwaniem w ludzkich umysłach, ponieważ nie istnieje jako zjawisko uważane za niezbędne do życia. Na tym polega współczesny kryzys wspólnotowej Europy i będzie on trwał dotąd, aż nie stanie się ona świadomością zbiorową. Do tego jest jednak jeszcze daleko.
Nie jest przypadkiem, że źródłem i samym początkiem Unii była Europejska Wspólnota Gospodarcza. Korzyści ekonomiczne jest wyliczyć łatwo i równie łatwo przenikają one do umysłów mieszkańców. Z politycznymi, czy kulturowymi, nie mówiąc o globalnych, rzecz jest jednak znacznie trudniejsza, bo są nie tylko niemierzalne, lecz zależą od wielkości kraju, jego potencjału i miejsca, które zajmuje na mapie. Warto przypomnieć, że Polacy wcale nie byli skłonni przyłączyć się do francusko-włoskiej interwencji w Libii, trudno się więc dziwić, że dzisiaj dla Włochów i Francuzów, Ukraina to jakiś odległy i mało zrozumiały problem. Dla nich zawsze była częścią Rosji, a europejskim mocarstwom łatwiej było rozmawiać z jednym podmiotem, niż z wieloma, choćby znacznie bliższymi.
Amerykański prezydent ma coroczny obowiązek wygłaszania przemówienia, noszącego dumną nazwę „The State of the Union”, czyli w wolnym tłumaczeniu – „stan państwa”, ale nie jest przypadkiem, że używa się wtedy pojęcia „Unia”, a nie „państwo”, chociaż USA są bardziej państwem niż unią samodzielnych podmiotów. Unia Europejska jest innym tworem i do tego pod wieloma względami nietypowym, w niczym nieprzypominającym tej amerykańskiej Unii, która stała się faktycznie już dawno jednolitym państwem. Trudno sobie wyobrazić przewodniczącego Komisji Europejskiej wygłaszającego coroczne przemówienie o „stanie Unii”. Obywatele państwa nie są skłonni rozumować w kategoriach sprzecznych z jego oczywistymi interesami. Obywatele tworu, który jest unią niezależnych podmiotów, już tak oczywistego poglądu na te interesy nie mają, a ich „unijność” bardziej bierze za punkt wyjścia ich regionalne położenie, a nie interesy Unii jako całości, bo też i wcale jej w ten sposób nie postrzegają. Z jakiego powodu Portugalczyk ma się zastanawiać nad zaspokojeniem oczekiwań Węgra czy Słowaka? Tylko z tej przyczyny, że należą do tego samego klubu? To zbyt słaba wspólnota interesów.
Różnica pomiędzy amerykańską „the Union” a europejską „Unią” okazuje się przy tym zasadnicza. Mieszkaniec Kalifornii nie rozpatruje swego głosowania w kategoriach interesu regionu, myśląc bardziej o całości państwa, niż własnego stanu. Do pewnego stopnia trudno się tej różnicy dziwić. Wspólnotowa Europa powstała w następstwie nieprzewidzianej przez nikogo katastrofy dwóch światowych wojen i naskutek totalnej klęski jej własnych nacjonalizmów. Ameryka odwrotnie – regionalizmy nigdy się tam nie przekształciły w żadną odmianę nacjonalizmu. To istotna konotacja, ponieważ wskazuje, że przed wspólną Europą daleka jest jeszcze droga do osiągnięcia odpowiedniego stanu konsolidacji i spójności, by stała się dla wszystkich członków wystarczającym punktem odniesienie, a bez tego polityczną potęgą nie będzie nigdy. To, jak narazie, wciąż tylko niespełnione nadzieje jej ojców założycieli. Ich amerykańskim odpowiednikom z całą pewnością nie przyszłoby do głowy, by zezwolić każdemu stanowi kupować gaz i ropę na własną rękę i wedle samodzielnie wynegocjowanych z innymi krajami cen, choćby tym krajem była i sama Rosja dysponująca kiedyś złożami pobliskiej Alaski.
Rok 2004 był szczytowym momentem rozwoju europejskiego poczucia wspólnotowości. Unia Europejska powiększyła się wtedy o 10 nowych państw, z czego osiem – to dawne sowieckie półkolonie w Europie Wschodniej. W euforii stawania się jednolitą Europą w następnych latach, Unia przyjęła w swój skład jeszcze trzy kolejne kraje regionu. Francja wsparła romańskojęzyczną Rumunię, Grecja – jak ona prawosławną i bałkańską Bułgarię, natomiast Austria przypomniała sobie czasy imperialne, gdy częścią Austro-Węgier była Chorwacja.
Jeśli do szacownego grona dawnej Piętnastki „prawdziwych Europejczyków” doliczyć trzy kraje tradycyjnie zaliczane do zachodniej Europy, lecz niezrzeszone w Unii, ale w dawnej EFTA – Norwegię i Islandię oraz tradycyjnie neutralną Szwajcarię, to nikt nie zakwestionuje faktu, że w ciągu kilkudziesięciu lat, wraz z Traktatem z Maastricht, pierwotna Szóstka EWG przekształciła się w miarę jednolity blok osiemnastu państw i z czystym sumieniem można ją było uznać wtedy za integrację Europy i Europejczyków. Poza nią pozostały już tylko te, które politolodzy uznawali raczej za część wielosetletnich wpływów euroazjatyckiej Rosji i późniejszej strefy postsowieckiej, niż Europy w jej znaczeniu kulturowym. Dla Zachodu, Europa zawsze kończyła się na wschodnich rubieżach Niemiec. Jednak znaczna część tych, położonych coraz dalej na wschód, w euforii dalszego poszerzania, stała się również równoprawnymi podmiotami Wspólnoty. Mało kto już pamięta, że jeszcze w końcu lat dziewięćdziesiątych w zachodniej Europie przeważały głosy mówiące o jej własnej obcości w stosunku do tej całej „barbarzyńskiej” Europy Środkowo Wschodniej i to pod każdym względem. Dla nich, przyjęcie tych krajów do Unii pozostaje do dzisiaj głębokim kulturowym wstrząsem. Mało kto również pamięta, że w dniu 1 maja 2004 roku, gdy Polacy, Litwini i Węgrzy świętowali przyjęcie ich krajów do europejskiego klubu, Europejczycy z zachodniej cześci kontynentu gremialnie nie cieszyli się wcale, lecz wyjeżdżali świętować długi weekend, ostentacyjnie nie interesując się wydarzeniem powszechnie uznawanym na wschodzie za epokowe. Potem już wszystko szło siłą rozpędu, tak, że w dniu ostatnich europejskich wyborów parlamentarnych, poza „strefą przyciągania” Unii pozostała już tylko Białoruś, wstępująca do konkurencyjnego tworu – Unii Euroazjatyckiej. Reszta, jak Ukraina i Mołdawia, oraz kraje bałkańskie zamknięte szczelnie unijnymi granicami – Macedonia, Serbia, Bośnia, Czarnogóra, Kosowo i Albania otrzymały obietnicę przyjęcia do Unii w dalszej perspektywie, a niektóre z nich przyjęły nawet euro za swoją walutę.
Wszystko to może tworzyć wrażenie, że powstał oto zupełnie nowy podmiot polityczno-gospodarczy, będący gospodarczo największą potęgą świata i niemal dorównujący pod względem liczby ludności Chinom i Indiom. Wydawało się, że marzenia europejskich ojców założycieli się spełniły i zjednoczona Europa dorównała największym mocarstwom. Wtedy, przyszły wydarzenia na Ukrainie, potem rosyjska interwencja na Krymie i w Donbasie, a zjednoczona Europa zaczęła niespodziewanie zachowywać się jak wielogłowy struś, utykający każdą głowę w innej kupce piasku. Stało się jasne, że póki, co – ta stodoła jest może i wielka, ale w znacznym stopniu próżna. Zjednoczona Europa okazała się chybotliwym domkiem z kart, w którym nawet nie wiadomo, kto pełni rolę gospodarza. Mało, nikt się do tej roli specjalnie nie pali i w rzeczywistości nie dysponuje ona poważnym centrum decyzyjnym. Większość krajów Unii nie ukrywa przy tym niezadowolenia z tego, że zostały wciągnięte w grę, w którą grać wcale nie chciały. Lepiej było rozmawiać i robić interesy z wielką Rosją, niż z jej dawnymi narodami, które nagle zapragnęły podmiotowości. Europa, która budowała swoją jedność na głęboko zakorzenionej podmiotowości własnych członków, nagle zachowała się tak, jakby ten przywilej innych już nie dotyczył. Co gorsza, do europejskiego przywództwa nikt się – nawet Niemcy – specjalnie nie kwapi, a zakończone właśnie europejskie wybory nie nastrajają optymistycznie, a to z tej przyczyny, że dotychczasową słabością europejskiej integracji była wyraźna przewaga interesów narodowych na wspólnotowymi. Nawet wtedy, gdy Unia była już międzynarodowym quasi-państwem, jej podmiotowość, nie przemieniła się w chęć utworzenia silnych władz centralnych. Poszczególne nacje zadbały o to, by wybrać osoby nic nieznaczące i bez charakteru. Politycy i europejski biznes są tą sytuacją zachwycone, bo i nic im nie wiąże rąk w wielkich ponadnarodowych interesach, ale zwykli mieszkańcy pierwotnej i bogatej dawnej Piętnastki dostali bólu głowy. Okazało się, że i od przybytku głowa może boleć, kiedy tym bogactwem przychodzi się dzielić z innymi. Czy teraz to się odmieni?
Najgorsze dla stanu Unii Europejskiej wcale nie są wyniki samych wyborów. Te mogą nawet prowadzić do jakiegoś rodzaju konsolidacji w obliczu zagrożenia ze strony rosnących w siłę skrajnych elementów społecznych i lokalnych nacjonalizmów. Niepokojące jest natomiast samo nastawienie wyborców, jakie się przy okazji ujawniło. Źródła kryzysu europejskości można bez trudu wymienić, uszeregować i zilustrować nie tylko dającą się odnotować niepewnością w kwestii tego, jak potraktować tzw. kryzys ukraiński. Rzecz ujawniła się jaskrawo przy okazji wyborów do europejskiego parlamentu w tym znaczeniu, że wykazały one wyraźny podział na tych, którzy najwięcej na Unii korzystają, ale – paradoksalnie i niepokojąco – jej losami się wcale nie interesują oraz tych, dla których ma ona znaczenie, ale też i kosztuje to ich najwięcej. Gazeta Wyborcza z 27 maja, w artykule „Rozsypane europuzzle” ilustruje sprawę szczególnego rodzaju mapką. Wynika z niej, że podział Unii na „starą” i „nową”, to nie tylko konsekwencja samej daty przystąpienia, ale widoczna kwestia odmienności kulturowych oraz gotowości ludności krajów członkowskich do współkształtowania jej polityki. A tej pośród nowych, najbardziej na niej korzystających społeczeństw, nie widać wcale. Przedstawiona mapka jest porażająca. Ilustruje procentowy rozkład liczby osób, które nie poszły na europejskie wybory. We wszystkich „nowych” krajach Europy Wschodniej odsetek ten był najwyższy i wahał się między 60 a 80%! Najgorzej pod tym względem było w Czechach, gdzie do wyborów poszło zaledwie 19,5% mieszkańców (czyli 80,5% nie poszło). Zaraz za nimi na „liście absencji” znalazła się Chorwacja i Polska (79% i 77% procent). Szczególnie źle wypada w tym Polska, jako ewidentnie największy beneficjent unijnych funduszy. Okazuje się, że brać, to dobrze, ale rozumieć skąd się te fundusze biorą, to na rozum przeciętnego Polaka zbyt wiele. Zresztą, czy to ważne skąd się one biorą skoro, jak twierdzą prawicowi wyborcy i tak się nam należą jak przysłowiowemu psu zupa. Dodajmy, że same wybory wygrały w Polsce ugrupowania w swej istocie antyunijne. PiS razem z Korwinem Mikke otrzymały prawie 40% głosów! W obliczu ogromnej wyborczej absencji oznacza to, że większość mieszkańców naszego kraju nie widzi związku między istnieniem Europejskiej Unii, a ich własnym dobrobytem. Tyczasem ten związek jest oczywisty dla każdego, kto choć trochę zna arytmetykę. To wróży jak najgorzej, bo i podstawą międzynarodowej pozycji każdego kraju jest rozumienie jego własnej pozycji w otaczającym go świecie i umiejętność z tego korzystania. Trudno się dziwić temu, że patrząc na wspomnianą mapkę, antyunijne ugrupowania w „starych krajach” zadawać sobie mogą pytanie: po co nam ten garb, skoro nie interesuje się on nawet tym, skąd czerpie soki dla własnego rozwoju? Trzeba przyznać, że pytanie nie jest bezzasadne i nie idzie tu o zwykłą wdzięczność. Nie jest bezzasadne również inne pytanie. Na ile ta cała gromada nowych krajów członkowskich, która przystąpiła do bardzo zachodniej w swej treści Unii Europejskiej, sama te treści rozumie i pragnie je przyjąć za swoje? Unia, poszerzana w nieskończoność o obcy jej kulturowo żywioł, może skończyć jak I Rzeczpospolita, kiedy to ubrani wedle tureckiej mody polscy szlachcice, przekonani byli o tym, że są prawdziwym i najważniejszym przedmurzem Zachodu wobec wschodniej barbarii, lecz jednocześnie głosili, że sami pochodzą od starożytnych i koczowniczych Sarmatów ze Wschodu, odnoszących zwycięstwa nad Rzymianami, czyli nad samą kwintesencją ówczesnego Zachodu? Może i dzisiejsi wschodni członkowie Unii jakoś tam pragną być Zachodem, ale wiele wskazuje na to, że tak naprawdę mają do niego pod wieloma względami stosunek negatywny. W ostatnim okresie podniosło się w kraju wiele głosów, że Rosja jest dla Polaków przynajmniej czymś zrozumiałym, a Zachód takim nie jest. To nie wróży dobrze na przyszłość.
Mam wrażenie, że Polacy chcą pieniędzy z UE, ale nie chcą rewolucji kulturalnej i obyczajowej, przynajmniej nie w tej formie, w jakiej wciskają ją lewacy z Parlamentu Europejskiego. Mają przy tym wrażenie, że ich własny rząd ich przed tą 'rewolucją’ (odbieraną jako zboczenie) nie broni, bo nie umie, nie wie jak, albo nie chce. W referendum akcesyjnym 2004 r. Polacy nie głosowali za powszechnym prawem do zmiany płci, ani małżeństwami gejów. Osobną sprawą jest to, że rząd Tuska nie umie sprzedać Unii opinii publicznej i nie umie wielu innych rzeczy, jak choćby sprecyzować polską rację stanu i jej bronić. Nie tylko Polacy nie rozumieją Unii, inni też. Czemu nie ma się co się dziwić, skoro UE przeżywa silne egzystencjalne rozterki.