„BOKO HARAM” I LIBERALIZM BIELECKIEGO, CZYLI GDY KSIĄŻKA „BE”, TO ŻONA „CACY”.

Po przeczytaniu tytułu wpisu czytelnik ma prawo się obruszyć: a co ma wspólnego ideologia „Boko Haram” – czarnych partyzantów z afrykańskiej Nigerii, z ideologią jeszcze niedawno tak szanowanych polskich liberałów? Wbrew pozorom, łączy ich jedna rzecz – wspólnota w doktrynerstwie, przy czym to ostatnie mało ma wspólnego z istotą samej doktryny. Doktrynerstwo ma to do siebie, że sama doktryna jest tylko przykrywką dla czegoś zupełnie innego – interesów tak głęboko tkwiących w naturze ludzi, że zmuszających ich do głoszenia szlachetnych z pozoru idei, po to tylko, by stworzyć sobie możliwość w miarę bezkarnej hulanki. Do tego doktrynerom jest też potrzebna polityka. Bez jej koturnów, czują się obnażeni.
Nie będę odkrywcą Ameryki, gdy powiem, że zjawiskiem w świecie powszechnym jest zło, ludzka złośliwość, mania wielkości i zła wola. My jednak nie tylko nie jesteśmy skłonni sami przed sobą przyznać, jakie to motywy naprawdę nami kierują, lecz dla ukrycia swych prawdziwych motywacji z pełną powagą uczymy dzieci, że to „wiara czyni cuda” i że oto szlachetność jest powszechnym motywem działania. Może i tak bywa, gdy idzie o wiarę w bezosobowe „dobro”, w „ludzkość”, czy też wyjątkową osobę, czyli „kogoś czyniącego miłosierdzie”. Wtedy zdarza się, że u osoby wierzącej pojawiają się prawdziwe bodźce do czynienia dobra na rzecz innych. Tego rodzaju cud jest jednak na codzień niemożliwy, bo i gorącą wiarą jest zwykle otaczana nie tyle sama jej treść, ile tylko forma w postaci dającej się opisać doktryny. Sprawa ma wymiar dający przeliczyć się przy tym na majątek, a doktryna szlachetnego ubóstwa, jest rodzajem fantasmagorii.
Każdy rodzaj doktrynerstwa czyni zło. Oczywiście, doktryna doktrynie nierówna, więc i głębia zła czynionego przez doktrynerów niejednaka, ale wszystkich łączy wspólna cecha: od świadomości oderwane zostaje poczucie przyzwoitości – izolowane lub uśpione. Wiara i świadomość uczestniczenia w jakiegoś rodzaju sacrum pozwala przy tym na zaniechanie używania rozumu. Bo i przekonanie o tym, że to wiara czyni cuda, dźwięczy nadzieją zdejmującą z wierzącego odpowiedzialność za następstwa własnych czynów. Jest przekonany, że jeśli wierzy wystarczająco głęboko, to albo to, co czyni, jest zawsze i z gruntu słuszne, albo też, jeśli takim nie jest – zostanie mu wybaczone. Mam tu na myśli nie tylko samą wiarę z jej religijnymi odniesieniami, czyli religijność w rodzaju Savonaroli spalonego na stosie za szaleństwa własnych stosów i odstępstwa od linii Kościoła, ale też i świętych mężów wysyłających kiedyś ludzi na śmierć w imię obrony Grobu Świętego, czy też współczesnych ateistycznych liberałów w rodzaju Jana Krzysztofa Bieleckiego. Każdy rodzaj wiary, nawet zupełnie bezbożny, zdaje się być wolny od rygorów racjonalnego rozumowania i od poczucia winy za następstwa własnych czynów. A to już pewna droga do nieszczęścia.
Bielecki, w sobotnio-niedzielnej „Gazecie”, w wywiadzie-rzece, dokonał swoistej spowiedzi w związku ze swą niegdysiejszą wiarą w doskonałość wolnego rynku. Jest tylko w tym jedna rzecz jak na spowiedź nietypowa – jest oczekiwanie zrozumienia, ale nie ma oczekiwania na rozgrzeszenie. To zadziwiające, że przyznanie się do błędów, które miały wpływ na losy milionów ludzi, nie tylko nie prowadzi do wyrzutów sumienia, ale nawet do oczekiwania wybaczenia ze strony ofiar. Ot, błędy, to błędy, byle tylko majątek pozostał nienaruszony, który – jak wiadomo – powstał przez zupełnie „przypadkowe” prezesowanie jednemu z największych banków. To naprawdę wielka okazja, kiedy ktoś z pozycji kierowcy ciężarówki potrafi wydźwignąć się na same szczyty finansjery. Nie wszyscy zrobili to w porę i na przykład sam Balcerowicz, na brutalności swego systemu nie skorzystał. Obudził się dopiero wtedy, gdy stuknęła mu emerytura i to bez wsparcia zgromadzonym majątkiem. Obudził się nagle jako najsławniejszy reformator kraju, trzymający rękę w przysłowiowym nocniku. Zapomniał, że ta sława nie gwarantuje godnej starości. Zupełnie bez talentu i zrozumienia dla mechanizmu dorabiania, otworzył swoją własną, wątpliwej konduity fundację, otrzumując – jak powiadają od OFE – fundusze, służące ewidentnie złej sprawie, bo samym OFE. Zarabiać podejrzane pieniądze na otwartym czynieniu szkody innym emerytom, to niegodne światowej sławy reformatora. Cóż, w wielkiej potrzebie, to i „pecunia non olet”.
Wszyscy, w swym działaniu, powołują się zawsze nie na chciwość, ale na szlachetne pobudki – jedni, jak Bielecki, na zupełnie świecki liberalizm, mający prowadzić kraj do dobrobytu, inni na wiarę w Boga wszechmogącego, kochającego tylko tych, którzy są Mu posłuszni. Jaki to liberalizm i jaka to wiara, skoro usprawiedliwia zło tak oczywiste, że wymagające na koniec publicznej spowiedzi? Bielecki się ze swoich liberalnych grzechów spowiada w miarę szczerze, ale ta jego spowiedź ginie w morzu argumentów usprawiedliwiających głębię niegdysiejszej wiary, więc i rozgrzeszających grzeszącego. Konsekwencje założenia, że człowiek, który w coś głęboko wierzy, automatycznie otrzymuje też i rozgrzeszenie za wszystko, co czyni, nie ogranicza się do samego tylko religijnego doktrynerstwa i liberalnego sekciarstwa. To szersze zagadnienie, które staje się niebezpieczne, gdy przybiera formę doktryny, do której używa się instytucji państwa, lub też jego społecznych elit. Rynkowy liberalizm Bieleckiego i Balcerowicza, aż tak niebezpieczny nie był, bo jako doktryna wydumana, w gruncie rzeczy krótkotrwała i słabo osadzona w społecznej tradycji kraju, pojawił się też bez tła prawdziwej świętości. Dała nagłe bogactwo garści ludzi pokroju Piskorskiego i samego Bieleckiego, ale też mogła zostać łatwo powstrzymana na podstawie innych działań, niewymagających religijnego przewrotu.
Lecz oto Turcja premiera Erdogana, z zawodu ekonomisty, a z wiary – ortodoksyjnego mahometanina, otwarcie i konsekwentnie odchodzącego od reform pracowicie wdrażanych przez lata świeckim autorytetem Ojca Turków – Kemala Paszy. Pomniki twórcy tureckiej republiki stoją tam w każdym mieście i corocznie są przed ich frontem obchodzone jego urodziny, ale sam kraj coraz bardziej oddala się od europejskiej ścieżki, którą ten wyznaczył i powraca do kolebki, czyli do zasad społeczeństwa rządzonego doktryną islamu. Pomimo niemal stu lat europeizacji i zeświecczania społeczeństwa, a także ewidentnych przekrętów środowiska premiera, aż czterdzieści procent Turków się cieszy, że Erdogan prowadzi kraj ku Allachowi, czyli we właściwym kierunku. Dokonana po I wojnie światowej kemalowska rewolucja, wtedy uważana za ostateczne i nieodwracalne zeświecczenie i europeizację tego, co pozostało po Imperium Osmańskim, dzisiaj znajduje się w pełnym odwrocie. Co może być tak ponętnego w tradycji islamu, że tak silnie pociąga za sobą (głównie męski) elektorat kraju, prowadząc go na powrót w objęcia muzułmańskiej religijności i odwracający ostatecznie od członkostwa w Unii Europejskiej? Co może być dla niego tak atrakcyjne, że warte zawrócenia kraju z – jak się wydawało – nieodwracalnej już drogi ku westernizacji i nowoczesności? Jakich to korzyści musi spodziewać się zwykły Turek, że jest gotów cofnąć kraj do średniowiecza? Wiele wskazuje na to, że tym „czymś” nie jest nic z maroekonomii, industrializacji czy globalizacji, ale łatwość posiadania w łożu przynajmniej jednej kobiety. Ten pierwotny atawizm pędu ku rozrodczości i prawa do seksu, okazuje się tam silniejszy niż zdolność powstrzymania go myśleniem.
Podobno ludzie kierują się zwykle rozumem, jednak znaczenie tego pojęcia jest odmienne w tradycji europejskiej, niż ma to miejsce w innych tradycjach kulturowych, a to z tej przyczyny, że czego innego dotyczy. Poza wszystkim rozum może – wbrew potocznemu rozumieniu słowa – mieścić się w zupełnie nieoczekiwanym miejscu i przybrać równie niespodziewaną formę. Pochodzenie słów „intelekt”, „rozum” jest wyraźnie osadzone w kulturze starożytnych Greków i Rzymian. Źródłosłów bierze się z zestawienia dwóch łacińskich wyrazów: „ inter” (między) oraz „lego” (wybierać) i odnosi się do zdolności pozyskiwania i wykorzystywania wiedzy, rozumienia, prawa do myśli i osobowych zdolności używanych dla skutecznego podejmowania życiowych decyzji. Jest związkiem zdolności umysłowych jednostki, jej doświadczenia i wiedzy z możliwościami ich praktycznego wykorzystania. Wiara jest do pewnego stopnia tego odwrotnością, sprowadzając się do przekonania o prawdziwości czegoś w warunkach braku wystarczającej wiedzy zupełnie niesprawdzalnego. W jaki sposób „homo sapiens”, czyli „człowiek rozumny”, potrafi połączyć w jedno, te dwa – całkiem odmienne, jeśli nie wzajemnie sprzeczne sposoby postrzegania świata. To jeden z fenomenów samego człowieczeństwa. W tradycji biblijnej jest jednak inaczej i rozumność, to nie samodzielne myślenie, lecz rodzaj intelektualnej postawy, dzięki której poprzez Słowo Boga i odpowiednie znaki można zrozumieć rzeczywistość niewidzialną, nie dającą się pojąć intelektem. Tego właśnie dowiaduje się każde dziecko, gdy tylko rozpocznie religijną edukację. Uczy się biedactwo dogmatów, wedle których zorganizowany jest rzekomo świat. Ma on być pełen pozytywnych emocji – altruizmu, wiary w przewagę dobra nad złem oraz działalności dla dobra innych, ale także i kary oczekującej na grzesznych. Wiele lat upływa, lat pełnych zawodów, by – już, jako dorosły człowiek i po wielu doświadczeniach – zrozumiał, że prawda jest inna i podstawowym mechanizmem „dziania się” świata jest jednak egoizm, a nie altruizm. Co więcej, błędna percepcja prowadzi do błędnych postępków, które nie omijają i wielkich tego świata, a w najgorszej wersji, do zabijania wzajemnego w wojnach skądinąd uważanych za słuszne i sprawiedliwe przez wszystkie strony. Tyle, że te same strony siebie tylko uważają za stronę słuszną i sprawiedliwą. Na końcu, stroną niesłuszną i niesprawiedliwą okazuje się ta przegrana, a zwycięzca ma zawsze rację i dysponuje moralną, chociaż wątpliwej proweniencji, przewagą.
Prowadzimy do pewnej konkluzji, że oto świat zbudowany jest na egoizmach tyle, że zwykle źle skalkulowanych, bo związanych z ludzką niezgrabnością w przekładaniu swoich własnych ukrytych pragnień, marzeń i wyobrażeń na poziom makrospołecznej wiary. W rezultacie, te indywidualne pragnienia, żądze i marzenia, są mniej lub bardziej zręcznie przekuwane na górnolotne idee, górnolotne na tyle, by w ich otoczeniu lżej było popełniać złe uczynki. Na najwyższym poziomie uogólnienia, przekształcają się zwykle w prawo. A to ostatnie, jak wiadomo, to „dura lex, sed lex” – „twarde prawo, ale prawo”, a prawa trzeba przestrzegać, jeśli chce się być uznanym za uczciwego. Przykładów tej moralnej podwójności możemy odnaleźć w mediach bez liku i niemal codziennie.
Oto historia pewnej Sudanki skazanej na śmierć przez lokalny sąd, głęboko wierzący w przesłanie Boga islamu, że to, iż wyszła za mąż za chrześcijana oznacza dla niej śmierć z samej istoty wiary w miłosiernego rzekomo Allacha. „Gazeta” nazwała to „religijnym terrorem w Sudanie”, ale rzecz ma szersze konotacje. Terror oznacza, że okrutne rygory zostają narzucone siłą, tymczasem w Sudanie, jak i w wielu innych krajach regionu, wynika to nie z terroru władzy, lecz z powszechności społecznej aprobaty. Nie jest to nikomu narzucony siłą terror, ale okrutny obyczaj sankcjonowany dającymi się wyliczyć jednostkowymi korzyściami. Za tym jednak z reguły kryje się jak najbardziej przyziemny interes, a nie samo tylko czerpanie przyjemności z krzywdzenia innych. W samym Sudanie nie podniósł się w obronie kobiety ani jeden głos. Meriam Jahja Ibrahim – jak donosi „Gazeta Wyborcza”, miała czas do zeszłego czwartku, żeby uratować życie. „Sędzia zarządził, że jeśli do tego czasu kobieta wyrzeknie się chrześcijaństwa i okaże skruchę, zostanie ocalona”. „Sędzia”, „zarządzenie”, „skrucha”, „ocalenie” – wszystko to markuje cywilizowane obyczaje, ale tylko markuje, albowiem w świecie niezachodnim pojęcia posiadają inne znaczenie, często niezwiązane z tym, co my sami uznajemy za cywilizowane. Logika islamskiego prawa, wyznawanego przez półtora miliarda ludzi, jest następująca: (i) nieznany podsądnej ojciec okazał się urodzić muzułmaniem; (ii) dziecko muzułmanina jest z samej definicji muzułmaninem i nie może być pod kara smierci już nigdy kimś innym, więc i ją samą w chrześcijańskiej wierze matka wychowała nielegalnie; (iii) popełniła więc odstępstwo od islamu, a to musi być ukarane śmiercią; (iv) możliwa jest ekspiacja i powrót do islamu, tyle, że wtedy oskarżona musi albo (v) porzucić chrześcijańskiego męża, z którym jest właśnie w ósmym miesiącu ciąży i ma dwuletniego syna, albo też (vi) jeśli tego nie zrobi, pozostanie w więzieniu do czasu, aż noworodek osiągnie wiek dwóch lat (tylko do tego wieku matka wedle prawa jest potrzebna swemu dziecku). Zostanie wtedy powieszona w całym majestacie praworządności i religijnej moralności. Dodajmy, prawa i moralności powszechnie akceptowanych przez mieszkańców świata islamu, a dzieci nie będą sierotami, bo pozostaje im ktoś znacznie ważniejszy niż sam instrument do rodzenia, czyli ojciec lub inny męski krewny.
Sudan nie jest w tym osamotniony. Prasa doniosła, że ambasador Kuwejtu w Warszawie przez kilka lat przetrzymywał w swojej rezydencji dwie niemuzułmańskie kobiety przywiezione do Polski jako sprzątaczki. Odebrał im paszporty, nie płacił za pracę i żywił jak psy resztkami. Ukaranie dżentelmena okazało się niemożliwe, ponieważ chroni go immunitet, a ambasada ma eksterytorialny status.
W niedalekiej Sudanowi Nigerii, islamskie ugrupowanie zbrojne – Boko Haram, porwało kilkaset uczennic lokalnej szkoły z zamiarem sprzedaży na pobliskim targu, tylko z tego powodu, że się uczą, co jest sprzeczne – jak twierdzą porywacze – z boską istotą samego islamu. Wedle tej boskiej istoty, kobiety nie są od myślenia, lecz od rodzenia – najlepiej równie męskich bohaterów, jak sami wojownicy Boko Haram. Interesująca jest w tym sama nazwa ugrupowania, wyjaśniająca jego ideowy cel i któremu przypisuje się najnowszy „sukces” w postaci wysadzenia w powietrze dwóch ciężarówek wypełnionych materiałami wybuchowymi, zaparkowanych na lokalnym targowisku odwiedzanym głównie przez chrześcijańskie kobiety. Język hausa nie należy do zbyt wyrafinowanych, a w nazwie grupy odwołuje się do dwóch słów zagranicznego pochodzenia w odniesieniu do statusu dziewcząt, o jaki ugrupowanie walczy zbrojnie: „książka” i „zabroniona”. Mają one nie tylko mieć zabronione czytanie jakichkolwiek książek, ale mają być od nich oddzielone barierą analfabetyzmu uświęconą wersetami Koranu. Obydwa słowa, tak ważne w każdej kulturze, nie pochodzą z ich własnego języka hausa, ale z importu. „Boko” – książka, to echo angielskiej „book”, a „haram” – to dosłowne koraniczne określenie rzeczy przez Allacha zabronionych. Paradoksalne, że zbitka dwóch słów – angielskiego i arabskiego – oznacza tam razem coś zupełnie przeciwnego, niż ma to miejsce w tradycji narodów europejskich, to mianowicie, że czytanie przez kobiety książek jest czynnością przez Boga zabronioną pod groźbą najwyższej kary. Ideologia muzułmańskich wojowników posługuje się tu swoiście pojmowaną logiką. Kobiety nie są stworzone do nauki, ale do rodzenia dzieci swoim mężczynom. Sam fakt umiejętności czytania, umożliwiając im samodzielne myślenie, stawia je w obliczu straszliwego gniewu samego Allacha. Kobieta ma się nie rozpraszać ani czytaniem, ani pisaniem, lecz służyć tym, czego ma najwięcej, a to, co sama posiada wartościowego nie ma nic wspólnego ani z wiedzą, ani z nauką. Muzułmanin jest przekonany o wyższości umysłowej mężczyzn nad kobietami, a rozum tych ostatnich umieszcza w szczególnym miejscu. Oto znany fragment dialogu arabskiego mędrca z na arabski sposób mądrą kobietą, cytowany przez poczytnego autora Sidi Mohammeda el Nefzaui:
– „Gdzie znajduje się u kobiety siedziba rozumu?
Odpowiedziała: – Między udami.
– A siedziba rozkoszy?
– W tym samym miejscu.
– A miłości ludzi i ich nienawiści?
– W sromie – powiedziała i dodała – Temu, kogo kochamy, dajemy nasz srom, a od tego, kim gardzimy, oddalamy się.
– Gdzie znajdują się u kobiety świadomość, miłość i upodobanie?
– W oku w sercu i w sromie”.
Istnieje jednak wedle autora rzadki rodzaj kobiet, które są uprawnione do wejścia do męskiego raju – to ideał żony i konkubiny: „Mówi i śmieje się mało, nigdy bez powodu. Nie opuszcza domu. Nikogo nie darzy swoim zaufaniem, a jej jedynym oparciem jest mąż. Nie zdradza i nie ukrywa przewinień. Nie umizga się do nikogo. Jeżeli jej mąż okazuje chęć spełnienia obowiązku małżeńskiego, podporządkowuje się jego pragnieniom, a nawet je uprzedza. Gdy widzi, że jej mąż jest niezadowolony lub smutny, pieści go, dopóki nie przejdzie jego gniew i nie zazna spokoju, póki nie zobaczy, że jest on zadowolony. Oddaje się tylko swemu mężowi, nawet gdyby miała umrzeć z abstynencji. Podobna kobieta będzie ceniona przez wszystkich mężczyzn”. Marzenia mężczyzn pod każdą szerokością geograficzną są podobne, ale tylko w świecie islamu mogły zostać przekształcone nie tylko w surowy system prawa, lecz i w kwintenesencję jego społecznej filozofii. Prawda jest jednak znacznie bardziej przyziemna. Połowa z półtora miliarda muzułmanów, to mężczyźni, przywiązani do szczególnie pojmowanej zasady sprawiedliwości. Oznacza ona nie tyle nawet sprawiedliwość w sferze materialnej, czy też równy dostęp do edukacji, lecz jednakowe prawa do nienaruszalności honoru. Honor w ujęciu bliskowschodnim ma szczególną definicję: sprowadza się do wspierania systemu, zapewniającemu każdemu muzułmaninowi swoisty przydział przynajmniej jednej kobiety. Mężczyzna samotny jest uważany za niepełnosprawnego pod każdym względem. Koran głosi, że każdy mężczyzna ma prawo do małżeństwa, czyli do oczekiwania od systemu zapewnienia mu dostępu do przynajmniej jednej kobiety. Definicja kobiety jest równie szczególna: to każda osoba płci żeńskiej, która przekroczyła wiek ośmiu (!) lat. Staje się wtedy własnością najbliższego męskiego krewnego (ojca, brata, wuja) i przedmiotem obrotu zwanym tam małżeństwem. Zorganizowane rozdzielnictwo prowadzi do wyrównania popytu z podażą: żaden mężczyzna, nawet głupiec, biedak, czy brzydal, nie pozostaje w tej sytuacji samotny, który to stan jest uważany za wielce poniżający. Żeby owo męskie prawo do honoru uczynić realnym, system musiał pozbawić tego prawa drugą połowę społeczeństwa, czyli same kobiety.
Zupełnie inną definicję honoru adorują mieszkańcy Rosji. Tam, honorowy mężczyzna, to taki, który jest na tyle silniejszy od sąsiada, że może go bezkarnie okraść, zabić, czy sponiewierać. A ponieważ rosyjscy mężczyźni żyją w otoczeniu innych równie honorowych mężczyzn, do rabunku i napaści pozostaje im tylko bliska zagranica. Przeprowadzenie dowodu na posiadanie honoru jest proste. Można na przykład napaść na sąsiada i w majestacie własnego prawa wspartego siłą, zabrać mu jakiś półwysep ze wszystkimi nieruchomościami i nie pomyśleć nawet o odszkodowaniu. To się mu przecież nie należy, skoro racja jest tylko po jednej stronie – tego silniejszego. Zachód będzie musiał długo badać ten przypadek, by zrozumieć jego mechanizm i nauczyć się reagować. Inaczej wyjdzie na głupka. Jest wielokrotnie od Rosji bogatszy, lecz jak powiadają – „co z tego, że stodoła duża, kiedy próżna?”.
Globalizacja współczesnego świata ma niespodziewane oblicze. Póki był kolonizowany przez „cywilizowane” potęgi Europy, lokalne obyczaje mogły być uważane za niegroźny folklor. Dzisiaj uzyskały nie tylko państwową podmiotowość, ale również możliwość prowadzenia polityki wedle własnych standardów. Trzeba nie tylko to zrozumieć, ale przede wszystkim nie dać się wystrychnąć na dudka. Nie byłoby dobrze, gdyby powiedzenie „gapić się jak sroka w gnat” zostało zastąpione innym – „gapić się jak Zachód na Rosję”, czy stosować zasadę tolerancji dla systemów z gruntu nietolerancyjnych, takich jak islam. To poważne wyzwanie, bo oznacza brak spokoju na świecie i przymus reagowania ze strony świata tyleż cywilizowanego, co rozleniwionego. A na to trzeba mieć nie tylko środki, lecz i przekonanie do własnych racji. Samo bogactwo tych racji nie zastąpi.

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.