Polski Kościół katolicki chyba dosyć przypadkowo stał się przykładem źródeł współczesnego kryzysu chrześcijaństwa a rzymskiego katolicyzmu w szczególności. Przez dwa tysiące lat było ono dla mieszkańców Europy wzorcem i recenzentem kodów postępowania do tego stopnia, że wielu Europejczyków nie może uwierzyć w to, że krzyż jako symbol męczeństwa Jezusa jest w poza jego światem zupełnie nieznany, a tam gdzie jest znany – nie rozumiany lub uważany za dziwactwo lub jakąś dewiację. Mam na myśli cały świat islamu, subkontynent indyjski, Chiny, Japonię i strefę buddyzmu. Razem, to prawie dwie trzecie ludności globu.
Refleksja, jaka się z punktu widzenia tej „reszty świata” rodzi w kontekście śmiertelnie poważnego polskiego sporu o ustawę „in vitro”, to taka, że dewiacją chrześcijaństwa jest jego negatywna obsesja na tle seksualnego życia ludzi oraz uczucie zdumienia, że ta dewiacja trwa aż dwa tysiące lat i dotyczy najbardziej rozwiniętego regionu. We wszystkich innych częściach globu, seks jest czynnością naturalną, biologiczną koniecznością wynikającą z jednego z najsilniejszych atawizmów. W chrześcijaństwie seks, jeśli nie prowadzi do prokreacji, jest jednym z najpoważniejszych grzechów. Znamienna jest przy tym chrześcijańska interpretacja Dekalogu. Nakaz, że „nie będziesz pożądał żony bliźniego swego” mieści się w starej bliskowschodniej tradycji przekonania, że żona jest „rzeczą”, pełną własnością męża, w związku z czym seks z kobietą zamężną nie był uważany za grzech ale za zamach no czyjąś własność („oraz żadnej rzeczy, która jego jest!”). Natomiast seks małżeński nie był poddawany żadnej kontroli, nie wiązany z obowiązkiem płodzenia dzieci i traktowany jako czysta przyjemność bez żadnych ograniczeń dla fantazji. Dla odświeżenia witalności mężczyzn wspierano wielożeństwo. Mąż znudzony starszą żoną mógł się dobierać do młodszych. Taki jest kontekst czasów powstawania Dekalogu.
Kościół chrześcijański wyrósł z atmosfery tworzonej przez „zakon esseńczyków”, jedyny, który z seksu czynił tabu. Wiążąc się jednak z państwem rzymskim nie tolerującym wielożeństwa i w którym kobieta była w wielu przypadkach równym mężczyźnie podmiotem prawnym, nieopatrznie wpadł w pułapkę własnej nadgorliwości. Z monogamii i wierności uczynił cnotę, natomiast z seksu (a nawet onanizmu) zrobił grzech bliski karanemu przestępstwu (przynajmniej kanonicznemu). Absurdalność wiążących się z tym kościelnych wymagań jest łatwa do wykazania: pobożne małżeństwo z czworgiem dzieci daje dowód na cztery legalne stosunki płciowe w życiu. Nad resztą powinna zapaść pobożna cisza. Wszyscy wiedzą, że to nonsens, ale dla „dobra sprawy” zapada zasłona ciszy. Sprawą „in vitro” Kościół nieopatrznie naruszył tę ciszę. Cisza nie jest rzeczywistością, tylko rzeczywistość udaje. Rzeczywistość istniejąca wystawi Kościołowi rachunek. I to szybciej niż się może wydawać.
Uwagi służą tezie, że religie należy traktować nie jak domenę zastrzeżoną dla wyświęconych kapłanów, lecz jako historyczne zjawisko społeczne. Z punktu widzenia polskiego sporu o „in vitro” pokazuje, że nie nadążamy za tempem cywilizacyjnych przemian, jakie dokonują się w świecie, ciągle grzęźniemy w naszym dumnym grajdołku i to niezależnie od politycznej opcji.