Leszek Balcerowicz, wbrew odwiecznym zasadom nauk społecznych, przejął się romantyzmem poety i uwierzył, że sam jeden „zdusi centaury i piekłu ofiarę wydrze”. Oprócz szczytnych zapewnień działania w imię wyższych celów nie przedstawił jednak logicznych argumentów na rzecz zaciekle bronionych OFE, jakby zapomniał o podstawowej zasadzie rządzącej polityczną ekonomią, że dla osiągnięcia celu trzeba mieć nie tylko pomysł, ale konieczna jest jeszcze społeczna aprobata. Ta ostatnia nie rodzi się ani w gabinetach uczonych ekonomistów, ani nawet w ludowych plebiscytach (też są zwodnicze), lecz w żmudnym procesie uzgadniania decyzji. I na tym polega nowoczesne rządzenie. Rację ma więc Bielecki, gdy twierdzi, że „przydatna jest też pewna doza pokory wobec naszej słabości w kształtowaniu rzeczywistości według swoich wyobrażeń i uczenie się na błędach”. Te argumenty trafią zapewne w mur urazy i intelektualnej wyższości, bo przecież geniusz tym się różni od zwyczajnych ludzi, że pokora go nie dotyka – jest niepokorny z definicji. Nie może też uczyć się na własnych błędach, bo i błędów nie popełnia – również z definicji. Dlatego jest geniuszem. Koło się zamyka i dyskusja – podobno tak nam potrzebna – przemieszcza się w sferę wirtualną i staje się rozmową dziada z obrazem.
Tymczasem OFE, to twór zrodzony z nieusuwalną wadą. Wzorowany na rynkowych reformach przeprowadzanych na drugiej półkuli przejął ich matrycę, lecz zamontował w odmiennym otoczeniu. Nie „wmontował”, tylko „zamontował”. Osamotniona matryca zawsze przegrywa z otoczeniem, więc też i Balcerowicz broniąc matrycy przeciw rzeczywistości ustawia się na z góry przegranej pozycji. OFE miały otrzymywać realne pieniądze i realnie je inwestować, by równie realnie przysparzać obywatelom bogactwa na starość. Tyle, że zatrzymały się na etapie pierwszym – pobierania realnych pieniędzy. Dalej już były schody (na koszt przyszłego emeryta), bo w Polsce OFE nigdy nie miały możliwości realnego inwestowania poza obligacjami rządowymi, a na inwestycje zagraniczne nie otrzymały zgody. To zresztą znamienne: OFE miały przysparzać nam bogactwa, ale stanęły w obliczu milczącego podejrzenia, że inwestując zagranicą i będąc tam poza kontrolą rządową nas po prostu okradną, inwestując wedle swego widzimisię, a nie zgodnie z interesami przyszłych emerytów. Przyczyny tego braku zaufania nie zostały zresztą nigdy wyjaśnione. W rezultacie, nie ufając OFE że nie potrafią same utrzymać rygory zawodowej uczciwości – na wszelki wypadek owe „rynkowe twory” odgrodzono od rynku twardą barierą. Zrobiły więc to, co było dla nich najbardziej racjonalne i stały się – jak ZUS – miejscem gromadzenia oszczędności obywateli, tyle, że od niego znacznie kosztowniejszym. Robią właściwie to samo, co ZUS, ale drożej, mniej skutecznie i z większym zagrożeniem dla przyszłych staruszków. Zyski OFE są „rynkowe”, przyszłe emerytury już „rynkowe” nie są, ale stają się pozostałością tego, co zostanie po odciągnięciu zysków. Zresztą kogo to w OFE obchodzi i kto nad tym panuje? Inwestując w obligacje rządowe uzyskują tyle korzyści, na ile stać budżet. Ale przecież sytuacja ZUS-u jest identyczna – jego kondycja też zależy od stanu budżetu państwa. Tak więc OFE, to – od zawsze – teoretyczna bajka i ekonomiczny humbug, podobny do „małej prywatyzacji” lat dziewięćdziesiątych, co do której wiadomo już tylko tyle, że była „rynkowym” fiaskiem na koszt „nierynkowej” reszty. Dzisiaj, Leszek Balcerowicz rzuca swój cały zgromadzony autorytet na szalę obrony nonsensu. Nawet nie próbuję się domyślać w imię czego to robi. A może jednak zaryzykuję i zadam pytanie wprost: właśnie – w imię czego? Najdelikatniejsza odpowiedź brzmi: geniusz zawsze mówi prawdę i niczego się nie lęka. Kłopot w tym, że poziom genialności mierzy się realnymi osiągnięciami a nie opiniami przychylnych mediów. A jeśli rezultatem genialności będzie i tym razem kolejny humbug, to gdzie podzieje się sam geniusz? Prawa fizyki są bezwzględne: tylko materia nie znika – szczytne zamiary brukują piekło.