Dawno już nie było tak gorąco na brzegach Morza Śródziemnego. Od ponad pół roku, niemal codziennie media donoszą o wydarzeniach, walkach i protestach od Maroka po Syrię. Zamiast turystów nad morzem krążą NATO-wskie samoloty lub barki z uciekinierami. W ocenie Europejczyków mało skutecznie oddziela ono ich kontynent od afro-azjatyckich barbarzyńców. A przecież w ich historii było zgoła inaczej: morze spajało, łączyło i utrwalało kulturowe i gospodarcze więzy. Nie bez przyczyny Rzymianie nazwali je Mediterraneum – wewnętrznym, bo śródlądowym. Czy jest szansa na powrót Śródziemnomorza do takiej roli?
Kiedy przed półtora tysiącem lat pod ciosami germańskich najeźdźców zawaliło się rzymskie imperium, mieszkańcy regionu nie mieli świadomości, że Morze Śródziemne rychło przestanie być tym, czym było przez tysiąc lat – akwenem spajającym cały ówczesny świat cywilizowany na helleński sposób. Jedyną poważną przeszkodą, jaką napotkali Rzymianie w przekształcaniu go w Mare Nostrum była fenicka Kartagina, krzewiąca inne i niezrozumiałe dla Rzymian wartości, głęboko zakorzenione w starożytności Bliskiego Wschodu. Po jej unicestwieniu nie przywiązywano już wagi do geograficznych podziałów w ramach świata oblewanego wodami ciepłego, rybnego i przyjaznego morza. Jego rzymska wizja zdominowała zarówno europejską, azjatycką jak i afrykańską część. Różnice, rzecz jasna, istniały: Galia, Hispania i Italia, stawały się coraz bardziej łacińskie, na wschodzie dominowały tradycje helleńskie, ale dla Rzymu obie były rodzime, nie obce. Nawet barbarzyńskie królestwa Wandalów w Afryce, Wizygotów i Franków po północnej stronie Morza wydawały się być tylko przemijającym epizodem.
Sen o wieczności grecko-rzymskiego antyku został przerwany niespodziewanym najazdem arabskim. Jak zauważono później, był on „odpowiedzią Mahometa na wyzwanie Aleksandra”. Ugruntowane, jak się zdawało, zdobycze dojrzewającej cywilizacji Zachodu w ciągu stulecia na znacznych obszarach przemieniły się w świat muzułmanów, a bliskowschodni śpiew muezzina znowu sięgnął hiszpańskich granic dawnej Kartaginy. Z helleńsko-rzymskiego chrześcijańskiego imperium pozostała tylko Europa po wschodniej stronie Pirenejów. Mare Nostrum przestało być Śródziemnym, przestało łączyć stary świat, stając się przegrodą dzielącą dwa światy sobie przeciwne. Czy to, co dzieje się obecnie w arabskich krajach północnej Afryki i zachodniej Azji może tę sytuację zmienić i przekształcić to szczególne morze w jakiś nowy rodzaj „Mare Nostrum’? Nadzieje świata rosną, tak jak rośnie europejskie zaangażowanie w libijską wojnę domową. Czy nie są jednak płonne?
Powszechna, aczkolwiek bez wielkiego przekonania wyrażana opinia o wydarzeniach w krajach arabskich głosi, że ich przyczyną jest pragnienie demokracji prowadzące do obalenia rodzimych, ale dyktatorskich reżimów. Warto jednak zauważyć pewną znamienną cechę tego „pędu do wolności”. W mniejszym stopniu dotyczy arabskich królestw Maroka, Jordanii i Arabii Saudyjskiej, tak jakby monarchie chronił jakiś rodzaj legitymizacji, którym nie cieszą się sąsiednie arabskie pseudo-republiki. Czyżby królowie byli w arabskiej świadomości jakoś immunizowani wobec demokratycznych przemian? Nie bez przyczyny w stołecznych piątkowych meczetach ich królestw na honorowym miejscu znajdują się tablice genealogiczne władców wiodące do kuzynów i towarzyszy samego Proroka. Wydaje się, że nadal w świecie muzułmanów celem przemian nie jest demokracja, ale legitymizacja państw, których istnienie jest tam odczuwane jako klęska niegdysiejszego kalifatu wszystkich wiernych.
Świat arabski ma problem z legitymizacją władzy właściwie od samego początku istnienia islamu. Mahomet zmarł po trzydniowej chorobie, nie pozostawiając żadnych wskazówek co do mechanizmu sukcesji. Stworzony przez niego system był monolityczny, nie rozdzielający „sacrum” od „profanum” – władzy doczesnej od odwiecznej woli Allacha. Mahomet był królem, papieżem i sędzią jednocześnie, został jednak uznany za postać unikalną – jedynego człowieka, który jak równy z równym w Siódmym Niebie rozmawiał z samym Allachem. Pierwszych kalifów legitymizowało to, że byli jego towarzyszami, ale z tego wynikał tylko ułamek władzy Proroka. Już nie byli powołani do prorokowania, ale tylko dopilnowania, by proroctwa były rzeczywistością. Ich zadaniem było utrwalanie raz ustalonego porządku, nie zaś tworzenie czegoś nowego Ta tradycja jest na Bliskim Wschodzie starsza niż islam i żywa od początków jego starożytności, prowadzi jednak do zupełnie innego, niż europejski sposobu rozumienia polityki i otaczającego ją świata. Na Zachodzie, zgodnie z tradycjami Oświecenia, utrwaliła się zasada podziału władzy – na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, która bez trudu mieści się tradycji rzymskiej myśli prawnej, oddzielającej grubą kreską życie polityczne od religijnego. Prawo nie jest tu boskim darem niebios, ale tworem ludzkim, przez ludzi rozwijanym zgodnie z ich rozumieniem tego, co słuszne. Islam był zawsze – i jest nadal – zarówno religią, jak i prawem oraz sądownictwem jednocześnie. Władza polityczna może być świecka, ale jest legalnie ograniczona tylko do wypełniania zaleceń zapisanych w świętych tekstach. Współczesnym problemem świata islamu jest nie tyle sama religia, w swoich zasadniczych dogmatach zbliżona przecież do judaizmu i chrześcijaństwa, ale utrwalona tradycja społeczna sprowadzająca się do wykluczania wzorców wywodzących się spoza autorytetów religijnych. Jak pogodzić współczesną demokrację, zbudowaną na zmiennych i z gruntu świeckich wartościach z przekonaniem, że wydarzenia nie mające religijnego odniesienia nie mają prawa się zdarzyć? Jak powiadał Al-Ghazali: „bawełna wrzucona do ognia zamienia się w popiół, ponieważ tak chce Bóg. Jeśli zechce by przemieniła się w wodę, tak właśnie się stanie”. Czy więc w ogóle demokracja ma w świecie arabskim przyszłość, skoro „władza ludu” nie ma tam ani znaczenia, ani sensu w obliczu wszechmocności Allacha i wartości utrwalonych tysiącletnią tradycją? Oto dylemat przed którym stają narody arabskie pragnące wolności. Właśnie! Wolności do czego?
Buntujący się dzisiaj Arabowiem mają wspólną tradycję religijną i społeczną. Poza cienką warstwą panarabskiej ideologii rozsiewaną przez ludzi meczetu i kupców z suku, niewiele ich tak naprawdę łączy. Nawet rzekoma wspólnota językowa jest w rzeczywistości mitem. Arab z Maroka używający lokalnego dialektu nie porozumie się z „rodakiem” z Iraku. Nie są tak naprawdę jednym narodem, ale wieloma spokrewnionymi narodami. Fikcję utrzymuje islam, zakładając, że to nadal jeden naród, ten w którego języku Allach wypowiedział Koran. Przeciwko czemu się zatem Arabowie buntują? Zapewne sami nie potrafią jasno sformułować celu ich buntu.
Można podejrzewać, że istota arabskiego buntu kryje się w zapętleniu zbiorowego myślenia. Islam, to religia zrodzona wśród Arabów, dostosowana do ich społecznych oczekiwań w czasach wielkiej ekspansji, głęboko przy tym rewolucyjna i egalitarna. Do dzisiaj, uważają go za najlepszy system na świecie. Dlaczego więc świat się od nich oddala a oni nie odczuwają satysfakcji?
Ludzie w swej masie uwielbiają czuć się równymi nawet za cenę równości w niedostatku. Kraje Zachodu długo budowały swój dobrobyt, który wyrósł na odwrotności egalitarnej tradycji islamu – na elitaryzmie powszechnie uznawanym za symbol niesprawiedliwości. Ich historia, to powtarzające się antyelitarne społeczne rewolucje. Świat Zachodu nadal tęskni za równym podziałem bogactwa, świat islamu zbliżył się do tego ideału już dawno. Wedle Fukuyamy, świat „końca historii” ma osiągnąć spokój w ramach bogactwa otwierającego się dla wszystkich. Świat islamu rozpoczął swój marsz ku „końcowi historii” od równego podziału i na nim skończył. Problem w tym, że skoro był tak blisko celu już u samych początków, utracił bodźce dla dalszych przemian zastygając w samozadowoleniu. Czemu miałyby służyć rewolucje, skoro muzułmanów zewsząd otaczają ludzie zadowoleni ze swego losu? Ciągłą walkę formowania się elit, ich upadków i ponownego formowania, Zachód zakodował jako historię własnego rozwoju. A co, jeśli upragniony cel został osiągnięty – jak w islamie – od razu, na samym początku? Najpierw, przyszły wielkie zdobycze, które finansowały system rabunkiem, potem, wraz ze wzrostem siły Zachodu nastąpiła imperialna stabilizacja, a wreszcie upadek wynikający z braku źródeł finansowania równości i honoru Arabów zdobyczami na niewiernych, a w następstwie – „huzun” – wieczna melancholia mająca źródło w świadomości oczekiwań Allacha w obliczu niedoskonałości człowieka. Zjawisko doskonale opisuje literacki noblista, Orhan Pamuk w autobiografii „Stambuł”. A „huzun”, to również świadomość braku perspektyw, zamykanie się na świat w przeżywaniu dawnych triumfów i w oczekiwaniu na kolejne klęski.
Politykom, tak jak i ich społeczeństwom, głęboko zapadają w pamięć udane eksperymenty. Skoro do przedsięwzięć udanych można zaliczyć Unię Europejską, czemu nie pójść za myślą prezydenta Francji i nie powołać Unii Śródziemnomorskiej? Trzy lata temu Sarkozy podjął taką próbę, o której dzisiaj mało już kto pamięta. Było oczywiste, że nie da się w jednym organizmie połączyć dwu całkiem odmiennych światów. Żeby do tego doszło i Morze Śródziemne stało się znowu Mare Nostrum, jeden z nich musi się upodobnić do drugiego. Tyle, że z całą pewnością to nie Zachód upodobni się do islamu. Ten ostatni natomiast broni się przed zmianą jak śmiertelnie zraniony lew. Światu nie pozostaje nic innego, jak czekać. Lwy nie umierają długo…