DZIEŃ ZADUSZNY, PODRÓŻE Z HERODOTEM I HUCPA PRZENAJŚWIĘTSZA

Człowiekowi zajmującemu się nauką, szczególnie tą dotyczącą przestrzeni globalnej, trudno jest być osobą wierzącą w Boga jednej tylko religii. Wiara wymaga przyjęcia jej dogmatów w całości i bez dyskutowania jej racjonalności. Nauka natomiast, żąda przedstawienia dowodów. Tymczasem akceptacja przekonania, że jakaś biblijna Siła Wyższa stoi u źródeł współczesnego procesu homogenizacji świata, niczym nie różni się od bezkrytycznego przyjęcia ‘in graemio’ dogmatów wszystkich innych religii. W tym kontekście, jest daleka od naukowej postawa naczelnego rabina Polski, dowodzącego, że śmierć zabijanych na jego obiad zwierząt musi – dla realizacji Tajemnicy Objawienia – być im zadana przez poderżnięcie gardła w oczekiwaniu na bolesne wykrwawienie, inaczej jego Bóg ofiarę odrzuci, a samego rabina czeka piekło. Jeszcze trudniej jest przyjąć, że krwawa ofiara została Żydom objawiona jako religijny dogmat, a ich własny Bóg podtrzymuje swoją doskonałość przez spożywanie krwi ze świeżo wytoczonej rany. Z punktu widzenia grecko-rzymskiej tradycji intelektualnej, ofiara z czyjegoś życia, to zwykłe barbarzyństwo z prawdziwą ideą kontaktu z Bogiem nie mające wiele wspólnego. Powstaje więc pytanie, jakie są właściwie granice tolerancji dla barabarzyństwa? Kiedy Hiszpanie przybyli do Ameryki, zastali tam obyczaj wyrywania jeńcom na ofiarę bijącego jeszcze serca. To była także religia i również powoływała się na szczególne poczucie smaku inkaskiego boga, a jednak zdobywcy słusznie uznali, że ten rodzaj religijności przekracza granice tolerancji cywilizowanego społeczeństwa. Bóg Inków nie tylko się na nich nie obraził, lecz ukarał wiernych masowym pomorem, a jego kapłani zniknęli w mrokach dziejów. Końca świata nie było.
W rzeczywistości, żaden Bóg – chrześcijański, żydowski, czy Allach muzułmanów, nie wypowiedział się w żadnej sprawie conajmniej od trzech tysięcy lat. Więcj, nigdy nikomu z jego wiernych się nawet nie ukazał. Trudno jest uznać za taki fakt nie tylko „gorejący krzak” Mojżesza, ale i wizytę Mahometa w Siódmym Niebie. Bóg chrześcijański przybrał postać ludzką i ukazał się mieszkańcom Palestyny jako Chrystus, lecz do dzisiaj trwa żywa debata o proporcjach jego boskości i człowieczeństwa. W kwestii krwawej ofiary w innych religiach, musimy zawierzyć rabinom i muzulmańskim ulemom, czy i w jakiej ilości ich Bóg tę krew musi spożyć dla podtrzymania istnienia Wszechświata.
Czy krew rytualnie zarzynanych zwierząt leje się na darmo, czy też niesie jakąś tajemnicę, dzięki której losy świata toczą się dalej bez przeszkód? Wszyscy wiedzą, łącznie z rabinami i ulemami, że nie ma to dla niego żadnego znaczenia, skoro istnieją odłamy judaizmu, które odstąpiły od ofiary żywej krwi, tak jak to uczynili pierwsi chrześcijanie i czynić muszą muzułmanie mieszkający w cywilizowanych częściach świata. Praamerykańscy Inkowie zniknęli bez śladu, chociaż ich kapłani twierdzili, że dla utrzymania świata w ruchu konieczne jest codzienne wyrywanie serca przynajmniej jednemu człowiekowi. Inków nie ma, nikt ludziom serc nie wyrywa, a świat toczy się dalej, nie zwracając na brak rytualnej krwi żadnej uwagi. A może jest jeszcze inaczej – może religia jest tylko społecznym tworem, który potrafił wytworzyć najtrwalsze lobby interesów, a krew zabijanych ma być jedynie pieczęcią na posiadanie wyższych racji przez ich funkcjonariuszy? Gdyby naczelny rabin poszedł na ustępstwo i dopuścił ubój z ogłuszeniem, straciłby w swoim rabinackim środowisku dotychczasową pozycję, tak jak katolicki ksiądz, pozbawiony monopolu spowiednika i pośrednika między człowiekiem a Bogiem, stracił ją zaraz po tym, jak znaczna część Europejczyków przeszła na protestantyzm. W doktrynie protestantów, spowiedź do ucha kapłana zastąpiona została spowiedzią powszechną wypowiadaną w tajemnicy myśli wprost do Boga. Bóg na tym nie stracił nic, ale Jego funkcjonariusz – spowiednik – okazał się zbędny, stracił etat i w protestanckiej części świata został zastąpiony świeckim pastorem – przewodnikiem nabożeństwa, nie zaś wyświęconym i zawodowym pośrednikiem między wiernym a jego Bogiem. I nic się nie stało. Nie było ani trzęsienia ziemi, ani też koniec świata nie przybliżył się nawet o jeden dzień. Czy istotnie, to Bóg decyduje o kształcie wiary w niego samego, czy też jest ona efektem skomplikowanego splotu wydarzeń i bosko-człowieczych powiązań wzajemnych?
Kto na przykład decyduje o tym, czy zwykły śmiertelnik był za życia dobrym katolikiem? Rodzina, proboszcz jego parafii, spowiednik, papież, czy też sam Pan Bóg Wszechmogący? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszyscy z nich mają coś do powiedzenia, ale ostateczną ocenę ma w rękach On Sam – Wszystkowiedzący i Wszystkosłyszący, który nieodwołalnie wyrazi swoje zdanie, gdy przyjdzie na to czas. Kto tak sądzi, może jednak okazać się człowiekiem wielkiej naiwności, bo czytając dzisiejsze gazety dowie się, że tu na ziemi, wcale nie decyduje o tym sam Pan Bóg, ale w jego imieniu robią to inni ludzie, którzy nie tyle może nawet „jak nas widzą, tak nas piszą”, ile widzą nas takimi, jakimi widzieć pragną i to wcale nie w odniesieniu do Wieczności, lecz do własnych ziemskich interesów. Te, ze swej istoty, ze świętością nie mają wiele wspólnego. Co więcej, zdannie samego Pana Boga nie jest brane pod uwagę i nikt nie czeka na jego opinię.
Na tydzień przed Zaduszkami, najsmutniejszym świętem roku, zmarł Tadeusz Mazowiecki, publicysta i redaktor, polityk i pierwszy premier III RP. Zawsze robi się markotnie, gdy odchodzą na zawsze ludzie nieprzeciętni. Zostawiają po sobie pustkę większą, niż ma to miejsce przy okazji odejścia człowieka szarego i zwyczajnego. Po tym ostatnim, żałobę noszą najbliżsi, po śmierci ludzi ponadprzeciętnych, miesza się ona z bieżącą polityką, trwa zwykle krócej, ale za to toczy się głośniej i w atmosferze jakiegoś rodzaju zajadłości. Ludzie nie lubią zbyt długo rozważać czyjegoś odejścia na zawsze, pragnąc skryć się za parawanem nadziei, że sprawa śmierci jakoś może ich samych ominie, przynajmniej do dnia tego wydarzenia. Pół świadomie, na wpół podświadomie, pozostają w złudnej nadziei, że śmierć ich może jakoś nie dostrzeże, jeśli tylko nie będą się jej za bardzo rzucać w oczy. Święto zmarłych jest więc głównie świętem bliskich, o których chcemy pamiętać, lub mamy tej pamięci obowiązek i przybiera wymiar egzystencjalny na tyle tylko, na ile tego dnia starożytna maksyma „memento mori” jest jeszcze pamiętana. W Dzień Zaduszny przypominamy sobie o naszych zmarłych bliskich, ale pragniemy już nie pamiętać o tym, że kiedyś i my sami będziemy tylko przodkami tych, którzy przy życiu jeszcze pozostali.
Odejście polityka, wciąż nie jest zwykłą sprawą rodzinną, lecz wydarzeniem politycznym. Na wieść o śmierci Tadeusza Mazowieckiego internetowe fora rozbrzmiały natręctwem wątpliwości, czy aby naprawdę był postacią wystarczająco wybitną, by należała mu się narodowa żałoba i miejsce w Alei Zasłużonych. Nawet w obliczu tajemnicy śmierci i w bezpośredniej bliskości corocznego Święta Zmarłych, śmierć kogoś powszechnie znanego nie jest – jak się w okazuje – zgaśnięciem jednego, choćby wybitnego życia, ale przekształacić się może w kolejną odsłonę politycznych dywagacji i niespełnionych oczekiwań.
Po odejściu zasłużonej dla kraju osoby, jaką był premier Mazowiecki, wydarzyła się rzecz zadziwiająca, która miała niewiele wspólnego z samymi Zaduszkami, za to wiele mówiła o przyczynach głębokich nieporozumień w ramach krajowej myśli politycznej, ciągle mieszającej wcale niepiękną materię polityki, z innym konkursem piękności.W tym ostatnim nie liczy się treść, zastąpiona próbą osiągnięcia czy to medialnych korzyści, czy tylko złożenia publicznego dowodu na głębię własnych myśli. W wydaniu Gazety Wyborczej (29.11.2013) poświęconej pamięci zmarłego, rzecz ujawniła się w całej krasie i to nie z tej przyczyny, że o zmarłych należy mówić dobrze albo wcale, bo tę zasadę Gazeta akurat podtrzymała. Zadziwiające jest to, że w treści aż czterech tekstów różnych autorów, znajdujemy podkreślenie chrześcijańskiej religijności Zmarłego i wypełniania w trakcie długiego życia najważniejszych zasad wiary w Jezusa Chrystusa. Nie byłoby w tym niczego zaskakującego, gdyby teksty ukazały się w „Tygodniku Powszechnym” lub „Gościu Niedzielnym” i napisane były przez zdeklarowanych wiernych Kościoła oraz wsparte głosem jego hierarchów, ale jaki ma sens wystawianie Zmarłemu świadectwa dobrego chrześcijanina przez zdeklarowanych ateistów, niedowiarków czy innowierców? Logicznie rzecz biorąc, nie tylko żadnego, lecz staje się swego rodzaju wyrazem lekceważenia dla religijnych wierzeń innych ludzi, skoro prawidłowość spełniania ich religijności staje się drogą do wystawiania im dyplomów za osiągnięcia przez ludzi do tego zupełnie nieuprawnionych. Gazeta Wyborcza, wraz ze szczególną historią jej powstania i składem redaktorskim, uroczyście nadająca zmarłemu godność „prawdziwego chrześcijanina”, to przypadek wart szczególnej uwagi. Autorzy tych tekstów – Adam Michnik, Aleksander Smolar, Dawid Warszawski i Jacek Kurski są znani szerokiej publiczności jako jak najbardziej świeccy i całkiem niechrześcijańscy publicyści i komentatorzy, osoby Kościołowi odległe jak Księżyc Słońcu, ale to, że bez żenady uznali się za autorytety uprawnione do nadawania innym glejtu „prawdziwej wiary chrześcjańskiej” więcej mówi o nich samych, niż o osobie Zmarłego.
Tekst Dawida Warszawskiego („Głos ofiar na salonach świata”) ocenia nie tyle samą wiarę Tadeusza Mazowieckiego w Jedynego Boga, ile jego „chrześcijański” – jak podkreśla autor – stosunek do muzułmanów. Jako wzór postępowania podaje osobisty udział Zmarłego w pokojowej misji ONZ w Bośni, kiedy to „wbrew nadziejom Chorwatów na to, czego obawiali się Serbowie, nie traktował ich jako swoich, bo katolików, a na nacjonalistyczny obłęd, który ogarnął znaczną część chorwackiego Kościoła, patrzył z nieskrywaną obawą”. Oznacza to, że wypowiedzenie się chrześcijanina przeciw żywotnym interesom innych chrześcijan jest czynem bezgrzesznym pod warunkiem, że znajdzie się on „w linii” redakcji Gazety. Dawid Warszawski, swojej całkiem niechrześcijańskiej religijności nigdy nie skrywał, ani też tego, że od dnia urodzin nie był muzułmaninem, a Tadeusz Mazowiecki był mu bliski nie z tej przyczyny, że sam był głęboko wierzącym katolikiem, lecz dlatego, że – podobnie jak on sam – był przeciwnikiem uznawania narodowości za podstawowy czynnik wiążący ludzi na dobre i na złe. Prawda, że czasem na bardzo złe, ale też wiadomo, że uznanie za ważniejszą więź religijnej wspólnoty, czy też jej intelektualnej oceny, wcale nie prowadzi do lepszych rezultatów i kiedyś mogło oznaczać śmierć na płonącym stosie. Warszawski sugeruje, że zmarłego – z muzułmanami i innymi ludźmi – wiązała nie sama religia, lecz wspólnota człowieczeństwa. Pogląd niewątpliwie zbożny, lecz dla współczesnego człowieka niepraktyczny, bo i wzorce tak definiowanego człowieczeństwa promieniują jedynie z redakcji Gazety. Świat jest, jaki jest i daleko mu do moralnej doskonałości, a w wielu jego obszarach dominują różnice odległe od ekumenizmu Gazety, bo ani nauka, ani religioznawstwo, nie potrafią dać satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie o istotę zaciętości tych samych muzułmanów w mordowaniu ludzi innych wyznań. Gdzie podziało się we współczesnej Syrii ich poczucie człowieczeństwa i tak bliskie Warszawskiemu ekumeniczne poczucie wspólnoty? Niesienie „kagańca” oświaty i tolerancji w sam środek skrajnie nietolerancyjnej religii, jaką jest islam, może być czynem bohaterskim, ale z całą pewnością nie jest zabiegiem praktycznym.
Aleksander Smolar w rozmowie z redaktor Kublik („Nie myślał o polityce w kategorii zwycięstwa”) również nie skrywa, że jego tradycja intelektualna (osobiście jest osobą programowo niereligijną) jest daleka, żeby nie powiedzieć – odwrotna od grecko-rzymskiej, w ramach której powstało chrześcijaństwo. Nie przeszkadza mu to wystawić Zmarłemu świadectwa dobrego chrześcijanina, tak jakby w tej niereligijnej części świata istniało więcej instrumentów zdolnych ocenić jego głębię wiary, niż w samym środku chrześcijańskiej społeczności. Redakcja Gazety uznaje siebie samą za centrum moralności na tyle ekumenicznej, że zdolnej do wystawiania świadectwa moralności wiernym wszystkich religii i wszystkich rodzajów ateizmu. „To był chrześcijanin” – powiada Smolar „w najlepszym znaczeniu tego słowa. Nie epatował, nie narzucał swojej wiary. Najlepsze wartości – tolerancja, otwartość na drugiego człowieka, szacunek i zrozumienie dla jego odmienności, szukanie tego, co łączy – te wartości były w nim głęboko obecne”. Skąd Smolar, od zawsze niebędący częścią chrześcijańskiej przestrzeni kulturowej, wie, że przyjął właściwą definicję jej znaczenia i jaka metoda analizy prowadzi go do tak jednoznacznych konstatacji? Nie powołuje się na żadne źródła swoich ocen. Czy będąc tą częścią europejskiego społeczeństwa, która tradycyjnie znajdowała się poza chrześcijaństwem, lub w głębokiej do niego kulturowej opozycji, nabiera się kompetencji do tak kategorycznych ocen?
Najdalej w ocenie prawdziwości i głębi chrześcijańskiej wiary wyznawanej przez Tadeusza Mazowieckiego poszedł sam redaktor naczelny „Gazety”, równie odległy od tradycji chrześcijańskiej jak jego cytowany kolega. „Był wreszcie” – stwierdza ex cathedra w epitafium „Tadeusz Mazowiecki 1927-2013” – „chrześcijaninem z ducha Soboru Watykańskiego II i Jana XXIII, Jana Pawła II i Jerzego Turowicza, księdza Jana Ziei i księdza Józefa Tisznera. Był także z ducha Dietriecha Bonhoefera, niemieckiego protestanta, który wobec barbarzyńskiego nazizmu nie chciał powtórzyć gestu Piłata. ‘Nauczył się wierzyć wśród tęgich razów’ – tak pisał o niemieckim pastorze, ale myślę, że można to powiedzieć o nim samym”. Dowiadujemy się od redaktora Gazety tego, co w chrześcijaństwie jest właściwe, prawdziwe i godne pochwały, a co jest warte pominięcia i jakie nazwiska noszą prawdziwi chrześcijanie, nieprawdziwi są pominięci milczeniem. Ilu jest tych nieprawdziwych? Redaktorowi przypadł do gustu ostatni Sobór, a także dwaj rzymscy papieże, dwóch polskich księży i jeden katolicki redaktor. Reszta, wraz dwoma tysiącami lat historii Kościoła, została pominięta milczeniem tak, jakby nigdy nie istniała lub była strefą nie wartą odniesienia i głęboko odległą od pochwalanego przez Gazetę „chrześcijaństwa z ducha Soboru”. Logiczną konsekwencją tej opinii byłoby, że Zmarły był w istocie nie tylko wiernym Kościoła Katolickiego, lecz kimś o znacznie o szerszych niż Kościół horyzontach, w poszerzaniu których miałby dorównać najlepszym z protestantów z „ducha Dietricha Bonhoefera”. Przypomnijmy gwoli porządku, że wedle katolickiej teologii, protestantyzm jest herezją i odstępstwem, a doktrynalnie jej najbliższą jest prawosławna cerkiew, nie kalwinizm, ani inny protestantyzm. „Lutrów z ducha Dietricha Bonhoefera” katolicy mają za przeniewierców, którzy odrzucili większość dogmatów prawdziwej wiary i poszli zupełnie własną drogą. Redaktor Gazety najwyraźniej nie uważa katolicyzmu za oryginalną religię o starożytnych korzeniach, lecz za jakąś zagubioną owieczkę współczesnego ekumenizmu, dla którego on sam jest pastorem i łącznikiem. I dalej pisze o Zmarłym: „Wierny i lojalny syn Kościoła katolickiego przez całe życie. (…) „W 1977 r. został rzecznikiem głodujących opozycjonistów w warszawskim kościele św, Marcina”.
Głośne i otwarte mianowanie Zmarłego „wiernym i lojalnym synem Kościoła katolickiego” przez równie lojalnego syna niekatolickiego ateizmu jest dziwactwem samym w sobie, a owa kościelna głodówka była w swej istocie polityczna i wcale nie katolicka. Późniejszy redaktor Gazety nie mógł w niej uczestniczyc tylko z tej przyczyny, że przebywał akurat w milicyjnym areszcie za politykę, za to w jego imieniu w katolickim kościele modlił się o ekumeniczną demokrację jego ojciec – Ozjasz Szenfeld. Jest poza sporem, że ta głodówka była „kościelna” tylko w odniesieniu do samego miejsca i miała czysto polityczno-opozycyjny charakter, bez żadnego związku z głębią „chrześcijańskiej religijności” jej uczestników.
W ocenie wartości chrześcijaństwa Zmarłego, wtóruje Michnikowi Jan Kurski, redaktor tej samej „Gazety”: „jako chrześcijanin głęboko przeżywający sens tego słowa uprawiał politykę moralną, co na ogół w zderzeniu z cynizmem skazane było na porażkę”. Sformułowanie jest pozbawione większego sensu. Gdyby w miejsce słów: „jako chrześcijanin” – wstawić „jako buddysta”, „jako hinduista”, czy „jako taoista”, byłoby tak samo prawdziwe.
Redaktor naczelny „Gazety” odkrywczo rozpoznał chrześcijańską istotę Soboru Watykańskiego II, nie zwracając uwagi na to, że wydarzyło sie to w dwa tysiące lat po Chrystusie i wcześniej miało miejsce wiele innych zdarzeń godnych uwagi. Arbitralnie uznał – spośród bez mała trzystu z nich od św. Piotra zaczynając – wielkość tylko dwóch papieży – Jana XXIII i Jana Pawła II na równi z polskimi szeregowymi duchownymi – Józefem Tischnerem, księdzem Janem Zieją oraz długoletnim naczelnym redaktorem „Tygodnika Powszechnego” – Jerzym Turowiczem, jakby istota Kościoła Powszechnego sprowadzała się głównie do polskiego grajdołka. Historia Kościoła wymienia imiona dwustu sześćdziesięciu pięciu następców św. Piotra, ale redaktor uznaje tylko dwóch z nich za godnych wzmiankowania, jako – być może – nawet równych w wielkości samemu redaktorowi.
Jako wychowanek parafii w małym miasteczku Mazowsza i długoletni ministrant, byłem zawsze przekonany o autentycznej i światowej misyjności Kościoła w obliczu trudnej dlań współczesności. Wszedłszy w dorosłość, opuściła mnie sama wiara, ale nie opuściło inne przekonanie, że jest on przede wszystkim Instytucją – kluczem do zrozumienia istoty całej zachodniej cywilizacji trwającej od dwóch tysięcy lat, przez którą przewinęła się niezliczona liczba wybitnych osobowości, świętych i błogosławionych mądrością, popychających świat ku lepszemu. Kościół nie jest tylko jakąś grupą ludzi, których zasługa polega na tym, że ceni ich sobie redaktor „Gazety”. Ten ostatni zachowuje się w taki sposób, jakby nie zdawał sobie sprawy z niestosowności tego, że uprawnienia do jednoznacznej oceny tak trwałej instytucji, jaką jest Kościół, nie ma właściwie nikt z wyjątkiem jego samego, a szczególnie nie ma tego prawa ktoś z zewnątrz, kto przez całe życie nawet się o wnętrze Kościoła nie otarł. Każda cywilizacja niesie własną tradycję kulturową – własne święta i uroczystości, inną atmosferę rodziny i pogląd na świat bliźnich. Pomimo wychowania w katolickim otoczeniu i w atmosferze kościelnych świąt, nie poważyłbym się na ocenę głębi wiary Zmarłego. Redaktor Gazety jest od tych ograniczeń wolny. Urodzony i wychowany w otoczeniu dalekim od Kościoła, jako dziecko internacjonalistyczno-komunistycznego środowiska miał również jakiś udział w jego zwalczaniu. Z tego rodzaju życiorysem, redaktor ma marne podstawy do wydawania „certyfikatu chrześcijańskości” komukolwiek, chyba, że sam uległby szokowi nawrócenia, jak miało to miejsce w przypadku św. Pawła. Ten ostatni, dopiero za tę cenę stał się jednym z Ojców Kościoła. O taki zamiar jednak redaktora ‘Gazety’ trudno podejrzewać. Oznak objawienia– na podobieństwo św. Pawła – nie wykazuje wcale, natomiast ujawnia stan trwałej i nieuleczalnej megalomanii.
Dla porządku, przypomnijmy encyklopedyczną definicję takiego stanu umysłu: „megalomania, to skupienie na własnej doskonałości, samozadowoleniu oraz świadomości własnej wartości, znaczenia i możliwości. Pojęcie to określa zawyżoną i nieprawidłową samoocenę, ale również system urojeń związanych z tzw. urojeniami wielkościowymi wynikających z zaburzeń o charakterze psychotycznym”. Redaktor „Gazety”, w świętym przekonaniu o swej doskonałości, w Gazetowym epitafium poklepał Zmarłego po ramieniu w poczuciu, że spłynie na tego ostatniego – choćby pośmiertnie – część doskonałości samego redaktora. Wbrew jego sugestiom, Sobór Watykański II – i z perspektywy czasu widać to doskonale – wcale nie był czymś w historii Kościoła diametralnie odmiennym od jego wcześniejszych dziejów, lecz tylko logiczną kontynuacją tworu zrodzonego przed dwoma tysiącami lat jako „Kościoła Pawłowego”, który z biegiem czasu krzepł, potężniał, przeżywał kryzysy i przekształcił się w jedną z wielkich cywilizacji współczesnego świata, gorączkowo dzisiaj poszukującej swego miejsca w obliczu przemian, nad którymi nie panuje żadna, choćby najświętsza instytucja. Powstaje wątpliwość, czy panuje nad nimi sam Wszechmogący, skoro nie ujawnia przed ludźmi swoich własnych planów i ocen. Mimo rozdętych ambcji, redaktor nie jest jednak w stanie Go w tym zastąpić. Jako człowiek kształcony powinien wiedzieć, że cywilizacja, to coś znacznie więcej, niż nawet najpotężniejsza instytucja. To nie ostatni sobór sprawił, że łączna liczba wiernych kościołów chrześcijańskich oscyluje wokół dwóch miliardów. Chrześcijaństwo nie jest już dawno jedną z wielu religii, lecz jedną z wielkich cywilizacji spajających świat w całość. To chrześcijaństwo utworzyło Zachód, a nie islam, judaizm, czy jakiegoś rodzaju ekumenizm.
Fakt, że to Gazeta Wyborcza stała się otwartą platformą propagowania „właściwego chrześcijaństwa”, jest w sam sobie wydarzeniem na kształt nawrócenia się na wiarę w Chrystusa samego św. Pawła i z tej przyczyny nie można nad tym przejść bez komentarza. Warto zwrócić również uwagę, że jej redaktor naczelny nie wymienił po prostu Kościoła, jako jednej całości. Uznał tylko samego Zmarłego za osobistego znajomego i za członka „dobrego towarzystwa”, czyli „Kościoła postępowego”, Kościoła tak „otwartego”, że zmieścić by w nim się mogli zarówno niewierzący, jak i jego otwarci przeciwnicy, pospołu z głęboko wierzącymi, a redakcja Gazety mogłaby się stać jego centrum dyskusyjnym. Dlatego, jako przykład „dobrego chrześcijaństwa”, podał tylko te nazwiska księży, z którymi – pomimo swej odmienności kulturowej – się osobiście przyjaźnił i z którymi mu jakoś było po drodze. Jednak, Sobór Watykański II i ks. Zieja, to nie cały Kościół i nie cała jego historia. Wyrażam głęboką wątpliwość, czy mianowanie Zmarłego „dobrym chrześcijaninem” przez z gruntu ateistyczną i mentalnie areligijną ‘Gazetę’, przysparza tej nominacji walorów. Z całą pewnością nie da mu glejtu do Zaświatów, w których istnienie sam redaktor przecież nie wierzy wcale. Zresztą, tego rodzaju glejt na drogę w zaświaty ma znaczenie tylko dla żywych, dla Zmarłego z pewnością znaczenia już nie ma.
Dzisiaj, za sprawą dzieła Huntingtona, wiemy ponad wszelką wątpliwość, że religia jest nie tyle czystą „materią religijną”, rozstrzygającą o jakości relacji jednostki z Bogiem, ile sprawą znacznie szerszą i dotyczy samego jądra przynależności cywilizacyjnej. Cywilizacja, to coś znacznie poważniejszego i obszerniejszego niż wyznanie religijne. Z tego punktu widzenia nie ma znaczenia, czy dany osobnik modli się codziennie, robi to tylko czasami, czy też nie modli się wcale, ważne jest natomiast, w jakim kulturowym otoczeniu się wychował i spędził życie, ponieważ ten właśnie fakt decyduje o sposobie jego rozumienia reszty świata. Wielkich cywilizacji jest na świecie prawie dziesiątka i różnią się wieloma aspektami, a o ich reprezentantach można powiedzieć wszystko, ale nie to, że – przynajmniej w dotychczasowej historii ludzkości – wykazywali pragnienie przekształcenia się w ekumeniczną kulturę globalną jawnie sponsorowaną przez redakcję redaktora.
Niedawno ukazało się drugie wydanie książki Ryszarda Kapuścińskiego „Podróże z Herodotem”. Polecam redaktorom Gazety jej uważną lekturę. Autora najbardziej fascynuje pytanie – co kierowało Herodotem, powodując, że „jest niestrudzony, musi płynąć po morzu, przemierzać step, zagłębiać się w pustynię i zdaje nam z tego sprawę? Zdumiewa nas swoją wytrwałością, nigdy nie skarży się na zmęczenie, nic go nie zniechęca, ani razu nie mówi, że się czegoś boi. Co nim kieruje, kiedy nieustraszony i niestrudzony rzuca się w swoją wielką przygodę? Myślę, ze pełna optymizmu wiara, którą my, współcześni, już dawno utraciliśmy: że świat możliwy jest do opisania”. Herodot żył dwa i pół tysiaca lat przed nami i nie znał jeszcze prawdy, którą my już znamy, tego mianowicie, że pełna wiedza o świecie (nic nie wiedział o Wszechświecie) nie istnieje i nigdy nie zaistnieje, natomiast są i będą tylko jej nieskończenie liczne wersje. Jednak redaktor „Gazety” nie tylko uważa, iż wiedzę o ludziach oraz ich uczynkach dawno posiadł, ale że przyszła mu do tego bez trudu, samoczynnie, z samego urodzenia w stanie oświecenia oraz bez potrzeby zbędnego zgłębiania problemów, czy też naukowej analizy faktów. Istotnie, skoro wszystko jest jasne, wiadomo gdzie słuszność i moralność, a gdzie podłość i w tę słuszność niedowiarstwo, to nie ma sensu niczego poddawać analizie.Trzeba tylko głosić prawdy „nowego ekumenicznego kościoła”. Redaktor już od ćwierć wieku zapełnia Gazetę wciąż tymi samymi moralitetami i zapewne nie pozostawi potomności żadnego wartego przeczytania dzieła, a w dziesięć lat po jego śmierci świat będzie o nim wiedział tyle samo, co i przed jego urodzeniem. Na jakiej więc podstawie kieruje dzisiaj do nas mowy, miast argumentować, wygłasza jednoznaczne oceny w miejsce rzetelnej analizy, ma absolutną pewność tam, gdzie pewności mieć nikt nie ma prawa i do tego sam siebie uznaje za uniwersalny wzorzec, nie wysilając się nawet by poznać miejsce gdzie leży Sèvres? I dlaczego sprawia mu frajdę dzielenie świata jak najgrubszą kreską na świat ludzi „właściwych” i tych wcale nie wartych poważania? Co daje mu pewność, że sam znajduje się pośród tych pierwszych? Sama tylko hucpa? A może jego hucpa, to jakiś nowy rodzaj religii?

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.