EKONOMIA DOBROBYTU, CZY DOBROBYT BEZ EKONOMII?

Odchodzenie starego roku i początek nowego skłania zawsze do refleksji podsumowujących miniony czas, tymbardziej, że wszystko prowadzi do konkluzji, że kończy się również okres starych paradygmatów klasycznej ekonomii. Jeśli idzie o gospodarkę globalną przyzwyczailiśmy się już do dobrych wiadomości. Jeszcze niedawno, rozwinięty świat ograniczał się tylko do państw Zachodu oraz Japonii. Dzisiaj, to już większość Dalekiego Wschodu, ludne Chiny i Indie, powoli dołącza południowa Ameryka z Brazylią na czele. W obszar najlepiej rozwiniętego świata włącza się zwolna również i nasza część Europy. Za siedem lat przestaniemy otrzymywać unijną pomoc w uznaniu, że poziom rozwoju regionu na tyle zbliżył się do reszty Zachodu, że nie jest już konieczna. Staniemy się ostatecznie pełnoprawną częścią Zachodu. Ale co będzie z samym Zachodem i wrodzonym mu dobrobytem?
Przez ostatnie półwiecze, w przestrzeni nauk ekonomicznych prym wiodła tzw. ekonomia dobrobytu (welfare economics). Dzisiaj, niewiele o niej słychać, chociaż poziom życia ludzi w krajach wiodących Europy i obu Ameryk znacznie się poprawił, tyle, że pewność, że to właśnie działania w przestrzeni ekonomii rozwiązują najbardziej palące problemy współczesności jakoś przygasł, a ona sama stała się niedostrzegalna, nie pchając się w światła reflektorów. Nagroda Nobla w tej dziedzinie przestała epatować nawet media, a nazwiska laureatów mówią ludziom coraz mniej.
Ekonomia dobrobytu, jako współczesna mutacja klasycznej szkoły ekonomii, była od zakończenia II wojny światowej prawdziwą dumą i podstawą polityki społeczno-gospodarczej obszaru państw hołdujących zasadom demokracji i gospodarki rynkowej. Rzeczywiście, do końca XX stulecia region był przedmiotem nieskrywanej zazdrości ze strony reszty świata. W przestrzeni politycznej, ekonomia dobrobytu opierała się na założeniu, że dobrze funkcjonująca gospodarka ma sprawny system poboru podatków i dysponuje metodami prowadzącymi do zdrowego zróżnicowania dochodów, co miało w pełni zaspokoić oczekiwania dalszej kontynuacji wzrostu gospodarczego. Zróżnicowania optymalnego, z punktu widzenia bardów ekonomii, ale niekoniecznie tak samo odczuwnego przez jednostki i całe społeczności. Teza teorii ekonomii wcale nie musi przekształcać się w pozytywne emocje ludzi tym bardziej, że XXI wiek przyniósł załamanie nie tyle zasad ekonomii ile samego przekonania, że demokratycznie wybrany rząd jest w stanie skutecznie stać na ich podtrzymywanie. Okazuje się, że rządom państw zachodnich jest coraz trudniej pogodzić opiekę nad demokracją polityczną ze społecznie optymalną polityką gospodarczą. Problem w tym, że demokracja z łatwością może doprowadzić do kumulacji zasobów w rękach coraz mniejszej części społeczeństwa, lecz próba odwrócenia tego procesu z reguły kończy się klęską rządzących. Prowadzi to do zupełnie niedemokratycznego układu wewnętrznych sił, w którym optimum najbardziej zasobnej części społeczeństwa zaczyna dominować, rozmijąc się przy tym coraz jaskrawiej z optimum dla całej reszty. To, co jest optymalne z punktu widzenia całości społeczeństwa, okazuje się zupełnie nieoptymalne dla najpotężniejszych grup nacisku. Teoria demokracji brała pod uwagę to zjawisko, jednakże wydawało się, że daje się ono z pomocą głosów wyborców jakoś okiełznać i wprowadzić w cywilizowane ramy. Okazuje się, że była to niczym niepoparta wiara, osiągnanie społecznej równowagi staje się zadaniem coraz trudniejszym, a sam Zachód wkracza w stan pogłębiającej się niepewności. W Polsce objawy są podobne, a jeśli nie są jeszcze drastyczne, to przyczyną tego są ogromne dotacje z Unii Europejskiej. Rzecz w tym, że to już ich ostatnia transza. Niebawem przyjdą złe czasy, jeśli nie przedsięweźmie się odpowiednich kroków zaradczych. To jednak zadanie tak trudne i wzbudzające tak potężny opór, że na przykład w Polsce, skuteczna obrona interesów ze strony lobby OFE i ich zaplecza uniemożliwiłaby też i inne reformy systemowe. A sprawa nie jest jeszcze zakończona i ekonomiczna apokalipsa wciąż możliwa. To jaskrawy przypadek, kiedy to interesy wąskiej, lecz potężnej grupy nacisku, rozmijają się z interesem większości. Tyle, że OFE mają w ręku sprzyjające im media, a źródło ich dochodów – społeczeństwo, jest tylko biernym oglądaczem TVN-u, nie mając własnego miejsca dla ujawnienia swych prawdziwych preferencji.
W obliczu powtarzających się narzekań na bytowy niedostatek musimy przypomnieć, że sama ekonomia jest pozbawiona emocjonalności i definiowane przez nią pojęcie dobrobytu nie ma związku z odczuwaniem konsumenckiego zadowolenia, bo i powszechności tego uczucia próżnoby u ludzi szukać. Ludziom zawsze czegoś brakuje i zawsze znajdą się przyczyny by wyrazić niezadowolenie. „Dobrobyt”, to wysoce umowny wymysł ekonomii, niemający wiele wspólnego z indywidualnym odczuciem. Definicyjnie, to tylko bezimienna „suma użyteczności gospodarstw domowych” w ramach „optymalnej alokacji zasobów”. W przestrzeni ekonomii, dobrobyt wszystkich (łączny) oznacza arytmetyczną sumę „dobrobytów” jednostek i tylko arytmetycznie jedno da się przełożyć na drugie. Dla tzw. publiczności, odczuwającej stały brak zadowolenia z aktualnej sytuacji, to jednak koncepcja nie do pojęcia. Szczególnie dla mieszkańców Europy Wschodniej, którzy – wiedząc o tym, że w jej zachodniej części dobrobyt jest, a we wschodniej go nie ma – gremialnie wsparli wejście tej ostatniej do Unii Europejskiej. Dzisiaj, chociaż „unijno-arytmetyczny dobrobyt” już jest, czują się zawiedzeni i cierpią, bo i dobrobyt nie przywędrował do wszystkich automatycznie i wraz z otwarciem unijnych granic.
Sławny ekonomista – Alfred Marshall, opracował miarę satysfakcji dobrobytu społecznego w postaci tzw. renty konsumenckiej, która miałaby być przy tym większa przy niskich dochodach, niż wysokich. Psychologicznie to zrozumiałe, że ktoś mało zamożny radośniej i mocniej odczuwa polepszenie swego bytu, niż ktoś bardzo bogaty. Dla tego ostatniego zmiana, która u pierwszego spowodowałaby szał radości, może być wręcz nieodczuwalna. Co to dla jakości codziennego życia za różnica, czy ma się do dyspozycji 6 czy 60 miliardów dolarów, skoro krótkość żywota i tak nie pozawala na ich satysfakcjonujące skonsumowanie? Stąd teza Marshalla, że bardziej równomierny podział produktu krajowego prowadzi do zwiększenia ogólnych rozmiarów aktywności gospodarczej, prowadząc do maksymalizacji odczucia dobrobytu społecznego. Rzecz w tym, że postępująca nierówność podziału PKB może równie dobrze prowadzić do odczucia wręcz odmiennego, szczególnie wtedy, gdy zwiększanie się bogactwa narodowego koncentrującego się na powiększaniu zasobów nielicznych, pośród reszty pogłębia uczucie niedostatku, nie bogactwa. Z chęcią ograniczenia tego zjawiska związany był postulat prowadzenia przez „państwo dobrobytu” polityki progresywnego opodatkowania dochodów, tak by bogaci płacili wiecej niż biedni. Okazało się, że w siermiężnej praktyce dzieje się odwrotnie i ciężar podatków na rzecz wyrównywania szans spoczywa na mniej zarabiających, a nie na najbogatszych. Dlaczego?
Jeśli do teorii Marshalla dodamy odkrycie włoskiego ekonomisty – Vilfredo Pareto dowodzącego, że źródło efektywnego rozwoju gospodarczego mieści się w żelaznej logice podziału ograniczonej ilości dostępnych dóbr, prowadzącej do sytuacji, w której nie można poprawić sytuacji jednych, czyli dostarczyć im większej ich ilości, nie pogarszając sytuacji pozostałych. Czyli, że można stosunkowo szybko poprawić kondycję ekonomiczną znacznej części społeczeństwa tylko przez pogorszenie sytuacji najbogatszych. Ba, ale to ci ostatni mają w ręku media i instytucje nacisku. Żelazna zasada ograniczoności dóbr do podziału przekształca się w rezultacie w narzędzie odwrotne: bogaci stają się jeszcze bogatsi, a mniej zamożna część społeczeństwa czuje się jeszcze mniej zaspokojona. Z tego rozumowania wyprowadzono tzw. „optimum Pareto”, sprowadzające się do dwóch zasad mających wykazać naturalne powiązanie wolnokonkurencyjny rynek z efektywnością całej gospodarki:
1. Każda gospodarka, w której istnieje konkurencja rynkowa, jest ze swej definicji efektywna. Inaczej mówiąc, każdy kraj powinien dążyć do jak największego zakresu konkurencji między uczestnikami rynku i do jak najmniejszej ingerencji w ten mechanizm.
2. Za pośrednictwem mechanizmu konkurencji można osiągnąć optymalny zestaw efektywnej alokacji zasobów, czyli ich dostarczania we właściwej proporcji wszystkim uczestnikom rynku, a więc każdemu wedle jego wkładu. Innymi słowy, każda ingerencja rządu, państwa, czy kogokolwiek z zewnątrz jest z definicji szkodliwa i prowadzi do obniżenia możliwego poziomu optymalnej efektywności, czyli właściwego dla danej gospodarki.
Problem wszakże w tym, że kluczem do rzeczywistości, jest sama treść pojęcia „właściwa alokacja zasobów”, skoro słowo „właściwa” z samej swej istoty nie ma charakteru obiektywnego, lecz jego treść zależy od „punku siedzenia”. Prowadzi do konkluzji, że im ten „punkt siedzenia” jest bliższy „punkowi rządzenia”, tym definicja „właściwej alokacji” jest bliższa interesom najpotężniejszych (to oni są w stanie być najbliżej rządu), nie zaś tych najliczniejszych, czyli najważniejszych w procesie demokratycznych wyborów. Wedle tej szkoły ekonomii wszystko jest jednak w porządku, albowiem wszyscy osiągają tym sposobem swoje optimum i wszyscy powinni być jak najbardziej zadowoleni. Problem tylko w niezwykłej rozciągliwości słowa „wszyscy”. W prawdziwym, a nie teoretycznym życiu, nikt zadowolenia nie osiąga automatycznie, okazuje się przy tym, że poszerzanie naszego wkładu w rynek jest w sposób oczywisty ograniczone posiadanymi zasobami. Mając w punkcie wyjścia mniej, nie możemy liczyć na większy kęs z dobra ogólnego, bo nasz udział w PKB i wpływ na jego podział jest zbyt mały. Nie możemy więc liczyć na jego poszerzenie w przyszłości i polepszenie naszej sytuacji wobec innych, ponieważ „pieniądz robi pieniądz” i kto ma go więcej z początku, temu szybciej rośnie fortuna. Kto natomiast nie ma nic, to i rośnie mu nic. Rachunek jest brutalny i bez ingerencji czynnika zewnętrznego (pozaprawnego) najczęściej prowadzi do społecznego starcia, albowiem ci, którzy mają wiecej, bogacą się szybciej, rozpychają na rynku i zajmują coraz więcej i coraz lepsze miejsca kosztem mniej zamożnej reszty. Zadowolenie indywidualne i zadowolenie społecznie mierzone za pomocą „optimum Pareto” chadzają tak różnymi drogami, że mogą stać się przyczyną uruchomienia destrukcyjnej reguły odwróconego optimum omawianej w styczniowym komentarzu. W tym właśnie jest problem: mechanizm gospodarki rynkowej prowadzi do możliwości osiągnięcia optimum rachunkowego, czyli bezdusznego i pozbawionego bagażu społecznych emocji, które dla oceny tego optimum makrospołecznego może okazać się katastrofalne. To nie operacje rachunkowe, ale właśnie reakcja społeczna oraz ocena stopnia bezduszności owego „optimum”, jest dla rzeczywistej równowagi dobrobytu kluczowa.
Ktoś powie, że to zupełnie oczywiste jak dwa razy dwa jest cztery, a inny punkt widzenia, to tylko dywagacje niezbyt nietrzeźwego ekonomisty. Hola! Hola! Sprawa dopiero teraz nabiera prawdziwych rumieńców i może mieć dla zachodniego świata dobrobytu znamiona katastrofy. Dotąd, rynki rozwijały się wedle zasady Pareto i wydawało się, że droga do powiększania poziomu dobrobytu ma charakter swego rodzaju automatu. Tymczasem pojawiły się nowe czynniki. Pierwszy, to wyjście z długotrwałej stagnacji krajow dotąd nieliczących się w światowej grze – Chin, Indii, krajów Azji Południowo-Wschodniej. Ich optimum natychmiast okazało się odmienne, ponieważ łatwiej im jest uszczknąć coś dla siebie z dochodów niższych i średnich warstw mieszkańców Zachodu, niż od jego wielkiego kapitału, od którego inwestycji ten proces jest wprost zależny. Więcej, ten ostatni jest konieczny dla uruchomienia procesu wzrostu w krajach dotąd zacofanych, więc zamiast go ograniczać, nadaje mu się nieznane wcześniej na Zachodzie przywileje. Nic dziwnego, że tam mu lepiej i woli tam generować dochody, a nie w krajach pochodzenia, przysparzając tym sposobem zadowolenia w świadomości Chińczyków i Hindusów, ale juź nie u Amerykanów czy Hiszpanów. Drugi, to rozleniwienie wielkiego kapitału. Globalny rynek finansowy stworzył fantastyczne warunki dla spekulacji giełdowej. Zamiast trudzić się inwestowaniem, znacznie łatwiej jest pieniędzmi grać, bo liczba giełd i instytucji finansowych zwiększa się lawinowo. Gra toczy się tym łatwiej, im większą mamy nadwyżkę, którą – nawet, jeśli ją narazimy na ryzyko straty – możemy sobie powetować resztą fortuny. Taka gra jest jednak zupełnie niedostępna dla społecznej wiekszości żyjącej bez wolnych nadwyżek i z dnia na dzień. Internetowe łącza powodują przy tym, że spekulacja przestaje liczyć się z przestrzenią. Problem w tym tylko, że dotychczasowa „szkoła ekonomii” nie potrafiła uwzględnić tego zjawiska w samych tylko granicach jednej gospodarki narodowej, o jego działaniu w skali globalnej nie mając żadnej wiedzy. Cały, globalny wymiar współczesnej ekonomii, to dla niej zupełna abrakadabra. Nie potrafiąc zdefiniować świata w postaci jednej gospodarczej całości, nie jest również w stanie zdefiniować optimum jej społecznego interesu. Zresztą, kto w skali światowej ma o tym decydować? G7 plus Rosja? ONZ? Bank Światowy? NATO? W obliczu tej sytuacji siedmiu miliardom ludzi pozostała tylko bezradność. To niebezpieczna sytuacja, niosąca potencjał nagłego wybuchu.
Pojęcie ekonomicznej efektywności zawsze odwoływało się do indywidualnych preferencji ludzi, a nie do społecznych ekonomicznych teorii, co też prowadziło zwykle do ujawnienia się omawianej we wcześniejszych tekstach „reguły odwróconego optimum”, czyli do społecznej rewolty. Świat nie przeżył jeszcze „rewolty globalnej”. Wszystko jeszcze przed nim, chociaż trudno nawet sobie wyobrazić jak by ona miała wyglądać. Jednak dzisiaj, tzw. rozwinięty świat dochodzi do efektywnościowej ściany, grożącej uruchomieniem tego mechanizmu na nieznaną dotąd, bo globalną skalę. Z punktu widzenia logiki „efektywnej alokacji Pareto”, pozostaje ona nadal efektywna, nawet w sytuacji, gdy wszystkie dobra są w rękach jednego kraju, a pozostałe nie posiadają nic, lecz jeśli tylko całościowa arytmetyczna „równowaga”jest zachowana. Liczbowo wszysto się zgadza? No, to się nie zgadza, tylko co z tego wynika? A przecież problemy gospodarki amerykańskiej pojawiły się już wtedy, gdy okazało się, że osiemdziesiąt procent bogactwa USA znajduje się w rękach zaledwie czterech procent Amerykanów. Cztery procent, to nie jedna osoba, ale „aż” (liczone z dziećmi) czternaście milionów mieszkańców. Z pozoru daleko jest do sytuacji „paradoksu Pareto”, ale gospodarka i społeczeństwo już odczuwają niepokój i egzystencjalne zagrożenie, albowiem najbogatsi nadal nie poczuwają się do obowiązku płacenia podatków relatywnie do swoich dochodów. Nie idzie o tzw. sprawiedliwość społeczną. Ta, ma w gruncie rzeczy znaczenie wtórne i jest miejscem dla wywodów ideologicznych, nie rozwiązując niczego w praktyce. Znaczenie pierwotne i groźne w skutkach, bo mające wprost wpływ na stan gospodarki, jest takie, że te czternaście milionów najwyraźniej traci motywacje do społecznie efektywnej alokacji swojego bogactwa. Dawniej, rzecz miała charakter automatyczny, a pojawiająca się nadwyżka wolnego kapitału musiała być natychmiast inwestowana, bo kapitał martwy nie przynosił dochodów. Dzisiaj, ktoś bogaty może stać się jeszcze bogatszym nie ruszając się z plaży w Acapulco, a jedynie swobodnie spekulując swoim nadmiernym bogactwem, dając internetowe dyspozycje, co do sposobu lokaty w banku, czy w innej instytucji finansowej. Rośnie mu góra pieniędzy (nawet, jeśli nie rośnie, to nadal jest superbogaty), a motywacji do inwestycji przemysłowych dających pracę i dochody innym ludziom, czyli tworzących efektywny popyt rynkowy, jest u niego coraz mniej. Można przeżyć w luksusie całe życie w potocznym znaczeniu słowa nie pracując nigdy. Jeśli sprawa potoczy się w tym kierunku, a wiele na to wskazuje, że tak się stanie, nie obędzie się bez konieczności wielkiej interwencji politycznej i swego rodzaju wywłaszczenia bogatych z marnującego się w ich rękach kapitału. W mikroskali przeżywa to dzisiaj nawet Polska z tzw. problemem OFE. Nawet znany prawnik, były przewodniczący Sądu Najwyższego, jest pewien, że nie da się OFE słusznie wywłaszczyć bez naruszenie prawa. Profesor ma w nich osobiste interesy (jest podobno w zarządzie jednego z funduszy) i jest przy tym w błędzie, zapominając, ze prawo nie jedno ma imię i najtrwalsze prawo, to wcale nie takie, które jest zgodne z innymi przepisami, ale takie, które jest społecznie tak skuteczne, że praktycznie nieodwracalne, tak jak nieodwracalne okazały się następstwa nacjonalizacji i wywłaszczenia wielkiej własności po II wojnie światowej. Kto dzisiaj akceptowałby oddanie setek tysięcy hektarów Branickim, czy większości Łodzi Poznańskim? Jeden dekret o wywłaszczeniu, bez przeprowadzenia przy tym właściwej procedury prawnej i bez sprawdzania zgodności z Konstytucją, spowodował, że w pół wieku później, pomimo wysiłków dawnych wlaścicieli, niewiele udało im się odzyskać, chociaż mieli zawsze w ręku najważniejszy argument: to było nielegalne! I co z tego, kiedy próby zawracania historii należą do zadań najbardziej niewykonalnych?
Problem współczesnej Ameryki (a problemy Ameryki, to również problemy świata) wygląda podobnie: jak dobrać się do legalnie zgromadzonych bogactw, by czyniąc rzeczy „nielegalne” uratować stabilność całego systemu. Obama próbował to zrobić ze społecznymi ubezpieczeniami i w rezultacie tych starań zapewne nie wygrałby już kolejnych wyborów, a napięcie wewnętrzne okazało się tak wielkie, że zagroziło stabilności amerykańskiego budżetu i spowodowało po raz pierwszy w historii obniżenie „ratingu” dolara poniżej poziomu trzech gwiazdek. A to przecież dopiero początek, bo czeka nas podobna operacja w stosunku do całego świata. Trzymajcie się więc w Nowym Roku mocno i powodzenia! Może jednak nastąpi czas, że nic ważnego nie wydarzy się już bez nas?

By Rafal Krawczyk

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.