SMOLAR, MICHNIK DWA BRATANKI, CZYLI DEBATA O KOŃCU (ICH) ŚWIATA

Pytanie o to, kto należy do krajowej elity i jakie są kryteria tej przynależności było zawsze wśród polskiej inteligencji pytaniem frapującym i traktowanym do pewnego stopnia osobiście. No, bo dlaczego, właściwie, nie ja? Gazeta Wyborcza podjęła problem, chyba jednak trochę niezamierzenie, w numerze z 8 stycznia. Sposób podejścia jest pod kilkoma względami wzorcowy dla przesłania zrodzonego zapewne nie tyle z chęci przysposobienia sobie czytelników, ile ze względu na Gazetową konieczność wiecznego ujawniania prawdy „prawdziwej”, pretendującej przy tym do miana prawdy jedynej. Mam na myśli wymianę poglądów pomiędzy dwoma guru około-Gazetowego nurtu intelektualnego, w tytule oddaną określeniem „Debata Smolar-Michnik”. Tytuł zupełnie nie oddaje treści publikacji, bo przecież każdy wie, że debata to intelektualne starcie, a nie wspólnie dzielenie włosa na czworo. Debata zobowiązuje, by reprezentowane były poglądy odmienne, nawet odmienne skrajnie, nie zaś by były jednakowe. A w opublikowanej „debacie” tak właśnie jest, dwóch skrzydeł nie ma, bo i zawsze było tylko jedno, a obydwaj panowie znają się od późnego dzieciństwa jak przysłowiowe „łyse konie”. Ich debata nie mogła przynieść ani intelektualnych spięć, ani też nowinek, ani nawet stać się wydarzeniem intelektualnie frapującym. A jednak przypadkowo ujawniło się coś, co może zaskakiwać, chociaż nie sądzę, by rzecz była zamierzona.
Zwraca uwagę redakcyjna notka wstępna, że pełne dwie kolumny tej „wymiany poglądów”, a w rzeczywistości raczej równoległych uwag, to tekst nieautoryzowany przez uczestników. Nie zauważyłbym tego, bo i Michnika zwykle nie czytam – już od dawna nie ma niczego interesującego do powiedzenia poza powtarzaniem staroci. Aleksander Smolar inaczej, chociaż starszy, to intelektualnie ciekawszy, ma przy tym zwykle interesujące i wartościowe spostrzeżenia. Tym razem również tak jest, ale nie jestem pewien, czy nie żałuje tego, że tekstu nie autoryzował.
Jak czytamy w notce, debata odbyła się w grudniu niedawno zakończonego roku, w redakcji Gazety i „dotyczyła klinczu, w którym się znalazł polski inteligent: z Platformą źle, z PiS-em jeszcze gorzej – czy w polskim życiu publicznym można uciec od logiki mniejszego zła?”. Stwierdzenie jest samo w sobie zadziwiające, ponieważ partyjne spory PiS-u z Platformą mają ze swej istoty niewiele z „inteligenckością”, koncentrując się na polityce rozumianej bardzo konkretnie, to jest walce o liczbę parlamentarnych foteli, wielkość dotacji budżetowej do nich przypiętej oraz innych apanaży, którymi możnaby obdzielić zwolenników. To norma, bez której nie może funkcjonować żadna partia, tyle, że te wszystkie przetargi i przepychanki odbywają się zwykle gdzieś na zapleczu partyjnych pakamer. Ale co ma do tego życie publiczne i jego „logika mniejszego zła”? Życie publiczne, to brzmi nie tylko dumnie, ale jest to również bardzo szeroka przestrzeń, w której uczestniczą, to prawda, również i politycy, ale już tej najwyższej rangi i wcale nie są na jego scenie aktorami najważniejszymi. By faktycznie uczestniczyć w życiu publicznym nie wystarczy stroić miny do publiczności, lecz trzeba mieć do zaoferowania coś, co przykuje jej uwagę. Od samych polityków są w tym znacznie skuteczniejsi wybitni publicyści, dziennikarze, naukowcy, działacze społeczni, biskupi i ambasadorowie obcych. Sam PiS z Platformą, to tylko mały narożnik życia prawdziwie publicznego. Zastanowiło mnie, co może tajemniczego kryć się pod tym pojęciem, że obydwaj – sami znani przecież jako uczestnicy tego życia – nagle zawężają je do przepychanek na linii dwóch partii politycznych i do tego partii, które nie wypełniają całej przestrzeni sejmowej. Zostaje jeszcze Palikot ze swoim Ruchem, Polskie Stronnictwo Ludowe, Sojusz Lewicy Demokratycznej i pomniejsi kandydaci do rządzenia, których nazwy ugrupowań łatwo wypadają z pamięci. Tyle, że nawet razem z nimi, ogromne pole życia publicznego jest dalekie od wypełnienia. Co więc mogli mieć debatujący na myśli? Jeśli się wczyta w nieautoryzowany tekst, to – znając wagę, jaką obydwaj przywiązują do swego publicznego wizerunku – przeszły do druku fragmenty, które po uważnym przeczytaniu najrychlejby wykreślili i do druku nie dopuścili.
Debatując, nie ukrywają swojego strachu, że ze starcia między PiS-em a Platformą zwycięsko może wyjść ten pierwszy, więc – jak zauważa autor redakcyjnego wstępu – nie ma on żądnych ciepłych uczuć do obu, tylko „mniej mi zależy na zwycięstwie PO, bardziej na klęsce PiS”. A żeby wygrać „trzeba chcieć i wierzyć. Nie pozwolić się odrzeć z majestatu władzy”. To ostatnie sformułowania zatrzymało moją uwagę, bo przecież pamiętam doskonale obu dziś debatujących, jako przed pięćdziesięciu latu przedstawicieli roboczego ludu, walczących w jego imieniu o demokrację, czyli o władzę dla ludu i dla tego ludu gotowych na więzienie i inne przeciwności. Teraz, okazuje się, że ów lud jest podejrzanego autoramentu, skoro nie nadaje się do udziału w rządzeniu, a sama demokracja – znamienne, że w tej „debacie” to słowo nie pada – jest wtedy dopiero prawdziwa, gdy w jego imieniu rządzą dobrze przebrane elity, ale broń Boże sam lud!
Z wynurzeń debatujących wyziera tęsknota za czasami, kiedy to „prawdziwa elita” rządziła naprawdę. Najpierw tak było przed 1989 rokiem, kiedy rządziła umysłami ludu i potrafiła skierować go we właściwą stronę. Potem, rządziła naprawdę za pośrednictwem partii politycznych – Unii Demokratycznej, czy Unii Wolności oraz ich przedstawicieli, przyjaciół i zwolenników. Aleksander Smolar wspomina w tym kontekście czasy „rządów solidarnościowych” – Mazowieckiego, Bieleckiego, Suchockiej i Buzka, które „były zwrócone ku przyszłości” w przeciwieństwie do rządów Olszewskiego i Kaczyńskiego, zwróconych według niego w przeciwną stronę – ku przeszłości. Po drodze zapodziały się mu gdzieś rządy Marcinkiewicza, Pawlaka oraz Millera, które z jakiejś przyczyny zostały pominięte, bo zapewne – nie były „wystarczająco elitarne” by zasłużyć się ojczyźnie i historii. Zdumiewająca jest przy tym inna uwaga Smolara. Twierdzi oto, że solidarnościowy „rząd Mazowieckiego główne zagrożenie widział po stronie ludu” (!), bo „zagrożeniem był nacjonalizm, radykalne formy katolicyzmu oraz populizm. Strach przed tym, który wyrażał wtedy Adam Michnik, był szeroko podzielany”. Żyłem w tych czasach już pełnią dorosłego życia, ale też poczucia strachu przed rządami ludu w wydaniu, na przykład, Wałęsy nie pamiętam. Pamiętam też, że wybrano go prezydentem poważną wiekszością głosów i w obawie przed niejakim Tymińskim, który jako zagraniczny przedsiębiorca nie było może inteligentem, ale przecież był znacznie „mniej z ludu”, niż sam Lech. Pojawiają się poza tym, powiada Smolar, inne zagrożenia ze strony ludu, tymczasem nagle w 2005 roku dokonuje się swoista rewolucja mentalna, bo „PO odwraca się od elit i stawia na lud. Zaczyna się w polskiej polityce era populizmu. Górę bierze „język pogardy wobec elit, a słowa „reforma”, „rewolucja” stały się zakazane. Dopuszczalna jest tylko polityka małych kroczków”. Michnik się trochę z tym zgadza, ale troszkę się też i nie zgadza: „Nasza scena polityczna” – zauważa głęboko, tak jak przystało na intelektualistę – „jest jaka jest. Jak masz do wyboru kawę czy herbatę, to nie mówisz, że chcesz koniak”.
Ta wymiana poglądów jest o tyle zdumiewająca, że pamiętam obu dyskutantów jeszcze z lat 60-tych i 70-tych, kiedy mieli pełne usta demokracji, za którą to w imię interesów ludu gotowi byli iść do więzienia. Nie twierdzili wtedy (przynajmniej otwarcie), że demokracja, to rządy elit, a nie – jak wskazywałoby znaczenie słowa – rządy ludu. Przeciwnie, mieli pełne usta represjonowanych robotników Radomia i pałowanych stoczniowców Trójmiasta. Prawda, że na czele ludu w ówczesnym PRL-u, stali wybrańcy PRL-owskiego ludu, czyli żadna tam elita, lecz zwykli partyjni działacze bez najmniejszych oznak ogłady, wykształcenia i oczytania w czymkolwiek poza statutem PZPR. Jest też prawdą, że Michnik, Smolar i inni, byli w tych siermiężnych czasach nie tylko prawdziwą elitą, ale wręcz elitą wzorcowo wysublimowaną, taką najlepszą z najlepszych – nieliczną w ówczesnej Polsce grupą znającą języki obce i obytą ze światem, wykształconą w umiejętności właściwego trzymania sztućcow przy stole i jedyną niemającą, jak cała reszta, kłopotów mieszkaniowych. Ta elita mieszkała w Warszawie na krótkim odcinku Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu, gdzieś pomiędzy kolumną Zygmunta oraz Alejami Ujazdowskimi i arystokratyczną Aleją Róż. Lud natomiast mieszkał sobie albo na obrzeżach w nowych blokowiskach i gnieździł się w „M”-ileśtam albo gdzieś z teściami. Prawdą jest jednak i to, że to ta elita zbuntowała się w 1968 roku przeciw swoim własnym krewnym, kolegom i znajomym, stanęła na czele „solidarnościowego ludu” i rządziła krajem po 1989 roku. Od tego czasu minęło jednak całe ćwierćwiecze. Może czas już na zmianę warty? Bo i czemu tu się dziwić? Przecież świat żadnego pokolenia nie jest wieczny, kiedyś się kończy i zmiana warty okazuje się naturalną rzeczy koleją. Że nostalgia za młodością? To przecież też tylko znamię przemijania… Tymczasem Michnik ze Smolarem są najwyraźniej rozżaleni niewdzięcznością Tuska, że oto zapomniał o elitach (tych dawnych, bo o nowych ani słowa), odwrócił się od nich, populistycznie zerkając w kierunku ludu. Szkoda, że zapomnieli o sarkazmie Józefa Stalina, gdy ten pytał ile to ten rzymski papież ma w swej dyspozycji dywizji? A ile to wyborczych dywizji mają dzisiaj Michnik ze Smolarem? Właśnie, ile? Ich coraz cieńsza Gazeta, to trochę za mało. Ani Smolar, ani Michnik nie powołują się w tej „debacie” na argument wyborczej siły i nie mówią: pójdź Tusku z nami, a wygrasz wybory, damy ci masowe poparcie! Nie mówią, bo po doświadczeniu z „elitarną” Unią Wolności, wiedzą, że wielkość wyborczego poparcia dla ich ugrupowania nie przekracza granicy statystycznego błędu. Skąd zatem może brać się przekonanie, że Tusk powinien zrócić się w ich „elitarnym” kierunku, a nie w kierunku „ludu”, czyli inaczej mówiąc – elektoratu? Chyba tylko z nostalgii i tęsknoty za czasem minionym.
Zresztą, co właściwie obaj panowie mieli na myśli mówiąc o elicie? Trudno przypuszczać, by sami siebie do elity nie zaliczali. Z całą pewnością tak o sobie myślą, co też sugeruje, że żal do Tuska, iż obraca oto twarz w kierunku ludu, odwracając ją od elit, nabiera posmaku osobistego zawodu. Nie idzie, widać, o ordery i pierwsze rzędy na państwowych uroczystościach, lecz najwyraźniej o bardziej namacalne dowody doceniania elit, tak jak to robi prezydent, otwierając dla jej zasłużonych kiedyś reprezentantów sute etaty swojej kancelarii. Pytanie ważniejsze, to pytanie o to, jakie mianowicie kryterium by zastosowali, dla uznania kogoś za członka elity i godnego udziału w rządzeniu? To pytanie ważne, ponieważ zakreślić nam może krąg ludzi, którzy powinni być z natury predestynowani do przewodzenia ludowi. Wygląda jednak na to, że idzie o tych samych ludzi, którzy już kiedyś byli i przewodzili.
Sprawę możnaby obrócić w żart, gdyby nie to, że jest poważna. Oto elity, ustami swoich przedstawicieli, donoszą czytelnikom Gazety, że premier rządu je zdradził obracając twarz ku ludowi. To dowód na bardzo szczególne rozumienie pojęcia demokracji i republikańskich rządów. Ulubiony ich premier, Tadeusz Mazowiecki, najbardziej obawiał się – jak zauważa Smolar – samego ludu. To zdumiewająco otwarta uwaga, która zapewne nie przetrwałaby autoryzacji. Jak można uznawać kogoś za demokratę (a Mazowiecki jest stawiany za przykład przedstawiciela polskiej demokracji) bojąc się jednocześnie własnego ludu, będącego tej (przynajmniej w teorii) demokracji przyczyną i podporą? Szef Fundacji Batorego zauważa, że rząd Mazowieckiego był wybitny w tym, że był zwrócony ku przyszłości (nie wyjaśnia tej myśli szerzej), w przeciwieństwie do rządów Olszewskiego i Kaczyńskiego, które zwrócone miały być ku przeszłości „jako sposobu leczenia ran społecznych, ale też przekonania, że bez zwalczenia zaszłości narażeni jesteśmy na destabilizację”. Tymczasem, twierdzi Smolar, rządy Platformy, „odrzucają obie te perspektywy, zarówno przeszłość, jak i przyszłość, są skoncentrowane na czasie teraźniejszym. Tusk mówi to wprost”. (…) „Górę bierze język pogardy wobec elit”. W tym miejscu również nie znajdziemy wyjaśnienia, z jakiej to przyczyny zajęcie się przez rządzących teraźniejszością (co czynią wszystkie normalne demokratyczne rządy) ma być czymś nagannym i dowodem pogardy dla elit. Trudno też zrozumieć, dlaczego to zajmowanie się w rządzeniu teraźniejszością jest w ogóle czymś nagannym i ma wykluczać myślenie o przyszłości?
W redakcyjnym komentarzu też doczytamy się niejednej sprzeczności. Wynika z niego, że wada ludu jest to, że jest liczny, elity natomiast nieliczne, tyle, że za elitami stoi rzekomo murem opinia publiczna, która z rządu szydzi, co też i odziera go z „majestatu władzy”. To znaczy, że w skład opinii publicznej nie wchodzi lud? A jeśli nie wchodzi, to kto wchodzi? Znowu ta sama elita? Czytając ten tekst, zastanawiam się, kto tutaj najadł się szaleju i to w takich ilościach, że odebrało mu zdolność logicznego myślenia, zastępując nieskrywaną tęsknotą za minionym? Wystarczy przecież na nowo wziąć do ręki „Lamparta” starego Lampedusy, by znaleźć tam ilustrację sytuacji, kiedy to odchodząca arystokratyczna elita musiała układać się z nadchodzacym „demokratycznym chamstwem”, czyli z ludem. „Lampart” opowiada o sytuacji po zjednoczeniu Włoch i zakończeniu bytu równie elitarnego, co niewydolnego Królestwa Obojga Sycylii. Tyle, że we Włoszech ta sytuacja miała miejsce sto pięćdziesiąt lat temu i problemem była też prawdziwa ówczesna elita – ziemiańska arystokracja, która z odejściem się ociągała. W dzisiejszej Polsce ziemiaństwa dawno nie ma, a elitą mieni się ta grupa ludzi, która ma wpływ na media i potrafi przekonać innych, że elitą właśnie jest. Na czym bowiem ma polegać elitarność debatujących nawzajem ze sobą Michnika i Smolara? Jaką definicję elity przyjąć, aby tę ich elitarność wesprzeć jakoś dowodami? Zajrzyjmy do encyklopedii. „Elita, to kategoria osób znajdujących się najwyżej w hierarchii społecznej. Elity mają często zasadniczy wpływ na władzę oraz na kształtowanie się postaw i idei w społeczeństwie”. Z definicji wynika, ze elity maję ten wpływ – zarówno na władzę, jak i społeczeństwo – nie z tej przyczyny, że władza elity pieści, obdarza stanowiskami i możliwościami, lecz dlatego, że elity ten wpływ realizują samodzielnie posługując się kapitałem własnego społecznego autorytetu, którym się powszechnie cieszą. To z tego powodu władza musi się z nimi liczyć, a nie dlatego, że jakaś grupa ludzi nazwie się elitą i oczekuje z tej przyczyny szacunku. Kto zmierzył społeczny autorytet, który posiada Michnik i Smolar i wie ile go jest, by dać im podstawę do oceny sytuacji z punktu widzenia elit? „Elitą” – powiada definicja – „są różnorodne zbiory utworzone przez ludzi wyróżniających się w rozmaitych dziedzinach”. Wedle Czesława Znamierowskiego elity tworzą się na podstawie rozmaitych kryteriów.
• Cech ciała i umysłu – kondycji fizycznej, odwagi, inteligencji;
• Wielkości i rodzaju posiadanego majątku;
• „Dobrego urodzenia” – elita rodowa, arystokracja;
• Ustosunkowania, czyli dotyczy osób mających łatwy dostęp do osób wybitnych i wpływowych;
• Elita pełnionych ról: politycy, wysocy urzędnicy, lekarze, prawnicy, wysocy rangą wojskowi;
• Elita wybitnych zasług wobec własnego społeczeństwa.
Uczony dodawał jednak, że cechą elit jest również ich eksluzywizm, to jest tendencja do odgradzania się od społeczeństwa i ograniczania dostępu do siebie, starając się podkreślać rolę własnej wyższości. Prowadzi to do elitaryzmu, to jest sytuacji, w której postępowanie elit ma być z samej natury ich elitarności bardziej wartościowe, a te elity są z tej przyczyny predystynowane do udziału we władzy.
Aż trzy pierwsze cechy elitaryzmu powodują, że kandydatury Smolara, Michnika i ich kolegów odpadają już na wstępie. Nie mają przecież żadnych szczególnych walorów fizycznych, a ich kondycja, walory umysłu i charakteru nie odbiegają od normy. Wielkość i rodzaj posiadanego majątku też nie może mieć tu znaczenia, bo niewiele na ten temat wiadomo. Z „dobrym urodzeniem” też nie przesadzajmy. Jak podaje Wikipedia, Aleksander Smolar urodził się w 1940 roku w Białymstoku w siermiężnych czasach sowieckiej okupacji, a Adam Michnik w roku 1946, w Warszawie, w czasach rodzącej się „ludowej demokracji”. Nazwiska rodziców obydwu naszych bohaterów nie mają jednak żadnych konotacji arystokratycznych, czy też innych wartych uwagi, bo trudno za takie uznać notoryczną działalność partyjno-polityczną w ruchu komunistycznym – polskim i sowieckim. Niewątpliwie obydwaj należą do kategorii „elity pełnionych ról”. Prezes Fundacji Batorego i naczelny Gazety Wyborczej, to istotnie stanowiska eksponowane, chociaż w przestrzeni podmiotów prywatnych, a nie państwowych, czy publicznych. Nie należą też chyba (już) do „elity ustosunkowanych”, bo gdyby należeli, to nie czuliby dyskomfortu braku „dojścia” do premiera rzadu. Człowiek ustosunkowany jest z samej definicji tym kimś, na którego inni to czekają, a nie na odwrót. Pozostaje więc tylko elitarność wynikająca z członkostwa w grupie ludzi o „wybitnych zasługach dla własnego społeczeństwa”. To jednak domena oceny społecznej, a z dobrej samooceny w tej kwestii nie można z wyprowadzić żadnego automatycznego prawa do rządzenia, czy współrzadzenia krajem, ani do wyrażania żalu bycia niedocenianym. Nawiasem mówiąc, zasługi obu panów zostały skądinąd docenione. Aleksander Smolar jest kawalerem francuskiej Legii Honorowej i polskiego Orderu Odrodzenia Polski, a także Odznaki Honorowej „Bene Merito” nadawanej przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych oraz laureatem nagrody im. Ks.Tischnera. Adam Michnik, to prawdziwy medalowy potentat: posiada węgierski Krzyż Oficerski Orderu Zasługi, chilijski Order Bernardo O’Higginsa, Wielki Krzyż Zasługi Republiki Federalnej Niemiec, Złoty Medal Zasłużonego Kulturze Gloria Artid, ukraiński Order Księcia Jarosława Mądrego, jest wreszcie, podobnie jak Smolar, kawalerem francuskiej Legii Honorowej i najwyższego polskiego odznaczenia – Orderu Orła Białego. Obydwaj panowie nie mogą więc mieć poczucia, że nie zostali docenieni. O co zatem mogą mieć tak głęboki żal pominięcia? Tylko o jedno – o brak realnego udziału w decyzjach państwowych, czyli inaczej mówiąc cierpią na poczucie niedostatku udziału we władzy. Mnie samemu natomiast rodzi się zupełnie apolityczna refleksja: może jednak czas już pójść na emeryturę? Michnik dobiega siedemdziesiątki, a deklarowany brak zdrowia nie pozwala mu już brać udziału w kolegiach redakcyjnych Gazety. Aleksander Smolar, to rocznik 1940, czyli w wieku emerytalnym jest już od pełnych ośmiu lat. Prawda, że trudno się rozstać z atrakcyjną i medialną aktywnością zawodową, ale żeby z tego powodu mieć pretensje do samego premiera o niedocenianie elit? I do tego o to, że jest bardziej wrażliwy na liczbę potencjalnych głosów wyborców, niż polityczne ryzyko eksponowania poglądów ludzi, z którymi być może nawet się w duchu zgadza, ale nie sympatyzuje już z nimi nikt poza ich własnym środowiskiem? Trudno mu się dziwić, że woli być nadal premierem, niż stać się premierem byłym, ale za to intelektualnym sympatykiem osób zasłużonych. Czasy się zmieniają, nie stoją w miejscu i jest raczej regułą, że to emeryci – nawet polityczni – przechodzą kiedyś na emeryturę. Jeśli więc, wchodząc w wiek emerytalny, mamy wrażenie zbliżania się końca świata, to pocieszające jest to, że ten koniec dotyczy tylko nas samych. Z pewnością świat sobie bez nas jakoś poradzi, a Polska bez nas wcale nie musi zginąć. „Tempora mutantur” tak samo z nami, jak i bez nas.Trochę skromności, panowie!

By Rafal Krawczyk

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.