BY NIE SZCZEZŁA UKRAINA! DOBRZE, ALE KTÓRA?

W styczniowym blogu, zatytułowanym „Cztery Ukrainy i Europa”, znalazło się następujące zdanie: „Niech Polska sama stanie się wpierw pełną Europą, a dopiero potem europeizuje innych. Inaczej, zostać może w nieszczerym rozkroku. To wyjątkowo niepraktyczna pozycja, z pewnością niedodająca ani godności, ani elegancji. (…) Ukraińcy mają możność poznawania tego świata dopiero od niedawna, a proces poznawczy jest długotrwały. Europa musi na nich jeszcze poczekać licząc na to, że nauki nie pójdą w las”. Nie zmieniłbym dzisiaj tej sentencji i pozostaję przy poglądzie, że Ukraina, to wciąż jeszcze sprawa samych Ukraińców, a jeszcze nie Europy, lecz muszę przyznać, że gorącość obecnej sytuacji oraz coraz szybszy potok wydarzeń, skłania do ponownej oceny i przypuszczenia, że ich bieg może wszystkich zaskoczyć. Zastanawiająca jest przy tym cisza ze strony Moskwy. Najwyraźniej, na Kremlu nie bardzo wiedzą, jakie zająć stanowisko w sprawie przyszłości kraju nad Dnieprem. To również rzecz wielce znamienna i świadcząca o tym, że dzisiejszej Rosji daleko jest w jej imperialnej determinacji do tej, sprzed upadku ZSRR.
Wraz z obróceniem się rządu Janukowycza ku Moskwie i jego odmowie podpisania układu stowarzyszeniowego z Unią Europejską, nastroje na Zachodzie przybrały ponury kształt. Uznano, że Ukraina jest stracona i jest nieuniknione, że stanie się ponownie częścią rosyjskiej przestrzeni imperialnej. Dla przyjęcia tego domniemania, trzeba jednak byłoby uwierzyć w możność powrotu Rosji do jej imperialnej roli, pełnionej przez ostatnie pół tysiąclecia aż do 1990 roku. Tymczasem, wiele wskazuje, że to się właśnie zmieniło i Rosja, trwająca nieprzerwanie od czasów Iwana Groźnego w formie agresywnego imperium, sama znalazła się nie tylko w defensywie, ale i w fazie terytorialnego zwijania. Imperium, które żyło z podbojów i stałego poszerzania granic, po upadku ZSRR jest pchane wydarzeniami w kierunku przeciwnym, to jest raczej utraty dotąd posiadanych ziem, niż ich ponownego pozyskania. W historii Rosji zdarzały się okresy wielkich załamań politycznych nazywanych smutą, ale nigdy dotąd nie prowadziło to do trwałej utraty wcześniej zdobytych obszarów. W XX wieku zdarzyło się to raz i było skutkiem I wojny światowej oraz rewolucji. Rosja straciła zresztą wtedy nie tak wiele – polskie Królestwo Kongresowe z zachodnią częścią Białorusi i Wołynia, trzy małe narody bałtyckie (razem kilka milionów ludzi), równie słabo zaludnioną Finlandię i niewielką Besarbię (Mołdawię). Na wszystkie te tereny powróciła jednak po zwycięstwie nad Niemcami, a dodatkowo, uzyskała bezsporną kontrolę nad całą Europą Środkową po Łabę oraz nad jej południową częścią aż po przedpola tureckiego Istambułu. Był to wielki triumf rosyjskiej geopolityki, jeśli pamiętamy, że odwiecznym celem imperium zawsze było zajęcie Konstantynopola – dawnej stolicy rzymsko-bizantyńskich cesarzy i udowodnienie prawa do spadku – jakkkolwiek nie brzmiałoby absurdalnie – po wielkości grecko-rzymskiego antyku. Obecna polityka Putina, zmierzająca najwyraźniej do odtworzenia imperialnej pozycji Rosji, aczkolwiek zrozumiała z psychologicznego punktu widzenia, wydaje się jednak opierać bardziej na sentymentach, niż na realnej ocenie głęboko przecież zmienionej sytuacji geopolitycznej, szczególnie w obliczu zmian, jakie zaszły w Europie po rozpadzie ZSRR.
W Gazecie Wyborczej ukazał się artykuł, przekonujący, że scenariuszem najgorszym z możliwych byłby podział Ukraina na wschodnią i zachodnią, a jego autor zamartwiał się tym oto, że to właśnie skrywa prawdziwy interes Moskwy, która dąży rzekomo do podziału kraju i przejęcia kontroli nad Donieckiem, Donbasem i Krymem. Autor artykułu zastanawiając się jak temu złu zapobiec nie dostrzegł tego, że jest w błędzie i wyraża charakterystyczne dla naszego spojrzenia na stosunki międzynarodowe wieczne „wishful thinking”. Bawi się w stratega, tak jakby on, a z nim Europa, mieli jakiś wpływ na bieg wydarzeń, podczas gdy tego rodzaju procesami nie rządzi ani wola ludzi, choćby nawet patriotów, ani też określona strategia, ale działająca dość ślepo „reguła odwróconego optimum”. Jej zasady panowania nad ludzkimi umysłami wyjaśniałem we wcześniejszych tekstach. Jest zrozumiałe, że Europa, a z nią Polska, chciałaby mieć tam tylko jednego i zaprzyjaźnionego sąsiada, nie zaś zwaśnione i gotowe do bitki państewka. Przypomnijmy jednak, że na tej samej zasadzie Polska i inne kraje kontynentu nie pragnęły zjednoczenia Niemiec, woląc mieć za sąsiadów dwa odrębne państwa – RFN i NRD zamiast jednej groźnej potęgi. Mazowiecki, jako polski premier, wykazał się jednak refleksem i słusznie uznał, że zjednoczeniu i tak nie da się zapobiec, trzeba więc je polubić. Oszczędził tym sposobem Polsce i Polakom kosztów znalezienia się po niewłaściwej stronie. Nie warto i w sprawie Ukrainy znaleźć się nagle po niewłaściwej stronie. To pod każdym względem może okazać się kosztowne.
Nie sądzę, by podział Ukrainy był prawdziwym celem Moskwy, a z punktu widzenia jej imperialnej tradycji jest pozbawiony sensu. Gdyby tak było, to Rosjanie mieli już wcześniej wiele czasu, by do tego doprowadzić, a i argumenty historyczne w postaci ufundowanej w XVIII wieku przez nich samych Nowej Rosji, rozciągającej się od Odessy po Donbas, przemawiałyby za nimi. Założycielem całej południowej części dzisiejszej Ukrainy była Rosja Katarzyny Wielkiej, a nie Ukraina. Z całą pewnością, w odpowiedzi na aneksję południa, świat nie kiwnąłby nawet palcem, tak jak nie zrobił tego po powstaniu tzw. Republiki Naddniestrzańskiej. Na dzisiejszej granicy z rumuńskojęzyczną Mołdawią, twór istnieje nadal i dalej stoi tam garnizon rosyjskiej armii, ale nikt nie myśli o rosyjskiej aneksji. Również i na Krymie i wschodzie kraju, nastroje prorosyjskie były wtedy silniejsze niż są dzisiaj i podział przeszedłby łatwo, czy to w postaci powołania marionetkowego państwa Donbasu, czy też włączenia całego regionu do Rosji jako „autonomicznej” republiki. Skoro Rosjanie tego nie zrobili, to znaczy, że tego nie pragnęli, co zrozumiałe, bo w obliczu nadziei na powrót do dawnej imperialnej roli, oznaczałoby to zgodę na „powrót do Europy” całej Ukrainy przeddnieprzańskiej oraz uznanie, że Rosja kończy się daleko przed Kijowem i Czerkasami, pozostając tylko na lewym brzegu Dniepru. Rosjanie nie zrobili wtedy tego z tej przyczyny, że mieli nadzieję, iż – jak często bywało to dawniej – karta historii się odwróci, wszystko wróci do „normy”, a sama Rosja weźmie znowu pod kontrolę całą Europę od Łaby po Dniepr za pomocą ropo- i gazociągów. Dzisiaj jest już za poźno i na jedno i na drugie. Wchłonięcie całej Ukrainy stało się niemożliwe wobec wybuchu ukraińskiego nacjonalizmu, a uznanie jej wschodniej części za rosyjską republikę byłoby dzisiaj nawet w Donbasie uważane za bezprawną aneksję. Gdyby taka aneksja nastąpiła, Rosja stanęłaby wobec prawdopodobnej gwałtownej reakcji reszty świata, na co pozwolić sobie już nie może. Jest z tym światem powiązana zbyt wieloma nićmi, których zerwać nie może. Więc milczy, oczekując na dalszy rozwój wydarzeń, co też i oznacza, że na żadną otwartą interwencję jej nie stać i sama wcale nie wie, jak w tej sytuacji się zachować. To również wyjaśnia jej działania „per procuram”, czyli za pośrednictwem powolnego jej Janukowycza, a i wyraźne unikanie bezpośredniej interwencji.
Ku zdumieniu obserwatorów i – jak można sądzić – bezradnej wściekłości Rosjan, sytuacja potoczyła się jednak wedle zupełnie innego scenariusza. Wszystko wskazuje na to, że sprawa ukraińska „wybiła się na niepodległość” i tak już zostanie. Czy jednak z tego ma wyniknąć, że będzie w przyszłości jednolitym państwem? Śmiem w to wątpić i przypominam poświęcony zagadnieniu blog: „cztery Ukrainy i Europa”. Świadomie nie nadałem mu, tytułu „cztery Ukrainy i Rosja” w uznaniu, że rosyjska karta już nie jest asem w grze. Z ostatniego rozdania, Rosji może jeszcze przypaść Krym z wielką i eksterytorialną bazą morską w Sewastopolu, lecz również (przynajmniej na początku) będzie to raczej protektorat nad państwem-efemerydą, niż bezpośrednie wchłonięcie. Tak czy owak, nie będzie to rosyjskim triumfem, ale oznaką ostatecznej klęski marzeń o powrocie do roli imperium, ponieważ samo imperium utraciło mechanizm napędowy, bez którego istnieć nie może. Innymi słowy, „sprawa ukraińska” – w sensie geopolitycznym, stała się równocześnie częścią „kwestii rosyjskiej”, jak i kwestią zakreślenia wschodnich granic Europy, a nie samoistnym i wyłącznym problemem Ukrainy.
Pamiętam też rozmowę z ukraińskim wysłannikiem do USA, jaką odbyłem w Waszyngtonie jeszcze w 1990 roku. Jako radykalny nacjonalista był przekonany o tym, że powstanie nad Dnieprem niepodległa Ukraina w granicach od Bugu po Krym i nikt tego prawa nie może jej odebrać. Dzisiaj wiemy, że to prawo istnieje tylko o tyle, na ile ujawnia się w nim jednolita wola ludności, a której na Ukrainie wcale dotąd nie widać. Odbywająca się tam polityczna walka, nazwana przedwcześnie rewolucją, koncentruje się po prawej stronie Dniepru. Powoli przenika również na brzeg lewy, nie mówiąc o Krymie, czy Odessie, ale nie sądzę by oznaczało to przyszłość w postaci, na przykład, przywództwa nacjonalistycznej partii Swoboda, lecz jest raczej przygotowaniem do całkiem innego rozwiązania. Rzecz ma źródła historyczne, a Ukraina w dzisiejszych granicach krainą historyczną nie jest, bo też – jak zwracałem uwagę wcześniej – historycznie Ukrain jest cztery, a nie jedna i w powstaniu tego fenomenu od samego początku maczała palce Rosja, a i Polska nie była bez winy. Spróbujmy spojrzeć na sprawę z tego punktu widzenia.
Dla współczesnych Polaków, Rosja jest wielkim, groźnym i agresywnym tworem, któremu życzyliby wszystkiego najgorszego, jednak nad wrażeniami dominują fakty, a te warto poddać analizie. Większość narodów współczesnej Europy, swoje początki widzi w następstwach upadku imperium rzymskiego, co miało miejsce półtora tysiąca lat temu. Polska liczy sobie tysiąc lat, czyli o pół setki mniej, ale też swoje katolickie serce skrywa w Stolicy Apostolskiej, a nie w Wiedniu, Paryżu, czy Berlinie. A kiedy powstała Rosja? No właśnie, kiedy? Dzisiejsza nie jest przecież spadkobiercą kijowskiej Rusi, powstałej ponad tysiąc lat temu, skoro Kijów, to Majdan, a Majdan, to napewno nie Rosja. Otóż warto pamiętać, że prawdziwy początek Rosji nadszedł dopiero wraz z panowaniem Iwana zwanego Groźnym, czyli niespełna pięćset lat temu. Rosja jest najmłodszym tworem kontynentu i jako taki nie zdążyła dotąd zbudować swej tożsamości. Oprócz imperialnej świadomości nic więcej w niej nie ma, a brak tożsamości czyni działania ślepymi. Prawdziwym założycielem tego państwa, które słowiańskie jest tylko z nazwy i w ramach używanego języka, jest panujący w XVI wieku Iwan IV, pierwszy car Rosji i jednocześnie psychopata, który zjednoczył pod berłem miliony nie-Rosjan, powodując, że dawni Rusini stali się faktyczną mniejszością. Z punktu widzenia wszystkich pozostałych cech, to państwo słowiańskim nie jest, nie jest też europejskim. Jest rosyjskojęzycznym oraz pozaueropejskim i dość dziwacznym spadkobiercą imperium Czyngiz-chana – politycznej konstrukcji konnych stepowców, która kiedyś dała Mongołom panowanie nad światem, lecz dzisiaj jest czymś dogłębnie anachronicznym, ustępującym przed wiedzą, wykształceniem i nowymi technologiami. Ostatnim wielkim technicznym wynalazkiem Mongołów był śmiercionośny łuk kompozytowy konnego wojownika. Kontynuacją ich systemu stało się panowanie Iwana z tą tylko różnicą, że łuk zastąpiono rusznicami i armatami budowanymi przez majstrów z Europy. Przedtem, Moskwa była tylko jednym z ruskich księstw. Ideę zjednoczenia i nabrania karkołomnego przekonania o jej prawie do starożytnej tradycji imperium rzymskiego, podjął właśnie Iwan, żeniąc się z Sofią Paleolog z bizantyńskiej rodziny panującej i koronując się na cesarza. Warto wiedzieć, że tytuł ten był powszechnie uważany za dowód prawa do spadku po łacińskim Rzymie i greckim Konstantynopolu, ale tę prawną legitymację posiadał wtedy tylko Cesarz Rzymski Narodu Niemieckiego, jako tytularny następca Karola Wielkiego, koronowanego w Rzymie prawie osiemset lat wcześniej. Z tego powodu, nikt z europejskich władców nie ośmielił się sięgać po cesarski tytuł. Uważano, że cesarz może być tylko jeden. W Rosji natomiast nie znano ani greki, ani łaciny, a rosyjska „uczoność” nie wymagała nawet umiejętności czytania i pisania, a moskiewskie pretensje do schedy po Rzymie były bardziej wynikiem ignorancji, niż siły. Iwan, chociaż Groźny, bo i okrutny sadysta, był w przestrzeni tej idei traktowany jako niepoważny i barbarzyński intruz. Jak ten „rzymski” spadek wyglądał w przypadku Rosji? To spadek po Mongołach, a nie po imperium Rzymu, a sama kultura Rosji opierała się na prowincjonalnym języku staromacedońskim, który zupełnie przypadkowo stał się w IX stuleciu, jako „starocerkiewnosłowiański”, podstawą liturgii słowiańskiego prawosławia i przetrwał tylko w postaci całkowicie martwego języka starych cerkiewnych ksiąg. A oto chronologia wydarzeń „grecko-rzymskości” rosyjskich początków, ustanawiających jej postmongolski stygmat:
• Rok 1552, to zdobycie tatarskiego Chanatu Kazańskiego i dwukrotne powiększenie obszaru państwa oraz uznanie tamtejszych Tatarów za Rosjan.
• Rok 1556 – podporządkowania Chanatu Astrachańskiego. Tatarska arystokracja została uznana za równą rosyjskiej (korzenie późniejszego cara – Borysa Godunowa sięgają mongolskiej arystokracji Złotej Ordy).
• 1570 rok – ostateczne zawładnięcie kupiecką republiką Nowogrodu Wielkiego, zniszczenie jego europejskiej tradycji i rozpędzenie mieszkańców na wszystkie strony Rosji. Powiększyło to terytorium tworzącego się państwa o zamieszkały przez Finów i Lapończyków wielki obszar subpolarny i oparło jej północną granicę o Półwysep Kolski i Ocean Lodowaty, lecz ostatecznie pozbawiło łączności z tradycją europejską.
• Rok 1582 – zdobycie Chanatu Syberyjskiego i oparcie granic Rosji na Uralu.
W rezultacie tych wydarzeń, w granicach nowopowstałego carstwa rosyjskiego znalazły się tereny zamieszkane przez narody niesłowiańskie – Tatarów, Mongołów, Finów, Karelów, Buriatów, Czuwaszów, Samojedów i innych, których łączna liczba z końcem panowania Iwana (zmarł w 1584 roku) dorównała liczbie ludności słowiańskiej, a potem znacznie ją przekroczyła, bowiem po okresie zamieszania nazwanego Wielką Smutą, Rosja ruszyła do kolejnych, jeszcze bardziej oszałamiających podbojów. Do czasów nowej dynastii Romanowów sięgnęła daleko poza Ural – w dorzecze Jeniseju. Potem, marsz na wschód był nie mniej imponujący. Po dalszych trzydziestu latach, jej granice zetknęły się z chińskimi, a w następnym trzydziestoleciu Rosja dotarła do Pacyfiku, by w 1696 roku opanować Kamczatkę. Teraz, ekspansja w kierunku wschodnim szła już siłą rozpędu i cały swój imperialny impet mogła skierować ku zachodowi. Na drodze do marszu w tym kierunku stała jednak Ukraina oraz Polska. Od roku 1688, lewobrzeżna Ukraina była już traktatową, chociaż jeszcze na wpół autonomiczną częścią Rosji. W wyniku akcji rozbiorów I Rzeczypospolitej, po roku 1795, w jej skład weszła reszta „polskich” terenów Ukrainy, czyli dawnej Rusi, a poza Rosją pozostała już tylko wschodnia Galicja i Zakarpacie. Rozbiory nie były uznane przez Moskwę za pełny sukces, ponieważ pierwotnie zamierzała przyłączyć całą Polskę, a nie tylko jej większą część. Ciekawe, że nigdy nie zgłaszała pretensji do austriackiej części Ukrainy, nazwanej Galicją i Lodomerią, jako echa niegdysiejszego ruskiego księstwa halicko-włodzimierskiego. Temat powrócił po wojnach napoleońskich (aneksja Kongresówki) i po II wojnie światowej, a wraz z aneksją wchodnich terytoriów II Rzeczypospolitej, zakończył się również proces trzystuletniego „zbierania ziem ukraińskich” pod władzą Rosji oraz ich świadomej rusyfikacji, polegającej na spychaniu języka ukraińskiego do roli podrzędnej mowy ludowej.
To, co dzieje się w dzisiejszej Ukrainie, można uznać za rozpoczęcie odwracania dotychczasowego procesu, bo zamiast kolejnych nowych nabytków pojawiły się straty: odpadły dawne republiki radzieckie (niemal trzecia część terytorium ZSRR), a tendencje odśrodkowe dają o sobie znać w samych granicach Rosji. Jednak zachodnie nadzieje na trwałość i jednolitość państwowości ukraińskiej należy uznać za przedwczesne. O ile niemal pełna likwidacja ukraińskości zabrała Rosji trzysta lat, to równie pełny powrót wspólnej świadomości narodowej nie może nastąpić w ciągu życia jednego pokolenia. Jeśli będzie miało to rzeczywiście miejsce (rzecz jest prawdopodobna, lecz nie jest pewna), to można zaryzykować pewne przewidywania i założyć, że będą dokonywać się wedle określonej kolejności, a proces ma wszelkie szanse powodzenia, przy założeniu, że nie nastąpi rosyjska interwencja zbrojna. Moim zdaniem nie nastąpi. Oto przewidywania na najbliższy okres:
• Faktyczny, choć formalnie nieogłoszony rozpad jednolitego państwa na conajmniej dwie części, mniej więcej wzdłuż linii Dniepru.
• Powstanie quasi-państwa wschodniej Ukrainy pomiędzy Dnieprem, a obecną granicą z Rosją (wschodnia część dawnej Nowej Rosji), z ośrodkiem w Donbasie i pod protektoratem Rosji, zarządzanego przez grupę Janukowycza, którego Rosja uzna za jedynego „legalnego” prezydenta całej Ukrainy. Ta fikcja może stać się stałym elementem gry.
• Pojawienie się (nieogłoszone formalnie) prozachodniej, lecz nie polonofilskiej (może nawet antypolskiej), Prawobrzeżnej Ukrainy z ośrodkiem w Kijowie – wielkości mniej więcej połowy obecnego terytorium, położonej pomiędzy Dnieprem a Bugiem, pogrążonej przy tym na długo w „demokratycznym chaosie”. Wszystkie strony konfliktu będą przy tym nieodmiennie utrzymywać, że Ukraina jest „samostiejna”, jedna i jednolita.
• Wyodrębnienie się Krymu jako autonomicznej republiki pod protektoratem Rosji.
• Powstanie swoistej próżni w rejonie dzisiejszego Obwodu Odeskiego, zajmującego teren czarnomorskiego wybrzeża (zachodnia część dawnej Nowej Rosji) pomiędzy Mołdawią a ujściem Dniepru. Region będzie się wahał, do której z istniejących aktualnie Ukrain zgłosić akces. Ostateczny wybór będzie zależał od rosyjskiej „siły przekonywania”.
• Próba (zapewne nieudana) ustanowienia odrębnego państwa Rusi Zakarpackiej, która przed 1945 rokiem, przez całe tysiąc (!) lat związana była z Węgrami i Austro-Węgrami, nigdy z Rosją, czy Ukrainą.
Rosja była największym jednorodnym imperium, jakie kiedykolwiek istniało, tyle, że nigdy nie spełniło – prócz wielkości terytorium – kryteriów imperialności, szczególnie tych, dotyczących następstw zdobyczy terytorialnych. Wiadomo, że imperium, to jego terytorium. Rzym, zdobywając kolejne tereny, romanizował je i doprowadzał do ekonomicznego i kulturowego rozkwitu. A w jakim celu rosyjskie mocarstwo jest łase na nowe zdobycze? Odpowiedź jest zupełnie inna: po to, żeby je eksploatować i zwiększać swój ekonomiczny potencjał oraz militarną siłę przez rabunkową gospodarkę, nie zaś po to, by je wchłaniać przez rozwój. Rosja, jako największe terytorialne imperium świata zwiększała je nieustannie, lecz nie przyświecała temu myśl o rozwoju gospodarczym, a jej rzeczywisty potencjał, co może zabrzmieć niewiarygodnie – nie zwiększał się ani na jotę.
Produkt krajowy brutto na jednego mieszkańca krajów Europy w latach 1830-1890.
1830184018501860187018801890
Rosja 170 170 175 178 250 224 182
Francja 264 302 333 365 437 464 515
Anglia 346 394 458 558 628 680 785
Niemcy 245 267 308 354 426 443 537
Austria 250 266 283 288 305 315 361
Włochy 265 270 277 301 312 311 311
Z zamieszczonej tabeli sporządzonej za okres największej potęgi carskiej Rosji jasno wynika, że – jeśli przeliczy się wartości PKB na jednego mieszkańca, to faktycznego wzrostu gospodarczego właściwie nigdy tam nie było. Uderza kontrast z krajami Europy, które równocześnie weszły w okres gwałtownej industrializacji. Tymczasem, przez większość XIX wieku, produkt Rosji w przeliczeniu na jednego mieszkańca nie rósł, utrzymując się na jednakowym poziomie. Rosja stawała się coraz większa i militarnie coraz potężniejsza, ale gospodarczo była nadal karłem na glinianych nogach. Dzisiaj zmieniło się tyle, że jest poddawana testowi, którego najwyraźniej nie zalicza.
Podobny proces miał miejsce za czasów sowieckich tyle, że statystki zaburzały puste, jak się okazało, wskaźniki wzrostu produkcji zbrojeniowej. W obydwu przypadkach skończyło się to nie osiągnięciem plaż Oceanu Indyjskiego, ale wewnętrznym rozkładem i kompletnym załamaniem gospodarczym. Rosja carska przeżyła to dwukrotnie (1905 i 1917), a ZSRR – po 1990 roku. Rosja Putina próbuje uznać, że ten ostatni, to również tylko kolejny okres „smuty”, po których kraj podniesie się silniejszy niż przedtem. Jego postępowanie względem Ukrainy jest jednak dla tej tradycji nietypowe i dowodzi słabości, nie siły. Dawniejsza Rosja wysłałaby wojska i wymusiła podległość w ciągu 24 godzin. Rosja Putina, w obliczu nieoczekiwanego rozwoju wydarzeń, nabrała wody w usta i boi się ją wypluć, by nie okazało się, że jest tak zaskoczona rozwojem wypadków, że nie ma żadnej koncepcji dalszego postępowania. Może tylko pokusić się o jakieś działania mające na celu uratowanie twarzy. Powstanie państewka Nowej Rosji i „powrót Krymu do macierzy” mógłby spełnić tę rolę. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że poważna interwencja rosyjska się nie wydarzy, a sprawy potoczą się w zgodzie z „regułą odwróconego optimum”. Nie mogę tylko zrozumieć nagłego strachu, który zapanował w polskich środowiskach politycznych przed, jak to się określa, „niekontrolowanym rozpadem ukraińskiego państwa”. Niekontrolowanym? Przez kogo? Przez Rosję? Unię Europejską? A może przez samą Polskę? Wolne żarty! Zostawcie, panowie politycy, Ukrainę jej własnej logice. W obecnej sytuacji nikt nie może jej ani pomóc ani zaszkodzić, bo i nie wiadomo, w jakim kierunku sprawy się potoczą. „Reguła odwróconego optimum” i tak zadba o wynik.

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.