UKRAINA DLA PUTINA? CZYLI SIKORSKI KONTRA MOSKWY POTĘGA.

Moskiewski korespondent Gazety Wyborczej doniósł, że Prezydent Rosji miał się zwierzyć swoim współpracownikom ze zmartwienia: przejście Ukrainy do obszaru wpływów Zachodu uznałby za największą klęskę swego panowania. Sądzić można, że równie czarne myśli towarzyszą ministrowi Sikorskiemu, tyle, że ten, za swoją klęskę uznałby pewnie wchłonięcie Ukrainy przez Rosję. Jak pogodzić tak sprzeczne wrażenia? Czy w ogóle da się je pogodzić? Poza wszystkim, trzeba zadać sobie inne pytanie – w jakim mianowicie zakresie przyszłe losy Ukrainy zależą od działań Putina, a w jakim od Sikorskiego i czy tak naprawdę od nich w ogóle cokolwiek zależy?
Złe myśli Putina są dla Sikorskiego pocieszające. Putin nie jest najwyraźniej w tak komfortowej sytuacji, jak Chruszczow, czy Breżniew, kiedy to najmniejszy cień podejrzenia spadający na kogoś marzącego o „samostiejnej” Ukrainie szybko skończyłby się dlań Kołymą. Jest pocieszające, że dzisiaj zamartwiają się tym problemem także politycy ościenni, co jest też dowodem, że liczą się z możliwością, iż sprawa może „wymknąć się spod kontroli” i kraj istotnie stanie się „samostiejny”. Spod jakiej i czyjej kontroli? Czy sama Ukraina i jej mieszkańcy mogą mieć wreszcie coś do powiedzenia we własnej sprawie? Czy może obu panów pogodzić perspektywa formułowana w zeszłotygodniowych uwagach, kiedy to zastanawialiśmy się nad możliwym kierunkiem rozwoju wypadków na Ukrainie i doszliśmy do wniosku o jej prawdopodobnym rozpadzie na przynajmniej dwie części z wewnętrzną granicą gdzieś na linii Dniepru. Na takie rozwiązanie wskazuje nie tylko cała logika tlącego się tam od wielu lat konfliktu, ale wiedzie do tego także stosunek do sprawy Rosji oraz samego Zachodu. Żadna ze stron nie chce odstąpić od swojego poglądu na kwestię tego, czym ma być w przyszłości Ukraina i każda z nich widzi ją inaczej: Putin z perspektywy Moskwy, Zachód – z Brukseli. Stanowisko polskie jest chwiejne, ostatnio strachliwe, a pośród naszych polityków pojawiła się nieskrywana obawa wobec (chyba jednak wydumanej) możliwości zwycięstwa nacjonalistycznej partii Swoboda i jej programu, który zawiera podobno żądanie zwrotu Ukrainie kilkunastu polskich pogranicznych powiatów. Można było nawet odnieść wrażenie, że polskie sfery rządzące zaczęły żałować swojej proukraińskiej polityki w trwodze, że może to się skończyć nawrotem galicyjskiego nacjonalizmu. Oficjalnie, strach przykrywany jest obawą o rzekomą możliwość nagłego napływu półmilionowej rzeszy uchodźców, którzy zalać by mieli te kilkanaście nadgranicznych powiatów, których oddania domagają się nacjonaliści. Rzecz w tym, że – logicznie rzecz biorąc – strach jest bezpodstawny i kryje się za nim zapewne obawa zupełnie inna. Naprawdę szło o jakieś niespełnialne marzenie o jednej, wielkiej i przyjaznej Polsce Ukrainie, na zawsze odwróconej do Rosji plecami. Marzenia nie rozwiązują nigdy prawdziwych problemów.
Stanowisko Unii Europejskiej i dane Rosji przyrzeczenie, że nie będzie umowy stowarzyszeniowej z Ukrainą bez aprobaty Kremla, daje się zrozumieć w kategoriach „ostrożności procesowej”, aczkolwiek właściwie nie wiadomo, co miałoby to w tym przypadku oznaczać. Z punktu widzenia Putina, taka aprobata, to przecież właśnie ta klęska, która śni mu się po nocach. Ukraina, by stać się stowarzyszonym członkiem Unii, musiałaby ustanowić trwałą granicę z Rosją, czyli granicę, której dzisiaj nie ma. Ruch graniczny odbywa się tam tak, jak za czasów sowieckich, to znaczy ludzie wędrujący w jedną, czy drugą stronę, mijają tylko tablicę z informacją, że oto kończy się Ukraina a zaczyna Rosja, lub też na odwrót. Umowa stowarzyszeniowa nałożyłaby obowiązek ustanowienia granicy – zarówno celnej dla towarów, jak i paszportowej dla ludzi. Inaczej, stowarzyszając się z Ukrainą, Unia Europejska faktycznie otworzyłaby się nie tylko na nią samą, ale i Rosję wraz z częścią dawnych radzieckich republik, a jej faktyczne zobowiązania sięgnęłyby Pacyfiku i Władywostoku. Na to Unii ani nie stać, ani nie jest do tego przygotowana, ani też nie miałoby to żadnego sensu. Taka syuacja oznaczałaby, że na wschodniej granicy polskiej mógłby pojawić się nie – zapowiadany tłum uchodźców, ale gromady handlarzy i innych „przedsiębiorców” z terenu całej Wspólnoty Niepodległych Państw od Kazachstanu i Chin po Białoruś. To gospodarczy i polityczny koszmar.
Tymczasem, ustanowienie przez Kijów faktycznej granicy celnej i gospodarczej z Rosją przyniosłoby pewne negatywne konsekwencje również i samej Ukrainie, w szczególności dla wschodniej części kraju, skąd pochodzi Janukowycz i jego współpracownicy. To tam powstały ich niebotyczne fortuny, dzięki niej utrzymują się przy władzy, bo wschodnia Ukraina jest ni to Rosją, ni nie-Rosją. W Rosji rządzi Putin i jego drużyna, w Unii wszyscy po trosze, tymczasem władcami tej części Ukrainy są oligarchowie z Donbasu i Dniepropietrowska, czyli ludzie tego samego pokroju, jak ci, których Putin kilka lat temu przepędził z kraju, a ulubieńca Zachodu – Chodorkowskiego wpakował do obozu pracy. Janukowycz, prócz sposobu, w jaki dorobił się majątku, ma sam wiele innych spraw na sumieniu, bo do więzienia wsadził Julię Tymoszenko – też dawnego oligarchę, uznaną jednak przez Zachód za nawróconą, lecz przez niego samego i jego kolegów uważaną za element niepewny i groźny, bo nie zamierzający bronić interesów szemranego kapitału. Tym sposobem, oligarchowie wschodu Ukrainy sami znaleźli się w pułapce, z której nie widać dla nich wyjścia. Iść do Rosji – źle, „wybić się na suwerenność” – też źle. To tłumaczy nagłą zmianę frontu części kijowskich deputowanych, którzy na żądanie jednego z oligarchów mieli zamiar poprzeć opozycję. Nie wydarzyło się to podobno tylko dzięki determinacji samego Janukowycza, który dosadnie wyjaśnił im ich prawdziwe interesy.
Na czym polega pułapka, w której znalazły się władze Ukrainy? Wyobraźmy sobie, że Janukowycz idzie na porozumienie z Rosją i Ukraina staje się częścią jej dotychczasowej przestrzeni imperialnej. Jakie ma gwarancje, że Putin nie postąpi z nim i z jego kolegami tak, jak ze swoimi oligarchami, to jest nie wyśle na Kołymę tych, którzy nie zdążą w porę znaleźć się w Londynie? Gwarancje miałby tylko wtedy, gdyby i on i Putin wiedzieli, że za obecną władzą stoi murem cała Ukraina i swoich ludzi nie odda. Cóż, skoro wiemy, że nie tylko sami Ukraińcy za nią nie stoją, to chętnie jej nie wybiorą na następną kadencję. To by z kolei oznaczało, że oligarchowie byliby zdani na łaskę przyszłych władz, im conajmniej niesprzyjających, co grozi rozliczeniem z majątków, odpowiedzialnością karną lub emigracją. I tak źle i tak niedobrze. Lepszym rozwiązaniem byłoby „urwanie” wschodniej części kraju i dążenie do międzynarodowego uznania jego suwerenności. Rzecz w tym, że wszystkie strony konfliktu zarzucą wtedy pomysłodawcom brak patriotyzmu i zdradę interesów narodowych, a Rosja przyjmie ich pod opiekę, lecz tylko jako pokornych wasali. Wtedy, jak wyżej, czyli perspektywa Kołymy lub emigracja. Jeśli natomiast w kraju zwycięży prozachodnia opozycja, można się liczyć z jakimś rodzajem ograniczonej rosyjskiej interwencji, ale będzie to ostateczność i dokonać się może tylko na czyjąś prośbę. Czyją? W opisanej sytuacji nie jest nią zainteresowany nikt. Nie ma zatem obawy, że rosyjskie czołgi rozjadą kraj tak, jak tego dokonały w maleńkiej Gruzji. I kraj za duży i opór jego zachodniej części wmocniłby tylko antyrosyjskość i regionalny nacjonalizm. Dobrych wyjść w tej sytuacji dla Rosji – poza uznaniem Ukraińców za rdzennych Rosjan – też nie ma i jeśli wydarzy się interwencja rosyjska, to tylko ograniczona do wschodnich, rosyjskojęzycznych regionów. Pozostaje jeszcze możliwość uznania się przez oligarchów za „prawdziwą Ukrainę” w sojuszu z Rosją. Tyle, że w dłuższej perspektywie nie ma gwarancji, że rzecz również nie skończy się Kołymą lub emigracją. Jak tu żyć i co wybrać, skoro i tak źle i tak niedobrze?
Z punktu widzenia rządzących Ukrainą, odpowiedź jest w tej sytuacji jedna: jak najdłużej utrzymywać chaos i chwiejną równowagę. Dla grupy Janukowycza jest bezpieczniejsze utrzymywania fikcji „jednej Ukrainy”, niż szukanie czy to rozwiązania siłowego w kraju, czy też proszenie Moskwy o interwencję. Rzecz tylko w tym, że stan gospodarki jest fatalny i widmo bankructwa realne. Pocieszające jest to, że są w świecie kraje całkiem zbankrutowane i bez centralnego rządu, jak afrykańska Somalia, gdzie podobno bankomaty działają bez zarzutu. Może taka jest właśnie przyszłość Ukrainy?
Żarty żartami, ale problem jest poważny i jak zauważyliśmy, jego przyczyny leżą głęboko w ukraińskich podziałach wewnętrznych, na których intensywność kraje sąsiadujące, nawet tak duże jak Rosja, mają bardzo ograniczony wpływ, jeśli w ogóle go mają. Te podziały tworzą siły na kształt górotwórczych, których na dłuższą metę zatrzymać się nie da. Ukraina jest dużym krajem europejskim, prawie półtora raza większym i ludniejszym od Polski, który jednak historycznym zrządzeniem losów powstał w granicach znacznie szerszych, niż miał do tego historyczne podstawy. Wpadła jednak tym sposobem w ślepy zaułek sytuacji, którą Feliks Koneczny nazwał kiedyś „niemożnością bycia cywilizowanym na dwa sposoby”, ponieważ takie sztuczne mieszanki nie posiadają siły przetrwania. W poprzek kraju, mniej więcej wzdłuż Dniepru, przebiega wyraźna granica cywilizacyjna między ukraińskim wschodem i zachodem i dzieli kraj na pół, niezależnie od dodatkowych różnic regionalnych. Z punktu widzenia wielkich procesów, które właśnie dają o sobie znać, ważne są te fundamentalne odmienności. Jedna część Ukrainy czuje się ruska, sięgając do –europejskich przecież tradycji Rusi Kijowskiej, a druga – rosyjska, wyłoniona z bezkresów Azji, ma tylko ograniczoną imperialną świadomość istnienia, pozbawioną jednak nowoczesnej tożsamości państwowej. Historyczne imperium Rosji dokonało gigantycznego wysiłku, by społeczeństwo uznało, że „ruski” i „rosyjski” znaczy jedno i to samo, ale się to nie udało i na Ukrainie „ruski” wcale nie znaczy „rosyjski”. „Ruski” znaczy tyle, że idzie o tereny tradycyjnej dawnej kijowskiej Rusi, a „rosyjski”, że ma się na myśli rosyjskojęzyczną, wschodnią część kraju. Odniesienia do historii regionu nasuwają się tu w sposób oczywisty a to, co jest uważane za „tradycyjną Ukrainę”, znaczy naprawdę sporo mniej, niż Ukraina współczesna, jest za to silnie powiązane z jej religijną historią.
Przez wiele stuleci o mentalności mieszkańców Europy decydowała ich religia. To najbardziej kulturotwórczy fenomen, ponieważ świątynie miały wpływ na miliony niepiśmiennych, często prostych ludzi, wpajając im podstawowe normy etyczne i utrwalając ich nawyki. Zobaczmy, jak sytuacja kształtowała się na terenie dzisiejszej Ukrainy. Region odnotował już wcześniej próbę dokonania fuzji dwóch wielkich kultur – zachodniej i katolickiej oraz ruskiej i prawosławnej. Ruś południowa znalazła się w granicach Korony Polskiej wraz z Unią Lubelską (1569), co wiązało się z początkiem dwóch równoległych procesów – stopniowej westernizacji Rusinów, ale i swoistej orientalizacji Polaków. To wtedy zaczyna się szlachecka moda na wschodniego kroju kontusze, luźne hajdawery i pasy oraz zakrzywione na modłę tatarską szable. Kulminacyjnym punktem procesu była Unia Brzeska (1596), czyli dokonana za rządów Zygmunta III Wazy formalna unia pomiędzy Kościołem Katolickim a Kijowską Cerkwią Prawosławną. Odtąd zarówno kler katolicki, jak i prawosławny, podlegać miały jurysdykcji rzymskiego papieża, zachowując tylko odrębność własnych struktur i autonomię liturgii. Pierwszorzędnym celem operacji była jednak nie sama unia religijna, czy nawet mentalna, lecz zabieg w gruncie rzeczy polityczny. Cerkiew ruska, przestając być autokefaliczna, to znaczy – autonomiczna w dotychczasowej formie, nie mogła być już „połknięta” przez sąsiednią – moskiewską. Autokefalia (po grecku – „samoprzywództwo”) oznaczała, że najwyższy rangą biskup (arcybiskup) nie podlegał już żadnemu zwierzchnikowi. Stało się to powszechną cechą większości kościołów prawosławnych Europy i Bliskiego Wschodu, które ciesząc się autokefalią, były też w pełni samorządne. Autokefaliczna była również cerkiew moskiewska, ale uzyskała ten status późno, bo dopiero w 1448 roku. Metropolia w Kijowie była wtedy już sławna i o pięćset lat starsza, tyle, że wraz z Unią Lubelską, miasto stało się częścią terytorium katolickiego Królestwa Polskiego. Tymczasem, Moskwa wysforowała się na czoło tych księstw ruskich, które nie zostały wcześniej włączone do państwa Obojga Narodów i wyzwoliły się spod władzy mongolskiej samodzielnie. Miasto uzyskało status stolicy metropolitarnej dopiero na pięć lat przed upadkiem Konstantynopola, kiedy to zabrakło w świecie prawosławia ośrodka wiodącego, a szok tego wydarzenia kierował na Moskwę oczy części prawosławia w oczekiwaniu, że przejmie po nim przywództwo, jako ostatnia licząca się politycznie autokefalia. Moskwa uzyskała status równy Kijowowi dopiero w 1589 roku, a panowanie Iwana, z racji szaleństwa nazwanego Groźnym, spowodowało, że ogłosiła się – niezależnie od teologicznej i historycznej absurdalności pomysłu – Trzecim Rzymem i jedynym spadkobiercą całej greckiej i rzymsko-bizantyńskiej starożytności. Wspomniana Unia Brzeska kładła tamę moskiewskim pretensjom do nadzorowania prawosławia na terenach Rzeczypospolitej, wyjmując Kijów i większość Ukrainy spod jurysdykcji innej, niż własna.
Okazało się jednak, że „paradygmat Konecznego” musiał być poddany próbie ognia i przybrał formę powstania Chmielnickiego. Hetman ogłosił się zwierzchnikiem wszystkich prawosławnych niezadowolonych z brzeskiej unii kościelnej, czego skutkiem był podział Ukrainy wzdłuż Dniepru, tyle, że Kijów, chociaż przyznany Polsce, nigdy już w jej granice nie powrócił. Krótkotrwałą próbą unifikacji dwóch odrębnych mentalności była Unia Hadziacka (1658), która powoływała do życia na krótko (rozpadła się po dwóch latach) Rzeczpospolitą Trojga Narodów – Litwy, Polski i Rusi. To jednak, co z niej pozostało, przyczyniło się do kolejnego podziału, tym razem w ramach samego prawosławia – na ukraińskie i rosyjskie. Granica kulturowo-cerkiewna nie miała, tak jak nie ma i dzisiaj, formy nieprzekraczalnej bariery, lecz wyraźne różnice prowadzą, wbrew mniemaniu Putina, do uznania odrębności dwóch kultur – rosyjskiej i ukraińskiej. W tymże 1658 roku, w następstwie wykonania postanowień Unii Hadziackiej, powołana została w Kijowie Akademia Mohylańska, jako kontynuacja prawosławnego Kolegium Kijowsko-Mohylańskiego, założonego dwadzieścia pięć lat wcześniej przez uczonego metropolitę kijowskiego Piotra Mohyłę. Istniała następnych sto sześćdziesiąt lat, zlikwidowana została carskim ukazem dopiero w 1817 roku, wraz z uchyleniem ostatnich przepisów zezwalających na autonomię dawnej kozaczyźnie z lewego brzegu Dniepru, która pozostała tam po Ugodzie Perejasławskiej (1654) Rosji z Chmielnickim. Ukraina prawobrzeżna stała się natomiast na następne półtora stulecia częścią Rzeczypospolitej, a jej niektóre instytucje samorządowe dotrwały tam aż do Powstania Listopadowego (1831). Nie ma wątpliwości, że dzieje regionu dały w rezultacie podstawę dla istnienia przynajmniej dwóch Ukrain – przeddnieprzańskiej i zadnieprzańskiej, różniących się od siebie znacznie pod względem długości „stażu” w ramach rosyjskiej strefy kulturowej. Lewobrzeżna Ukraina podlegała moskiewskim wzorcom przez z górą trzysta pięćdziesiąt lat. Prawobrzeżna, jedynie lat sto pięćdziesiąt, czyli o dwieście lat krócej, a tereny, które były wcześniej częścią Austro-Węgier (wschodnia Galicja i Zakarpacie) zapoznawały się z rosyjską mentalnością rządzenia tylko przez niespełna lat pięćdziesiąt, a więc zaledwie dwa pokolenia. Inaczej mówiąc, Ukraina Lewobrzeżna znacznie dłużej była związana z Zachodem i Konstantynopolem, niż z Rosją. Tylko dzisiejsza południowo-wschodnia Ukraina (Donbas, Krym i Odessa), są z tego punktu widzenia, tworami osadnictwa przaktycznie czysto rosyjskiego.
Historia regionu prowadziła od pierwszego dnia ukraińskiej niepodległości do postawienia pytania o to, czy państwo sformowane z różnych i niepasujących do siebie wzajemnie kawałków jest w stanie utrzymać się w jednej całości. Wspominany „pardygmat Konecznego” zawsze miał na to odpowiedź negatywną, nadzieje polityków zarówno ukraińskich, jak i europejskich były inne. Nie wiadomo, jakie były nadzieje Rosji. Z niedawnego wyznania Putina wynika, że zawsze źle życzyła niepodległej Ukrainie i nigdy nie przestała jej traktować jako „Małorosji”, czyli jak młodszej siostry, która żyje z obcym w dziwacznym konkubinacie.
Powstała z polskiej incjatywy kijowska Akademia Mohylańska stworzyła natomiast w prawosławnej przestrzeni kulturowej zupełnie nową jakość, ponieważ nauczanie prowadzono weług wzorów kolegiów jezuickich, a nie ówczesnej rosyjskiej pogardy dla wiedzy i nauki. To, jak na czasy, najnowocześniejszy system szkolnictwa, a zgodnie z postanowieniami Unii Hadziackiej i pomimo tego, że ostatecznie Kijów nie znalazł się granicach Rzeczypospolitej, Akademia został zrównana w prawach z Akademią Krakowską. Nawet po formalnym przejęciu jej administracji przez Rosję (1686), niezależny status uczelni został potwierdzony przez cara Piotra I. Językami wykładowymi Akademii nie był rosyjski, ale łacina oraz polski i ruski. W Akademii kształciła się polityczna i duchowa elita kraju. Lista jej absolwentów jest długa i obfituje w ważne dla Ukrainy nazwiska – pisarz Symeon Połocki, prawosławni biskupi – Stefan Jaworski, Filoteusz Leszczyński i Teofan Prokopowicz, hetman Iwan Mazepa, znany uczony Michał Łomonosow oraz poeta i kompozytor Hryhorij Skorowoda. Może to z tej przyczyny, rosyjski Świątobliwy Synod Rządzący, w rzeczywistości wcale nie świątobliwy, bo kierowany przez oberprokuratora w randze wiceministra, w 1817 roku zdecydował o likwidacji Akademii, a na jej miejsce powołana została już w pełni rosyjska Kijowska Akademia Duchowna kształcącą cerkiewnych popów.
Jak widać z tej historii, Putin ma powody, by czuć się niepewnie. Ukraina, to nie żadna „Małorosja”, a z całą pewnością znaczna jej część poczuwa się do własnej tożsamości narodowej i kulturowej. Oznacza to, że niezależnie od oczekiwań zarówno Rosji, jak i Unii Europejskiej, należy brać pod uwagę „paradygmat Konecznego” dowodzący, że nie można być cywilizowanym na dwa sposoby, a dwie odmienne mentalności nie lubią spotykać się w jednym państwie. Na dłuższą metę, istnienie Ukrainy w jej dzisiejszej formie i granicach jest mało prawdopodobne. Nieuniknionych procesów nie należy się bać, lecz starać się je zrozumieć. Strach jest zawsze złym doradcą i oficjalne, lecz bezproduktywne, nawoływania do „zachowania jedności” Ukrainy i nie poddawania się narodowym emocjom trafiają w próżnię zarówno na Majdanie, jak i w salonach oligarchów. Logika wydarzeń przebije się i tak sama.
Zastanawiam się zresztą, jaka to logika przyświeca tym nawoływaniom, skoro rozwój wypadków na Ukrainie, właściwie od samego początku, czyli od 1990 roku, jednoznacznie wskazuje na to, że – na dłuższą metę – nikt nie ma na nie wpływu. Jeśli cokolwiek zdecyduje o przyszłym kształcie kraju, to będzie to z całą pewnością jego źródłem będzie mechanizm kulturowego zróżnicowania i tego konsekwencja w okresach wielkich przemian, którą nazwałem „regułą odwróconego optimum”. Poza wszystkim wyzierający z polskich emocji strach i niepewność przekształca się w niemożność działania, które – czy to podjęte nie w porę, czy w niewłaściwym kierunku – przynieść mogą więcej szkód, niż wnieść do sprawy pożytku.
Nasuwa mi się tu zasadnicze pytanie, którego nie zadali sobie ani okoliczni politycy, a z pewnością nie zadał go sobie polski MSZ, skoro w jego działaniach nie widać żadnej myśli przewodniej, oprócz przygotowywania opinii publicznej na pół miliona ukraińskich uchodźców. Na pytanie o to, z jakiej to przyczyny ta fala ma się w Polsce pojawić oraz jaka może być jej narodowościowa, czy jakaś inna struktura, nikt do odpowiedzi się nie kwapi. Oznacza to tylko tyle, że strach zakłócił odnośnym władzom zdolność logicznego myślenia. Chyba, że idzie o strach o to, że ta fala uchodźców zajmie te kilkanaście przygranicznych powiatów i ustali na nowo granicę między panstwami. Już na pierwszy rzut oka widać, że to nonsens. Wygląda na to, że albo powstanie nacjonalistyczna i rewindykacyjna Ukraina, lecz okrojona tylko do jej zachodniej części, ale nie będzie wtedy powodu do żadnego uchodźstwa, albo też – uchodźcy pozostaną tylko uchodźcami, czyli bezbronną, głodną, przerażoną i bezładną ludzką masą, której opanowanie wymaga dobrej organizacji, lecz nie mobilizacji do wojny o granice. Rzeczywiście, strach ma wielkie oczy, a peregrynacja premiera po stolicach unijnych krajów w ukraińskiej sprawie, nie miała widać większego sensu, skoro sam rząd nie wie, o co stronie polskiej w tym wszystkim chodzi. Najpierw oto wszyscy politycy bez wyjątku, gorąco i ze wszystkich sił popierali suwerennościowe żądania Ukraińców, teraz wygląda na to, że by się ich chętnie wyparli i pochowali w mysie dziury w obawie przed atakiem rezunów. Trzeba uznać, że nie jest to podejście poważne.

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.