Na mój świąteczny blog („Bóg, Jahwe i Allah”) odpowiedział mi gniewnie adwersarz – zapewne ksiądz lub ktoś z kręgu „wewnętrznych urzędników wiary”.
Treść przytaczam w całości:
„Profesor jest sierotą błądzącą w otchłani swej ‘ogromnej wiedzy’ jeśli nie zauważył dotąd bezpośrednich kontaktów na linii Jahve-Jezus/Duch Święty a człowiek. Jeśli jest (profesor) aż tak ślepy, to dalsza z nim dyskusja jest bezporzedmiotowa – to jakby informatyk zapomniał tabliczki mnożenia czy twierdził, że nie ma ona związku z matematyką… żal. Czytaj profesorku biedny Pismo Święte i niech Pan Jezus otworzy ci ślepka, boś ślepy jak kret i nieczuły jak głaz”.
Hmm… ostro i wcale nie po Bożemu. A gdzie miłość do ludzi i chrześcijańska cierpliwość w wyjaśnianiu prawdy jej nie znającym? Głośno, groźnie, jedynie słusznie, ale bez ani jednego argumentu…
Przyznam, że myśl o obowiązkowej jedności profesorskich racji z prawdą głoszoną z wysokości ambony wcale mnie nie przekonuje. Autorowi pobożnego komentarza polecam więc moją nową książkę „Islam jako system społeczno-gospodarczy”, w której przeprowadzam dowód, że oto muzułmanie przyjęli właśnie równie pobożny punkt widzenia i jest to do główną przyczyną ich globalnego niepowodzenia. Czyżby mój adwersarz życzył nam podobnego losu? Z głębokiej wiary w swoją jedyną prawdę pragnie dla nas klęski i zagłady? To zupełnie niepobożne życzenie.
Czy głęboka wiara daje człowiekowi prawdziwą wolność, czy też ją odbiera? Historia Zachodu, to nieustająca debata wokół odpowiedzi na to pytanie. Emil Durkheim uważał, że „religia jest systemem powiązanych ze sobą wierzeń i praktyk odnoszących się do sacrum, to znaczy rzeczy wyodrębnionych i zakazanych, wierzeń i praktyk łączących wszystkich wyznawców w jedną wspólnotę moralną zwaną kościołem”. Jeśli jest systemem, to znaczy, że poddaje się analizie, a do analizy systemu uprawnieni są ludzie, nie anioły. Mój krytyk uznaje zapewne Durkheima nie za myśliciela, lecz „ślepego jak kret i nieczułego jak głaz”.
Wbrew sugestii autora nie jestem osobistym wrogiem Pana Boga. Przeciwnie, zajmując się zawodowo kulturową komparatystyką dochodzę do wniosku, że to właśnie religie odegrały kluczową rolę w powstawaniu i kształtowaniu się cywilizacji naszego świata. Tyle, że tę rolę odegrały wszystkie z nich, a nie tylko jedna, czy też jakieś trzy wyjątkowe, które połączyło to, że miały za ojca Abrahama. Znacznie większą liczbą wyznawców od chrześcijaństwa czy islamu cieszą przecież wielkie wyznania Azji – buddyzm, taoizm, hinduizm, konfucjanizm, które dociekają prawdy na inny, lecz nie mniej ciekawy sposób. Czy więc mój adwersarz te trzy piąte ludzkości uznaje za głupców tylko dlatego, że nie znają jego racji, czy też ma ich za „ślepe jak kret” zbłąkane owieczki? A jeśli tak, to na jakiej podstawie sobie tylko przypisuje mądrość Ducha Świętego, pomijając milczeniem możliwość sprawczej roli tego samego Ducha w przesłaniu Buddy, Laozi, czy Konfucjusza. Czyżby ich myśl nie była warta nawet chwili zastanowienia, a średniowieczny Duch Święty miałby być pępkiem całego świata i jedynym kluczem do zrozumienia jego problemów?
Z Duchem Świętym też jest problem. W zależności od interpretacji co do zakresu jego Świętości i Duchowości mamy do czynienia z „Czymś” lub „Kimś” zupełnie innym. Nauczająca w tej sprawie strona internetowa „KażdyStudent.pl; pytania dotyczące życia i Boga”, daje odpowiedzi niejasne i wzajemnie sprzeczne, nakazujące bardziej wierzyć i zapamiętać niż myśleć i rozważać. Ograniczenie dla myślenia rodzi podejrzenie braku pewności co do wyznawanych racji. „Duch Święty” – strona odwołuje się tu do cytatu z Dziejów Apostolskich – „jest prawdziwą osobą, która przyszła na świat, by mieszkać w autentycznych naśladowcach Jezusa Chrystusa po Jego zmartwychwstaniu i wstąpieniu do nieba”. Współczesny Kościół głosi jedność Świętej Trójcy, której osobową częścią jest Duch Święty przedstawiany w postaci białej gołębicy. Ale z Ewangelii św. Jana dowiadujemy się, że Duch Święty, to jednak coś innego, to „Duch Prawdy, którego świat przyjąć nie może, będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe” (J 16-13). Prawda, to pojęcie nie dające się zilustrować samym tylko wizerunkiem białej gołębicy.
Z tonacji uwag mojego adwersarza wynika, że sam prawdę zna doskonale, w niczym nie ma wątpliwości, słowem – jest człowiekiem szczęśliwym, chociaż nie potrafi wskazać na tej prawdy istotę. Połączenie żydowskiego Jahwe z Jezusem poprzez Ducha Świętego, to stanowczo za mało na dowód takiej prostej racji. W tradycji zachodniego chrześcijaństwa Bóg Ojciec nie jest tożsamy z żydowskim Jahwe. To raczej rodzaj wspólnej emanacji biblijnego Boga i greckiego Zeusa Gromowładnego, tak jak Go przedstawił Michał Anioł w watykańskiej Kaplicy Sykstyńskiej. Mój krytyk sugeruje, że prawda może być tylko jedna, niepodważalna i tylko taka, która pod groźbą ekskomuniki uniemożliwia użycie intelektu, tak jak to bywało w czasach Inkwizycji również nazywanej Świętą. Rodzi to podejrzenie, że nie ma on pojęcia o tym czym jest prawda, kiedy wychyla się poza granice parafii. Tymczasem, wedle arystotelesowskiej definicji – prawda, to cecha wypowiadanych zdań polegająca na ich zgodności z rzeczywistością. „Powiedzieć, że istnieje, o czymś, czego nie ma, jest fałszem. Powiedzieć o tym, co jest, że jest, a o tym, czego nie ma, że go nie ma, jest prawdą”. Kto miałby weryfikować pradziwość tej prawdy? Ksiądz, pop, pastor, buddyjski kapłan, polityk, człowiek nauki zajmujący się zawodowo prawdy dociekaniem? A może tylko ten, co ją zna z pewnością (Bóg?), albo też ten, który w swej maluczkości tylko się jej domyśla i w nią wierzy (wierny), czy też może ten najodważniejszy, który ośmiela się ją badać i kwestionować? Nie pytam o kogoś, kto prawdę posiadł, bo taki się jeszcze nie narodził, nawet jeśli – jak mój adwersarz – uznał, że otrzymał ją w całości od… no właśnie, od kogo? Nie od samej Trójcy przecież, bo ta najwyraźniej nie ma ludzi za partnerów i nie kontaktuje się z nimi osobiście, a tylko przez pośredników: Abrahama, Mahometa, Jezusa, nie zniżając się do polemiki z samym człowiekiem, bowiem ma go za pchłę nie większą od paprochu.
A gdyby jednak nasz dyskutant siegnął do klasyków chrześcijaństwa, dowiedziałby się, że św. Tomasz z Akwinu uważał, że prawda jest co najmniej trojaka i zależy od przestrzeni, w której się jej poszukuje. Można – dowodził – szukać prawdy metafizycznie – „verum est id, quod est”, czyli „prawdą jest to, co jest”, trzeba tylko uznać, że „To” jest wszechogarniającym świat bytem i wtedy prawda jest transcendentna – nie z tego świata, lecz z innego, którego praw działania nie znamy i przyjąć je musimy na wiarę nie na rozum. Wyłączamy wtedy rozum zastępując go wiarą, ale dotyczy to tylko przestrzeni dociekania prawdy tego jednego rodzaju. Jest według Akwinaty również inna prawda – teoriopoznawcza – „verum est adaequatio intelectus et rei”, czyli prawda polegająca na zgodności rzeczywistości z naszym intelektem i umiejętnością tej prawdy rozpoznania oraz badania jej „stopnia prawdziwości”. Istota dociekania tekiej prawdy zależy tylko od siły naszego intelektu. Jest wreszcie prawda formalna – „verum est manifestativum et declarativum esse”, czyli wszystko co jest oczywiste i co bez wątpienia wskazuje na prawdę i wprost do niej prowadzi.
Istnieje również przeciwieństwo prawdy. To nieprawda, niedorzeczność, bzdura, kłamstwo i fałsz. Mój przeciwnik znalazł się niebezpiecznie blisko adoracji tego, co od Tomaszowej prawdy dalekie i obraca swój umysł tylko ku jednej z nich – tej transcendentnej, wymagające wiary i poświęcenia, ale odrzucającej intelekt, a to dla współczesnego człowieka trąci fałszywą nutą, jeśli ma być prawda cała i jedyna. Faktem jest, że wielu bezrefleksyjnie wierzących czuje się szczęśliwymi tylko z tego powodu, że są wolni od umysłowego wysiłku. Tyle, że chrześcijaństwo wcale nie promuje bezmyślności. Dążenie do prawdy jest cnotą, jednak chowanie głowy w piasek, to grzech wobec Boga i ludzi. W nauce prawdziwej, poszukującej odpowiedzi na pytania, które codziennie kieruje do nas świat, nie ma miejsca na bezmyślność. Nauka ze swej istoty wymaga używania intelektu i nie ma w niej też miejsca na promocję własnych interesów przybranych w imię prawdy. Ta debata dotyczy samej istoty Ducha Świętego. Kościół jest nie tylko wspólnotą wiernych, ale i egoistyczną instytucją, zrozumiałe więc, że od tysiącleci specjalizuje się w przeciąganiu na swoją stronę maluczkich. Tym nie trzeba wiele dla osiagnięcia spokoju w wierze i zacisznego miejsca na cmentarzu. Tymczasem, idea Ducha Świętego ma swoją własną historię i nie jest wyłączną własnością ołtarza, na którym Kościół go postawił, pozbawiając się przy okazji Jego intelektualnej mocy. Duch Święty może być przecież pojmowany jako wielka idea i równie wielka funkcjonalność w życiu ludzi. Myśl o istnieniu niematerialnej energii pojawiła się zresztą już w starotestamentowej Księdze Rodzaju opowiadając, że po stworzeniu świata „Duch Boży unosił się nad wodami”. Tyle, że starożytna hebrajszczyzna, to inny język niż współczesna polszczyzna. Ducha określano słowem rodzaju żeńskiego „ruah”, co mogło oznaczać też „wiatr”, „powiew”, „tchnienie” i znaczeniowo było bliższe „energii”, niż trzeciej osobie Świętej Trójcy. Nawiasem mówiąc, sama Jej idea jest sprzeczna z pozycją Jahwe wyjaśnianą w Bibli, gdzie uważano wszelkie próby rozszeczepienia Jedyności Boga na mniejsze fragmenty za oczywistą bezbożność i bałwochwalstwo. Z tego powodu dla Żydów i muzułmanów, chrześcijanie nie są prawdziwymi monoteistami, lecz wyznawcami szczególnego rodzaju wielobóstwa. Wcześni myśliciele chrześcijańscy, pozostający jeszcze w bezpośredniej łączności z judaizmem, wyjaśniali źródła swoich nauk w oświeceniu Duchem Świętym, lecz nie szło o jakąś Osobę, która ich nawiedziła jak Archanioł Gabriel Mahometa, lecz o Sprawczą Energię. Boską? Kosmiczną? W tym ujęciu, Duch Święty, to moc powodująca, że człowiek przestaje żyć bezmyślnie i zaczyna poszukiwać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Zwykły, nawet bardzo pobożny człowiek ich nie zadaje, zajęty codziennym krążeniem między talerzem a łazienką. Tylko dlaczego ma się w tym powoływać na Świętego Ducha?
Stary Testament nie wymienia Ducha Świętego jako części Trójcy Świętej, bo i żadna Trójca nie mogła się tam pojawić w zestawieniu z przekonaniem o jedyności i wyłączności bezosobowego Stwórcy. Jeśli pojęcie jest brane pod uwagę, to tylko jako dar działającej mocy, a nie byt osobowy zdolny do oceniania ludzi. Także Jezus miał zostać obdarzony mocą Bożą wtedy, gdy spoczął na nim Duch, tyle że Duch ten nie oznaczał trzeciej osoby Trójcy, lecz zupełnie nieosobową energię szczególnego rodzaju. W Nowym Testamencie też nie napotka się na Ducha Świętego w postaci Osoby. Ta ostatnia jest wynikiem znacznie późniejszych dywagacji prowadzących do stopniowego porzucania przez Kościół intelektualności wczesnego chrześcijaństwa na rzecz zastąpienia go przez Kościół rytualny. A tam, biada Mądrości rozumianej jako Wiedza! Wczesnochrześcijańska filozofia wymienia siedem darów Ducha Świętego: mądrość, rozum, radę, męstwo, umiejętności, pobożność i bojaźń Bożą. Ze wszystkich siedmiu – pięć ma wymiar intelektualny, tylko dwa ostatnie – rytualny. Nigdzie też Pismo Święte nie mówi, że Duch Święty, to część czy też emanacja samego Boga i jest On tam wspomniany nie jako osobowość, lecz jako „istnienie”, „działanie” i „aktywność” – przeciwieństwo pobożności w rytualności. Dzisiejsza teologia Ducha Świętego, to rezultat dlugotrwałej ewolucji instytucjonalnej, nie intelektualnej. Trzeba wiedzieć, że na tej podstawie wyodrębniły się z chrześcijaństwa wyznania antytrynitarne, nie uznające Ducha świętego za Osobe Boską, lecz tylko za przejaw działalności Bożej.
Mój adwersarz nie podejmuje debaty i przyjmuje pozycję „z urzędu” zwolnionego z argumentacji. Dotyka jednak nieświadomie fundamentalnego problemu, a mianowicie różnicy pomiędzy cywilizacją zachodnią i Orientem. Stary Testament zrodził się tam, na Wschodzie, w Babilonie i Jerozolimie, czyli w obszarze Orientu – z punktu widzenia grecko- rzymskiego Zachodu – pełnym dziwaczności i pozbawionym racjonalności. Zachód jest intelektualną odwrotnością Orientu, w którego kręgu chrześcijaństwo wyrosło. „Przyjmując religię semicką – zauważył Ernest Renan – zmieniliśmy ją głęboko. Chrześcijaństwo w dzisiejszej postaci jest w rzeczywistości naszym dziełem”. Jego zdaniem Europa uformowała się w taki sposób, że bliskowschodnie elementy chrześcijaństwa zostały przetworzone przez „cywilizację grecko-łacińską” i dopiero w takiej postaci mogły stać się elementem Zachodu. Zupełnie inaczej jest w religiach Wschodu. D.B. McDonald podkreślał ich cechę jako „niezdolność sumiennej obserwacji życia i widzenia go jako całości; niezdolność zrozumienia, że teoria życia musi obejmować wszystkie fakty; skłonność do panicznego poddawania się jednej idei i zamknięcia oczu na wszystko inne. Oto, co różni Wschód od Zachodu”. To samo różni naukę od poglądów mojego pobożnego adwersarza, który zapewne z radością zgodziłby się na likwidację spuścizny Odrodzenia by zastąpić ją Koranem i hadisami Proroka. Są prostsze od Biblii, bardziej jednoznaczne i głębiej zasadnicze w dowodzeniu nicości człowieka wobec Bóstwa.
Związek dominującego wyznania z kształtem cywilizacyjnym regionu nie ulega wątpliwości. Jednak, cywilizacja to nie tylko religia i na odwrót – religia, to nie cała cywilizacja. Powszechnie przy tym powtarzany błąd, to mieszanie dwóch poziomów religii: „górnego” – odnoszącego się do subtelnej i skomplikowanej filozofii tworzonej i rozwijanej przez wyspecjalizowanych teoretyków, skierowanej do intelektualnych elit – z poziomem „dolnym”, ludowym i uproszczonym rozumieniem religii przeznaczonym dla maluczkich. Ten drugi, jest bliższy pojmowaniu jej jako wiedzy tajemnej, znanej tylko kapłanom czerpiącym z niej nie tylko siłę do czynienia cudów, ale i władzę nad maluczkimi. A ludzie, również i wyświęceni kapłani czy imamowie, władzę kochają bardziej niż samego Boga. Chociaż wpływu wysokiej teologii nie należy nie doceniać, to jednak cywilizację tworzą ludzkie masy, zwykle nieedukowane, podlegające zbiorowym emocjom osadzonym w wiedzy obiegowej.
Zamiarem świątecznego blogu było zwrócenie uwagi na znany skądinąd fakt „podstawiania” świąt związanych z nową religią pod daty dawnych ceremonii pogańskich, by wychrzczonych pogan usatysfakcjonować i przekonać do wiary w „nowe” przez konwersję „starego”. To stary i znany zabieg. Posłużyłem się przykładem Bożego Narodzenia, jako echa święta słońca – Sol invictus, popularnego w późnej starożytności i obchodzonego przez Rzymian 25 grudnia ku czci zimowego przesilenia. Taki przypadków jest jednak znacznie więcej, co dowodzi prawdziwości tezy Renana, że chrześcijaństwo jest w rzeczywistości dziełem Zachodu, a nie hebrajskiej Biblii. Także i Wielkanoc swoim terminem odpowiada dawnemu pogańskiemu świętu przesilenia wiosennego, o czym świadczy symbolika odradzania się przyrody zawarta w święconym jajku i kurzym pisklęciu. Czerwcowa noc świętojańska, to echo pogańskiego świętowania kosmicznego zwycięstwa dnia nad nocą, a czczona przez katolików i prawosławnych Matka Boska, byłaby dla wczesnych chrześcijan czymś niepojętym jako Bogini nie znajdująca odnotowania w żadnej wersji Biblii i nigdy nie ubóstwiona. Jahwe jest bowiem w bliskowschodniej tradycji nie tylko jeden jedyny i wyłączny, ale z całą pewnością jest mężczyzną. Dziękczynny werset żydowskiej modlitwy dobitnie świadczy o jego stosunku do kobiet: „Dzięki ci Panie, żeś nie uczynił mnie poganinem, żeś nie uczynił mnie kobietą. Dzięki Ci Panie, żeś nie uczynił mnie niewolnikiem”. Kult Matki Bożej, to kolejne ustępstwo na rzecz powszechności bóstw kobiecych w grecko-rzymskiej starożytności. Niezliczona liczba innych śródziemnomorskich bogów, bogiń i półbogów przekształciła się w ramach tego samego procesu w pięć tysięcy Wszystkich Świętych zdolnych do pośredniczenia między Bogiem a człowiekiem. To kategoria niepojęta dla judaizmu czy islamu. Kościół do dzisiaj boryka się bowiem z echem antycznego świata, który nigdy nie był gotów do przyjęcia tezy o nicości człowieka, ani o jedyności i wyłączności Boga. Uważał ludzi za partnerów bogów, nigdy za pył ich sandałów. To dlatego św. Augustyn uznawał, że „Bóg nie miesza się w naturalny porządek tam, gdzie wystarczą drugorzędne przyczyny do wywołania zamierzonego efektu”, czyli że człowiek potrzebuje Boga wtedy, gdy sam sobie ze światem nie radzi. Mój adwersarz widać nie jest wielbicielem Ojców Kościoła i świętego męża z Hippony, lecz bliższy jest mu muzułmański mistyk Al-Ghazali – jeden z „ojców islamu”, twierdzący z nieznośnym przekonaniem, że „nauka jest szkodliwa, jeśli podważa dzieło Boże” i że „należy zniszczyć Rozum, by odnaleźć Rację”. Wiara w takie twierdzenia, to nie tylko dowód niezrozumienia cudu człowieka i brak rozumienie istoty własnej cywilizacji, to również błąd prowadzący donikąd. Niech mu Allach wybaczy! Najwyraźniej to on jest jego Bogiem, a nie chrześcijański Wszechmocny, który istniał i w starożytności, lecz na prośbę ludzi zszedł z Olimpu na ziemię…
[…] mnie czytelnik blogu podpisany „MM”. (Komentarz) Orzekł, że przejawiam „stronniczość na rzecz islamu, czy w ogóle szeroko pojętego […]