POST SCRIPTUM DO „ZŁAPAŁ POLAK TATARZYNA”

Mój stały czytelnik i komentator po zapoznaniu się z poprzednim tekstem popadł w zmartwienie, że będąc Polakiem z ojca zrodzonego na Syberii i z dziadków pochodzących z rozbiorowej Polski nie jest już pewien swojej prawdziwej tożsamości, tymbardziej, że czuje się raczej człowiekiem Zachodu niż Wschodu. Hmmm… Postanowiłem go zapewnić, że sytuacja nie jest aż tak prosta i da się rzecz jakoś zinterpretować. Najpierw jednak, musieliśmy ustalić region pochodzenia rodziny dziadków, którzy wspominali miasto w pobliżu dużej rzeki. Z początku wydawało się, że idzie o Bracław nad rzeką Boh. To „od zawsze” Ukraina, stolica niegdysiejszego województwa bracławskiego, zwanego wtedy dalszym Podolem. Miasto leżało na terenie dóbr królewskich i zarządzane było nie, jak na miasto przystało, przez miejską radę, lecz przez starostę grodzkiego. Urząd starosty wprowadzono jeszcze za rządów Wacława II Czeskiego, czyli w XIV wieku i stanowisko to, jako królewskiego urzędnika utrzymało się aż do rozbiorów. Było o tyle dla monarchy wygodne, że nie musiał pytać miejskiej rady o zgodę na cokolwiek. Starosta miał wiele władzy: nadzorował administrację skarbową pobierającą podatki, policję i sądy, przewodniczył sądowi grodzkiemu oraz miał „prawo miecza”, tzn. egzekwowania wyroków sądowych zapadłych na terenie powiatu. Miał więc w swych rękach całą władzę finansową, sądową, policyjną i wykonawczą. Taka sytuacja panowała w I Rzeczypospolitej we wszystkich miastach królewskich, w miastach prywatnych sposób zarządzania uzależniony był od woli właściciela, ale ci jeszcze mniej palili się do przestrzegania zasad – zwyczajnej na zachodzie Europy – samorządności miejskiej. Zasady zarządzania wybudowanym przez siebie wzorcowym miastem Zamość, ustalił jego fundator i właściciel – sam Jan Zamoyski.
Bracław leży w południowo-zachodniej części Ukrainy, na Wyżynie Podolskiej, ma siedem tysięcy mieszkańców i wedle dawnej typologii radzieckiej był „osiedlem typu miejskiego”, co by znaczyło, że od dawna nie miał miejskich praw, chociaż w zamierzchłej przeszłości (1564) otrzymał prawo magdeburskie. Miasta prawa magdeburskiego (niemieckiego) otrzymywały prawo do posiadania własnych władz samorządowych, to jest do dziedzicznego urzędu wójta i miejskiej ławy. W warunkach niemieckich, z czasem pojawiało się ciało przedstawicielskie miejskiego patrycjatu (rada miejska) z wybieralnym burmistrzem. W Polsce, pojawienie się praw miejskich również przyniosło pewne elementy prawa rzymskiego, w ramach którego miasto uzyskiwało dosyć iluzoryczną podmiotowość, ale w następstwie Unii z Litwą i odwrócenia się kraju ku Wschodowi, zainteresowanie zachodnimi rozwiązaniami stale spadało zastępowane ideologią sarmackiej wyjątkowości. Podmiotowść ośrodka miejskiego uzależniona była przy tym od jego prężności i możliwości ekspansji gospodarczej i politycznej. W tym elemencie kryła się też i tajemnica rozwoju i poźniejszej prosperity miast zachodniego typu. W warunkach polskich i wobec przewagi szlachty z jej niepodważalnym monopolem politycznym oraz przywiązaniem do prawa ziemskiego, taką pozycję uzyskało jedynie kilka większych miast handlowych, zamieszkałych głównie przez ludność niemiecką. Istotą rozwoju tych ostatnich było bogacące się na handlu i rzemiośle napływowe mieszczaństwo zainteresowane rozwojem praw miejskich, a nie utrzymywaniem zasad prawa ziemskiego oddającego całą władzę ziemiaństwu. Posiadając pełnię władzy, szlachta i magnateria zadbały o to, by nie dopuścić do samodzielności miast, oplatając je szeregiem ograniczających przepisów w rodzaju „taks wojewodzińskich”, wprowadzonych w życie już za panowania Władysława Jagiełły i stosowanych przez cały okres istnienia I Rzeczypospolitej aż do czasów rozbiorowych. Zabieg był w swej istocie niezwykle prosty. Ziemiański wojewoda miał uprawnienie do ustalania górnych cen wszystkich towarów produkowanych w miastach. Z ograniczenia wyjęte były produkty wytwarzane w majątkach ziemskich. Historycy kwitują to zwykle krótkim stwierdzeniem potwierdzającym istotę dominacji szlachty nad mieszczaństwem, o chłopach z ich półniewolniczym statusem nie wspominając. Miało to jednak daleko większe konsekwencje ekonomiczno-społeczne, albowiem prowadziło do zjawiska „nożyc cenowych” polegających na utrzymywaniu cen wyrobów miejskiego rzemiosła na sztucznie niskim poziomie, przy stale rosnących cenach środków produkcji. Następstwem tego procederu był stały spadek opłacalności krajowej produkcji przemysłowej wobec importu z zagranicy. Ziemianie korzystać mogli w tej sytuacji podwójnie: z koniunktury cenowej na zboże i inne wyroby dworskie, których ceny nie podlegały niczyjej kontroli oraz z możliwości tańszych zakupów wyrobów zagranicznych z pominięciem pośrednictwa kupców miejskich. Ekonomia takich sytuacji nie toleruje i skończyło się tak, jak skończyć się musiało, to jest upadkiem polskich miast, nie będących w stanie sprostać konkurencji importu z zagranicy. Samorządność i podmiotowość słabych ośrodków miejskich, jeśli w ogóle istniała, miała w tej sytuacji charakter fasadowy, lub też – jak w przypadku miast królewskich oraz prywatnych miast największych właścicieli ziemskich – nie było jej wcale. Uzyskanie praw miejskich nie zmieniało przy tym faktu, że w dalszym ciągu miasto było takim tylko z nazwy, herbu i formalnego przywileju. Pozbawione możliwości rozwoju mogło dalej prowadzić życie raczej typowo wiejskie, niż miejskie, a główną działalnością jej mieszkańców stawała się uprawa okolicznych łanów ziemi przydzielonych przez właściciela.
Bracław, przez dwieście lat posiadał prawa miejskie, lecz jego „magdeburska” autonomia została szybko wchłonięta przez królewskie zarządzenia, jako że leżał w obrębie własności władcy (królewszczyzna) i był rządzony przez jego starostę. Miasto musiało jednak nie być zbyt atrakcyjne nawet dla samych urzędników królewskich, skoro wojewodowie (Sanguszko, Potoccy i Lubomirscy) woleli rezydować w pobliskiej Winnicy. Statut Bracławia pozwalał mieszczanom na większą swobodę niż miało to miejsce w miastach prywatnych, wolno im więc było składać skargi i dezyderaty do starostów królewskich, a w końcu XVIII wieku „nawet” dochodzić krzywd przed urzędami centralnymi. O miejskim samorządzie zapomniano. Ten funkcjonował tylko w tych ośrodkach, które potrafiły się obronić potęgą oporu niemieckich kupców i – na zasadzie wyjątku – uprawnienia i swobody samorządowe miały trzy z nich – Gdańsk, Toruń i Elbląg. Bracławszczyzna słynna była w I Rzeczypospolitej nie ze swobód obywatelskich, lecz z tego, że w dobrach Potockich i Koniecpolskich uprawiano najlepsze w kraju melony, arbuzy, morele i szparagi. Stolicą województwa Bracław był jednak tylko nominalnie. W 1589 roku siedziby sądów grodzkich oraz miejsce sejmików wojewódzkich przeniesiono do Winnicy.
Jeśliby informacje zaprzyjaźnionego komentatora się potwierdziły i istotnie przodkowie pochodzili z bracławszczyzny, to jego zachodnie korzenie kulturowe musiałyby zostać zmienione na orientalne, czyli wręcz przeciwne, ponieważ Bracław nie tylko leżał nad granicą turecką, ale w końcu XVII wieku, przez dwadzieścia lat był nawet częścią osmańskiej Turcji. Wcześniej, powstanie Chmielnickiego również wykazało, że Bracław nie tylko nie był miastem zachodnim, lecz przeciwnie, leżał w tej części kraju, która sprzyjała raczej Kozakom niż królowi. Już na początku powstania został opanowany przez korpus Maksyma Krzywonosa, miejscowi Polacy i Żydzi wymordowani, a samo miasto stało się siedzibą kozackiego pułku. Garnizonem kolejno dowodzili – Iwan Wychowski, Jerzy Chmielnicki i Piotr Doroszenko. Z tej przyczyny, w ramach Unii Hadziackiej, na krótko powołującej do życia Księstwo Ruskie w ramach Rzeczypospolitej Trojga Narodów, Bracław wszedł w skład tego Księstwa wraz z całym województwem. Do Korony wrócił dopiero po dwudziestu latach w rezultacie rozejmu andruszowskiego z 1667 r. Nie cieszył się jednak długo przynależnością do Rzeczypospolitej, ponieważ po pięciu latach stał się na kolejne dwadzieścia częścią Podola tureckiego. Do końca XIX wieku w Bracławiu nie było ani jednego zakładu przemysłowego, liczył zaledwie siedem tysięcy mieszkańców, z czego zaledwie siedem procent, to uznawani za Polaków katolicy. Był natomiast ważnym ośrodkiem chasydyzmu i tam znajduje się grób rabbiego Nachmana otaczanego przez współwyznawców wielką czcią.
Potomek bracławskich pradziadów miałby w tej sytuacji prawo do zwątpienia w sprawie rzeczywistego stopnia swej ‘zachodniości’. Pocieszeniem stała się jednak informacja dodatkowa, że oto w poprzednim pokoleniu pojawiła się rodzinna gałąź niemieckiego pochodzenia, której przedstawicielkę pradziad miał jakimś sposobem spotkać na – w dużym stopniu już zgermanizowanym – Pomorzu. Tylko, gdzie Rzym, gdzie Krym? Dalsze Podole od Gdańska dzieli w linii prostej ponad tysiąc kilometrów. W tamtych czasach podróżowało się z pomocą koni. Dopiero w XIX wieku pojawiły się linie kolejowe, ale biegły zgodnie z ówczesnymi granicami, a nie ukształtowaniem etnicznej geografii. Gdyby Polak z Bracławia zapragnął wtedy wybrać się do Gdańska, musiałby z rosyjskiego Podola przebić się najpierw do austrowęgierskiej jego części, nazwanej Galicją, potem przejechać całą rosyjską Kongresówkę, by dostać się do pruskiego Pomorza. Koleją było to niewykonalne, bo i powstające linie kolejowe nie były nastawione na połączenia miedzynarodowe, a konno trwałoby parę tygodni podróży. Nie chciało mi się wierzyć, że pradziad czytelnika blogu mógł się podjąć tak dalekiej wyprawy po wcześniej nie oglądaną pannę.
Wtedy pojawiła się deska ratunkowa. Do ustnych przekazów zakradł się błąd. Dziadkowie mieszkali nie w Bracławiu na Podolu, lecz w Brasławiu na Wileńszczyźnie, tuż przy przedwojennej granicy z Łotwą. To tysiąc kilometrów na północ od granicy tureckiej i chociaż Brasław też był miastem Rzeczypospolitej, to jednak leżał w zupełnie innej strefie kulturowej. Uzyskał prawa miejskie w roku 1500 wraz z wybudowaniem murowanego kościoła ufundowanego przez Aleksandra Jagiellończyka oraz zamku książęcego starosty, w którym umieszczono sąd i miejskie archiwum, był jednak zawsze niewielkim ośrodkiem, nigdy nie pretendującym do większej rangi. Region, w którym położony był Brasław, przez czterysta lat należał do Wielkiego Księstwa Litewskiego, jako pełnoprawnej części Rzeczypospolitej Obojga Narodów, ale był położony po jej przeciwnej stronie – w linii dawnej etnicznej granicy polsko-kurlandzkiej. Kurlandia, to rozłożona wzdłuż wolno płynącej Dźwiny pozostałość po Inflantach – dawnym państwie niemieckich Kawalerów Mieczowych. W tej okolicy, niemiecka panna mogła z całą pewnością się pojawić, tymbardziej, że Brasław w okresie zaboru rosyjskiego został odłączony od Wileńszczyzny, przyłączony do guberni kurlandzkiej mającej stolicę w Mitawie (Mitau) i znalazł się w powiecie dyneburskim (Dyneburg). Kurlandia była jednak przez Rosję traktowana specjalnie i zupełnie inaczej niż rdzenne ziemie dawnej Rzeczypospolitej. Te ostatnie były uważane za wylęgarnię buntowników i powstańców, natomiast Inflanty zostały przejęte przez Rosję w czasach Piotra Wielkiego autentycznie zakochanego w niemieckiej kulurze i pragnącego, bezskutecznie nawiasem mówiąc, przekształcenia jego imperium w „pruskopodobne państwo rosyjskie”. Inflanty, a wszczególności dawne Księstwo Kurlandzie stało sie nieustającym źródłem naboru najwyższych carskich urzędników oraz generałów dla armii. Dość powiedzieć, że Ernest Jan Biron, był nie tylko księciem Kurlandii i Semigalii, hrabią Świętego Cesarstwa Niemieckiego, ale i regentem Cesarstwa Rosji po śmierci cesarzowej Anny Iwanowny (1740), a znaczna część dowódców armii zwyciężającej Napoleona była niemiecko-inflackiego pochodzenia,
Jako część rządzonej przez niemiecką szlachtę Kurlandii, Brasław dotrwał do powstania II Rzeczypospolitej, stając się polskim miastem nadgranicznym, ponieważ reszta przypadła Łotwie jako spadkobiercy dawnych Inflant. Wiemy też, że brasławscy mieszczanie musieli być liczącymi się producentami piwa, wódki i miodu, skoro odnotowano, że w związku ze zniszczeniami poczynionymi przez wojska moskiewskie, Sejm Rzeczypospolitej w 1661 roku zwolnił ich z wszelkich podatków poza mytem i czopowym. Musiały przynosić zbyt duże dochody, by się ich pochopnie zrzec. Bywało, że podatki od napojów wyskokowych były trzecią częścią wpływów skarbowych Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Tyle, że słowo „miasto”, podobnie jak w przypadku ukraińskiego Bracławia, jest do Brasławia również zastosowane na wyrost. Musiał od początku być niedużym ośrodkiem z niewielką liczbą ludności, skoro w 1765 roku garnizon jego zamku liczył zaledwie czternastu żołnierzy pod dowództwem jednego oficera. Miasto uzyskało smutną sławę, jako że tam właśnie, na Zamkowej Górze, odbył się ostatni sejmik szlachecki starej Rzeczypospolitej, w którym wzięło udział 360 deputatów. W 1921 roku, mieszkało w Brasławiu zaledwie półtora tysiąca stałych mieszkańców i prawa miejskie go już nie obowiązywały. Był tylko centrum gminnym, a potem – od 1927 roku, nawet ośrodkiem powiatu.
Jednak zarówno podolska bracławszczyzna, jak i kurlandzko-litewska brasławszczyzna, jakkolwiek położone na przeciwnych krańcach I Rzeczypospolitej miały jedną cechę wspólną w postaci – krótktorwałego w skali historycznej – fenomenu współżycia ludzi odmiennych narodowości, języków, a nawet odmiennych kultur codziennego życia. Wielu ludzi współczesnych odczuwa rodzaj nostalgii za czasami tolerancji cywilizacyjnej tak głębokiej, że pozwalającej żyć obok siebie grupom i jednostkom różniącym się niemal wszystkim. W rejonie Brasławia niemiecki protestant sąsiadował z polskim i litewskim katolikiem, białoruskim wyznawcą prawosławia i ortodoksyjnym Żydem i nikt z tego powodu nie widział powodu do awantury. Z dzisiejszego punktu widzenia i doświadczeń dwóch wielkich światowych wojen wydaje się nieprawdopodobne, by tak bardzo różniący się od siebie sąsiedzi mogli się trwale tolerować. W czasach nam współczesnych ludzie raczej grupują się w podobną do siebie całość po to, by czuć się bezpieczniej i równie bezpiecznie móc nienawidzieć innych. Dlaczego to, co kiedyś było normą dnia codziennego, dzisiaj stało się zjawiskiem rzadko dostrzeganym, prowadzącym do chwilowego zadziwienia? Prostej odpowiedzi na to pytanie nie ma, ale w krótkiej formie wywodu, takiej, jakim jest internetowy blog, możemy sobie pozwolić na uproszczenia i postawimy tezę, że ludzie w pewnych warunkach są w stanie utrzymywać swoją cywilizacyjną odmienność i bronić jej przed naciskiem przychodzącym od otoczenia, jeśli tylko zostają spełnione trzy warunki: istnieje odpowiedni poziom tolerancyjności samego społeczeństwa, ludzie posiadają silną osobniczą świadomość własnej tożsamości oraz są gotowi na wyzwolenie się od odmienności otoczenia. To jednak, aby wszystkie trzy czynniki pojawiły się równolegle w tym samym czasie zdarza się rzadko.
W potocznym znaczeniu pojęcia, często uznawanego za oczywistość, tolerancja oznacza postawę, która wyklucza dyskryminację z tej tylko przyczyny, że ktoś należy do grupy, którą cechuje jakiś rodzaj wyrazistej odmienności. Pod tym pojęciem skrywa się jednak pewna pułapka wynikająca z łacińskiego pochodzenia słowa. W starożytności ‘tolerantia’ oznaczała ‘cierpliwą wytrwałość’, a w formie czasownikowej – ‘tolerare’ miało znaczenie jeszcze bardziej jednostronne – ‘wytrzymywać’, ‘znosić’, ‘przecierpieć’. Nie miało najmniejszego posmaku wielkoduszności, lecz bliższe było cierpliwemu znoszeniu przeciwności, wynikających ze świadomości bycia odmiennym. Można powiedzieć, że pierwotną istotą pojęcia było przeświadczenie, że w gruncie rzeczy zgodna z ludzką naturą jest raczej niechęć do inności, aniżeli zaciekawienie jej barwnością, czy też skłonność do eksperymentowania z zakresem jej przyjazności. W czasach najnowszych, tolerancja jest przedstawiana jako swego rodzaj pozytywna i godna pochwały ideologia, sytuująca się jednak gdzieś w pobliżu politycznej poprawności. Cywilizacja jest tworem i bytem istniejącym obiektywnie i niezależnie od ludzkiej woli, ideologia jest natomiast tej sytuacji następstwem, czyli społecznym wytworem, nie zaś skutkiem działania naturalnych odruchów kulturowych. Doświadczenie historyczne dowodzi, że immanentną cechą tej ostatniej jest nietrwałość. Po upadku każdej, choćby nie wiadomo jak powszechnie wyznawanej ideologii, do głosu dochodzą znowu najbardziej trwałe atawizmy. Na tym polegała przełomowa uwaga Samuela Huntingtona, podważająca teorię o rzekomo zderzaniu się ideologii – demokratycznego kapitalizmu i totalitarnego komunizmu. Zauważył, że w rzeczywistości zderzają się nie ideologie, lecz kulturowe atawizmy, przejawiające się w formie trwale zorganizowanych cywilizacji. Dzisiaj jest to wciąż nieobalony paradygmat. Mało kto jednak zwrócił uwagę na to, że paradygmat nie jest właściwie niczym nowym. Jest tylko potwierdzeniem doświadczenia wcześniejszych stuleci i odkryciem, że ludzie trwale kierują się kulturowymi atawizmami, natomiast ideologiami tylko czasami. To, że świat w ferworze powojennego współzawodnictwa dwoch wielkich systemów ideologicznych o tym zapomniał, nie zmienia w żadnym calu biegu historii.
Teraz uwaga odnosząca się do znacznie niższego poziomu abstrakcji i nieco osobista. Ustaliliśmy, że przodkowie zaprzyjaźnionego komentatora moich blogów żyli u zbiegu granic trzech odmiennych tradycji obywateli I Rzeczypospolitej. Wschodni zakątek luterańskiej Kurlandii zbiegał się tam z katolickimi Inflantami Polskimi oraz północno-wschodnią granicą białoruskiego prawosławia. Dodajmy, że wszędzie w okolicy rozsiane były żydowskie miasteczka ortodoksyjnych chasydów (sztetlech), dodającego do kulturowej treści regionu jeszcze porcję bliskowschodniego Orientu. Warto postawić pytanie, czy sąsiedzi wyznający tak odmienne religie i – co za tym idzie – hołdujący czasem krańcowo odmiennym obyczajom życia codziennnego, współżyli ze sobą wtedy w pokoju ze względu na dobrowolne wyznawanie ideologii tolerancji, czy też byli do niej po prostu zmuszeni obiektywnymi okolicznościami i dobrze pojętym własnym interesem?
Prowadzimy to stwierdzenia, że uznanie tolerancji kulturowej za cechę polskości, która rzekomo „od zawsze” i w sposób naturalny jest jej przynależna, to mieszanie przyczyny ze skutkiem. Zwolennicy tej tezy nie mogą się nadziwić powodom, dla których cecha ta nie pojawiła się już nigdy potem i to w żadnej odsłonie odrodzonej państwowości. W czasach I Rzeczypospolitej ewolucja państwa potoczyła się w taki sposób, że pięć najważniejszych dla mieszkańców religii – katolicyzm, prawosławie, luteranizm, kalwinizm oraz judaizm równoważyły się wzajemnie i z konieczności prowadziły do wzajemnej tolerancji, jeśli najsilniejsze stany pragnęły utrzymać jedność kraju. A wtedy pragnęły i to w dobrze pojętym interesie własnym. Tę równowagę zachwiała unia brzeska z 1596 roku, która w ramach nowej polityki religijnej Warszawy wprowadziła do gry – w drodze administracyjnej decyzji wspieranej autorytetem samej Korony – element szósty w postaci dość mechanicznej mieszanki prawosławia z katolicyzmem, w uznaniu, że prawosławna ludność gotowa jest uznać rzymskiego papieża za głowę cerkwi i wyrzec się regionalnej samorządności religijnej zwanej autokefalią za cenę pozostawienia prawosławnych obrzędów. Zachwiana równowaga nigdy już nie wróciła do stanu pierwotnego i stała się jedną z przyczyn późniejszego upadku wielonarodowego i wielowyznaniowego państwa. W II Rzeczypospolitej sytuacja wróciła już jednak do „normy”, to jest do jednoznacznego opowiedzenia się państwa po stronie przymusowej katolizacji prawosławnych. Okres PRL, to z kolei brak tolerancji dla czegokolwiek z wyjątkiem sowieckiej odmiany komunizmu, a dwadzieścia lat Trzeciej Rzeczpospolitej, to kolejny etap odradzania się wzajemnego braku tolerancji w szeroko pojętej sferze światopoglądowej i politycznej. Można zaryzykować tezę, że znaleźliśmy się dziś w fazie ostatecznego krystalizowania się niechęci do uznania wzajemnej tolerancji za powszechne dobro, co zapewne ulegnie utrwaleniu na czas dłuższy. Innymi słowy, ostatni okres rzeczywistej tolerancji dla prawdziwych, a nie wydumanych odmienności, zgasł w narodowej historii wraz z końcem XVI stulecia. Następne trzysta lat, to narastający na różne sposoby brak tolerancji dla różnic poglądów, więc i wyrażanie zdziwienia oraz oburzenia na sytuację dzisiejszą nie może być poparte argumentami historycznymi. Takich nie ma. Tylko zrozumienie samego mechanizmu nietolerancji może prowadzić do zapobiegania najbardziej skrajnym jej przejawom. Pobożne życzenia i natchnione kazania z całą pewnością do tego nie prowadzą.
Co powinien więc czynić ktoś, posiadający obycie w świecie, wykształcenie i wiedzę, jeżeli zdarzyło się mu urodzić na wschodzie Europy, chociaż sam uważa się za człowieka tolerancyjnego i oczekującego dla siebie tolerancji od innych? Innym słowy, jaką praktyczną postawę miałby przyjąć ten, kto uważa się jednocześnie za członka narodu świeżo przyjętego w poczet Zachodu w procesie rozpoczetej, lecz nie zakończonej unifikacji kontynentu, ale jednocześnie dostrzega otaczającą go inność, powszechność nieporządku we wszystkich przekrojach, wykwity prostactwa i krańcowo egoistycznych zachowań? Taki Polak lepiej czuje się w kraju zachodnim niż w miejscowości urodzenia, a przebywając na Zachodzie stara się nie przykuwać nadmiernej uwagi innych do kraju swojego pochodzenia. Posiadając silną świadomość własnej tożsamości uniemożliwia sobie jednak bycie pełną częścią swojego otoczenia w sytuacji, gdy to otoczenie nie przywykło do akceptowania odmienności. A przecież, to właśnie otoczenie tworzy cywilizację, działającą wedle własnych, masowych, a nie indywidualnych wzorców. Taki Polak, będąc „bardziej zachodnim niż polskim”, nie może jednak oczekiwać powszechnej akceptacji dla własnej odmienności, ale również – chociaż to bez wątpienia prowadzi do obiektywnej szkody dla społeczności – nie powinien spodziewać się, że społeczność zapragnie wykorzystać go do pomnażania wspólnych wartości. Na tym polega, opisywane wcześniej, działanie mechanizmu „reguły odwróconego optimum” (blog z 3.01.2013). W najbardziej powszechnym rozumieniu korzyści odczuwanej przez większość społeczeństwa, nie sprowadza się ona jedynie do pragnienia uzyskania większego udziału w stale i od nowa dokonanym podziale dóbr oraz społecznych apanaży, ale nie mniej ważną cechą procesu przystosowawczego jednostki jest również współgranie jej emocji ze swego rodzaju Schadenfreude – satysfakcja większości odczuwaną w reakcji na osłabienie pozycji warstw dotąd uważanych za wyższe. W dzisiejszej Polsce, ten mechanizm jest doskonale widoczny i niesłusznie nosi miano polityki. Stoi za tym zreszą, nie polityka jako taka, ale cywilizacyjne atawizmy. Rachunek społeczny każdego rodzaju przemian nabiera tą drogą większej liczby cech i emocji negatywnych, niż pozytywnych. W czasach „zwyczajnych” reguła odwróconego optimum objawia się w tym, że żądna udziału we władzy i dobrach większość nie zamierza dopuszczać do nich osobników lepiej kwalifikowanych w obawie, że ci ostatni są zdolni do utworzenia własnej elity uformowanej według kwalifikacji, nie zaś wedle poziomu odczuwanej żądzy władzy i oczekiwania korzyści. To z tej przyczyny idealne państwo Platona, które miałoby być rządzone przez filozofów, nie tylko w jego czasach, ale zawsze i wszędzie było bliższe literackiej fikcji, niż rzeczywistości. Społeczeństwa, jako zbiorowości ze swej natury zbiorowości egoistycznych jednostek, nigdy nie dokonują kalkulacji makrospołecznych, lecz kontentują się optimum jednostkowym lub grupowym w myśl maksymy o bliskości koszuli ciału. Ostrze tego rachunku jest, często nieświadomie, lecz w wyniku naturalnego biegu rzeczy, skierowane przeciwko idei „powszechnej pomyślności”. Bo też i takiej w rzeczywistości nie ma, a same bogobojne opowiadania są głoszone tylko w zbożnych zamiarach edukacyjnych i dla spokoju własnego sumienia, bo nie wypada małoletnim mówić, o co naprawdę idzie ich rodzicom.
Z tych wszystkich przyczyn, człowiek zafascynowany cywilizacją Zachodu, lecz żyjący na Wschodzie, musi liczyć się raczej z perspektywą dożywotniej samotności, niż szansą sławy i sukcesów wypływających z jego obiektywnych umiejętności. Taka jest na przykład tradycja Rosji od czasów Maksyma Greka po Katarzynę II. Pierwszy, to jedyny bodaj rosyjski teolog, który biegle znał grekę i łacinę, lecz w nagrodę za swoją wiedzę, umiejętności i dążenie do reform na wzór zachodni został oskarżony o herezję i sakazany na dożywotni pobyt w Monasterze Wołkołamskim, gdzie zmarł w 1556 roku. Zapewne niewielkim dlań pocieszeniem byłaby wiedza o tym, że rosyjska cerkiew w roku 1988, czyli w ponad czterysta lat po śmierci postanowiła uczynić go świętym. Dopiero wtedy Rosja dojrzała do zrozumienia istoty tych refom, a sam Maksym Grek nie był już dla nikogo zagrożeniem. Jak na czas dozowania przywileju urzędowego uznania, to bardzo długo. Caryca Katarzyna tymczasem, rdzenna Niemka ze Szczecina, urodzona jako księżniczka Sophie Auguste Friederike von Anhalt-Zerbst-Dornburg, pozostała w świadomości Rosjan jako Katarzyna Wielka i nikt nie stara się wspominać jej niemieckości. Zrozumiała, że dla odegrania historycznej roli w „wielkoruskiej sprawie” musi poddać się forsownej reedukacji, zapomnieć o niemieckim pochodzeniu i „europejskich wartościach” oraz zarzucić pomysły dokonania jakichkolwiek reform w zachodnim stylu. Będąc z urodzenia i kultury człowiekiem Zachodu, własnym indywidualnym wysiłkiem pragmatycznie wtopiła się w otoczenie i z własnego wyboru została wzorowym członkiem cywilizacji Wschodu. Caryca Katarzyna Wielka urodziła się krwistą Niemką, zmarła jako równie krwista Rosjanka. Gdyby tego nie zrobiła, nie miałaby najmniejszych szans zostania władczynią imperium. Reguła odwróconego optimum posiada wiele twarzy.
Dla jednostek będących dla otoczenia elementem cywilizacyjnie obcym, czy to z powodu na zmianę miejsca zamieszkania, czy też z własnego wyboru, pozostaje tylko swego rodzaju świadoma izolacja. Przywoływałem już kiedyś uwagę Feliksa Konecznego o tym, że – „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”. Dotyczy to obu sytuacji: wybór, jaki stanął przed Katarzyną (Zachód albo Rosja) oraz wybór sprowadzający się do swego rodzaju kulturowej samotności, jaka czeka każdego, kto mieszkając w otoczeniu Wschodu, świadomie rozbudowuje (jak Maksym Grek) swoją osobowość w łączności z innym kręgiem kulturowym. Jak powiadali starożytni: „tertium non datur”. Umiejętność wyzwolenia własnej odmienności od presji otoczenia może dać osobistą satysfakcję, ale może też być wysiłkiem wielce kosztownym, a nawet samobójczym.
Mojego zaprzyjaźnionego komentatora mogę jednak pocieszyć stwierdzeniem, że cechy kulturowe nie są dziedziczone genetycznie i nikt z nas nie jest na nie skazany. Dziedziczymy, to prawda, inne ważne skłonności. Jedni mają wrodzoną skłonność do podążania wraz innymi w jednym szeregu, uznając to za oczywistą manifestację jakiejś prawdy, inni dla dojścia do tej prawdy potrzebują jej zrozumienia. W krańcowych przypadkach pierwsi zostają mistykami, drudzy naukowcami. O tym, kim jesteśmy pod tym względem, zapewne decyduje genetyka i zestaw cech biologiczych oraz umysłowych dziedziczonych po wielu przodkach. Badania wskazują, że liczące się elementy naszej genetycznej struktury mogą pochodzić od większej liczby niż stu z nich. Niektórzy, jak Richard Dawkins, twierdzą jednak, że w przestrzeni życia społecznego odpowiednikiem genów zawierających zakodowaną informację o biologii ich nosiciela, są kulturowe „memy”, które lokują się nie w ciele materialnym, lecz w umysłości człowieka, w otaczającej go przestrzeni mentalnej, każąc mu postępować zgodnie z jego kulturowym kodem. Zapewne coś jest na rzeczy i nie ulega wątpliwości, że wszyscy jesteśmy poddawani naciskom rodziny, otoczenia oraz świadomości pamięci o poprzednich pokoleniach, które wspólnym, chociaż zwykle nieświadomym wysiłkiem, starają się wpoić nam zasady „właściwego” postępowania. Różnica pomiędzy genami a memami jest jednak zasadnicza. Pierwsze dziedziczymy biernie i nie mamy wpływu na ich kompozycję, drugie, jako twór niemający związku z biologią, lecz całkowicie umysłowy i ulotny, możemy w jakimś stopniu kontrolować i modelować. Niektóre z kulturowych memów są jednak tak silne (świat islamu), że do pewnego stopnia tworzą strukturę podobną do genetycznej, nie mniej trwałą i nawet podlegającą jakiemuś rodzajowi dziedziczenia, wobec którego miliony ludzi czują się bezbronne, a reszta świata zamiera w strachu w obawie o tego następstwa. Tam jednak, gdzie samodzielne myślenie nie jest kulturowym przestępstwem, do pewnego stopnia możemy sami wymodelować naszą „memetyczną strukturę”. Potrzeba do tego „tylko” umiejętności stałego powiększania własnej wiedzy, przekonania o celowości postępowania, ćwiczenia odporności na trwałe cywilizacyjne zderzenie i gotowości do życia w mentalnej samotności.

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.