EPPUR SI MUOVE! A JEDNAK SIĘ KRĘCI! CZYLI O PRZYCZYNACH PRZEWAGI ZACHODU (1)

Takie słowa miał wymruczeć Galileusz w 1633 roku, gdy usłyszał wyrok papieskiej świętej inkwizycji. Wyrażał tym grzeszne wsparcie dla teorii Kopernika, którą przedtem, pod przymusem odwołał, że to Ziemia kręci się wokół Słońca, a nie na odwrót. Jednak, zarówno jego dzieła, jak i prace samego Kopernika, dostały się na długo na listę ksiąg zakazanych, których nie wolno było czytać, posiadać i rozpowszechniać. Ostatnie wydanie indeksu dzieł uznanych przez najpobożniejszych katolików z godne czytania – wielkich z punktu widzenia postępu ludzkości, lecz niesłusznych wedle nauki Kościoła – ukazywało się jeszcze przez całą pierwszą połowę XX wieku. Jego ostatnia edycja z 1948 roku zawierała 4126 pozycji, z których treścią prawowierny katolik nie powinien się zaznajamiać, pod groźbą popełnienia grzechu śmiertelnego. Sam Galileusz, na rehabilitację swoich odkryć czekał trzysta pięćdziesiąt lat, aż do pontyfikatu Jana Pawała II. Często wskazuje się na te wydarzenia jako dowód obskurantyzmu i bezmyślności religii jako takiej. Jest to też pożywką dla wszelkiego rodzaju ruchów antyreligijnych. Cywilizacja zachodnia, tym się jednak różni od innych, że w ostatecznym rozrachunku, to Kopernik i Galileusz okazali się zwycięzcami, a nie rzymski papież. Uczeń dzisiejszej szkoły podstawowej ma obowiązek znać ich nazwiska i dokonania, nie ma natomiast tego obowiązku ani wobec papieża, który Galileusza oddał pod sąd, ani też tego, który dzieła Kopernika wprowadził na listę ksiąg zakazanych. Pomysł na indeks rzeczy zakazanych „a rebour” odżył jednak niedawno znowu i popisał się nim Martin Schultz, ustępujący przewodniczący Parlamentu Europejskiego, socjaldemokrata i zdeklarowany ateista, apelując o usunięcie z miejsc publicznych wszystkich symboli religijnych. Warto się zastanowić nad uzasadnieniem tego rodzaju propozycji, skoro dotykają nie tylko samej religii, lecz również i samej treści zachodniej cywilizacji, której istota jest tolerancja wobec inności poglądów.
Z tej przyczyny, dwa kolejne teksty – ten dzisiejszy i przyszłotygodniowy – poświęcimy odmiennym stronom tego samego zagadnienia. Niniejszy, dotyczy samej istoty Zachodu, który w historycznej praktyce przekształcił się w imponujący sukces – gospodarczy, społeczny i kuluralny, ale także i polityczny, skoro od kilkudziesięciu już lat członkiem „społeczności Zachodu” nie może stać się kraj, który nie jest rządzony wedle zasad demokracji przedstawicielskiej. Jest jednak i inna strona cywilizacji zachodniej, która ćwierć wieku temu została skrócona do słynnego tytułu książki Francisa Fukuyamy – „Koniec historii”, uznającej za nieodwracalny fakt dokonany ostateczne i nieodwracalne zwycięstwo Zachodu nad innymi cywilizacjami świata. Jednak szczególnie dzisiaj, również w obliczu bezprecedensowego wydarzenia, jakim było zestrzelenie przez najemników Rosji malezyjskiego samolotu wiozącego „cywilizowanych pasażerów” na równie cywilizowane wakacje, rzecz musi zostać poddana ponownej analizie. Przecież, zgodnie z przekonaniem autora stwierdzenia o „końcu historii”, Rosja powinna od ćwiećwiecza być już pokojowo nastawionym i demokratycznie rządzonym członkiem cywilizowanego świata. Tymczasem, okazuje się, że nie tylko nim nie jest, to jeszcze pokazuje swoją zupełnie niezachodnie oblicze, obnażając przy okazji liczne słabości i niemożności samego Zachodu, nawet wtedy, gdy stoi w obliczu zagrożenia jego podstawowych wartości. Rzecz otyczy w szczególności krajów „starej” Unii, to znaczy obszaru, w którego ramach zachodnia demokracja się narodziła i gdzie tkwi też źródło jej sukcesów. Tę sprawę omówimy za tydzień.
Cytowane żądanie Martina Schultza jest na pozór religijnie indyferentne, bo dotyczy wszystkich symbolii religii, niezależnie od ich pochodzenia, traktując każde wyznanie jednakowo. Kryje się jednak w tym ukryte założenie, że ateistę może obrażać jakikolwiek symbol religii – niezależnie od tego, czy jest bliska jego regionowi, czy przeciwnie – zupełnie odległa. Sama myśl jest zwodnicza i w gruncie rzeczy stronnicza, ponieważ ateizm symboli religijnych nie używa, bo też i takich nie posiada. A czy marmurowe posągi starożytnych bogów też Schultza rażą, skoro zapewne nie wierzy i w grecki Panteon? Rzecz w tym, że w samej Europie, kulturowo liczą się praktycznie dwa religijne dziedzictwa – chrześcijaństwo w protestanckiej i katolickiej formie oraz ich poprzednicy w postaci starożytnych mitów Grecji i Rzymu. Prawosławie, jako odległy potomek Bizancjum, jest rodzajem ousidera, ponieważ jego ideowe centrum zniknęło wraz z zajęciem w XV wieku Konstantynopola przez Turków. Prawosławie bułgarskie, greckie, serbskie i rumuńskie, to tylko niewielkie i mało znaczące autonomie, a jego współczesne ideowe centrum znalazło się poza zasięgiem cywilizacji europejskiej – w rosyjskiej Moskwie. Ta, jest pod każdym względem odległa od kultury śródziemnomorskiej, bliższa natomiast stepowym ideałom mongolskich wojowników, więc i zupełnie nieatrakcyjna dla reszty Europy. Atrakcyjność Rosji polega na czymś innym i o tym też będzie mowa za tydzień.
Zauważmy przy okazji, że religijna symbolika nic jeszcze nie mówi o prawdziwej kulturowej treści, która za nią się kryje. Państwo Izrael zostało założone przez ludzi świeckich i niewierzących w żadnego Boga, ale jego symbolem stała się gwiazda Dawida, odzwierciedlająca nie tyle nawet samego Boga Żydów, ile żydowskość jako taką. Gdyby zażądać usunięcia jej z sali izraelskiego parlamentu, czy nie usunięto by również treści samego państwa? Jak określić można historię państwa i narodu żydowskiego bez żydowskiej religii? To samo dotyczy chrześcijaństwa w Europie. Usunięcie jego symboli z przestrzeni publicznej mogłoby doprowadzić do zakazu eksponowania posągów Apollina, czy Afrodyty z tej oto racji, że symbolizują one nie tylko grecki kanon piękna, ale również greckie wierzenia. To tak, jakby zażądać usunięcia przyrody żyjącej wokół nas i nie ma wtedy znaczenia, czy żądający jest przyrodnikiem, zoologiem, filatelistą, czy też botanikiem wierzącym w Boga, czy też wierzącym nie jest. Jesteśmy i tak tej przyrody częścią, tak jak częścią otoczenia kulturowego Zachodu jest symbolika chrześcijańska, wiążąca je z grecką i rzymską starożytnością, a i poniekąd z antyczną Palestyną. Martin Schultz nie jest osobą niewierzącą w cokolwiek, ale koncentruje się na zaprzeczaniu istnienia Boga chrześcijańskiego, nie zaś Wisznu, Allacha, czy przesłania Buddy. Ci go nie interesują wcale, bo też i to nie „jego” Bogowie. On sam, nawet pozostając ateistą, nie przestaje być częścią kulturowego tła Europy. Żyjemy w określonej przestrzeni i dla nas, Europejczyków, jest nią chrześcijaństwo obrządku zachodniego, w które przepoczwarzył się antyczny Panteon greckich bóstw. Nasze własne, indywidualne przekonania, nawet, jeśli są areligijne, czy tylko antychrześcijańskie, nie zmieniają niczego w kulturowym dziedzictwie Europy. Jest ono częścią jej „długiego trwania”, niezależnie od tego, czy osobiście je akceptujemy, czy odrzucamy. Tyle, że nie zamyka to wcale ważnej dyskusji i nie oznacza, jak chcieliby ortodoksi, że historia Zachodu zaczęła się z dniem narodzeniem Chrystusa. W rzeczywistości rozpoczęła się tysiąc lat wcześniej – można ją dostrzec w kulturze starożytnej Krety i echach wojny trojańskiej, a grecko-rzymski antyk jest nie mniej ważną jej częścią (a może nawet ważniejszą), jak i samo chrześcijaństwo.
Analizowanie znaczenia religii dla społecznych zachowań oraz określenie jej roli w globalnym wyścigu kulturowym jest zadaniem ryzykownym nie z tej przyczyny, że nie ma do tego odpowiednich narzędzi badawczych, ale dlatego, że łatwo jest zranić czyjeś uczucia. Wiara w Boga nie jest tylko jednym z aspektów życia społecznego gotowym do poddania się chłodnemu rozumowania, ale łączy się w sposób szczególny ze sferą nie tylko osobistą i emocjonalną, ale również intymną. Jest sprawczym czynnikiem wielu ludzkich postępków. Często, szczególnie dla ludzi starszych, jest też jedyną nadzieją na wytłumaczenie sensu ich życia. Pole, na które wszedł Martin Schultz jest szczególnie delikatne i wymaga równie delikatnego potraktowania.
Powiedzmy więc od razu, że religia i rozliczne formy religijności, to coś najzupełniej naturalnego i doskonale mieszczącego się zarówno w ludzkiej psychice, jak i w społecznej naturze ludzkości. W skali światowej, jest przy tym jednym z najważniejszych zjawisk kulturowych i podchodzić do problemu trzeba nie tylko z ostrożnością, ale i odpowiednią wrażliwością, niezależnie od tego, czy mowa jest o głębokiej wierze, czy też o równie głębokim niedowiarstwie. Istnienie wierzeń w nadprzyrodzony świat towarzyszy ludzkości od pojawienia się cywilizowanych społeczeństw i przyniosło trudne do przecenienia rezultaty w procesie podnoszenia jej na wyższy poziom moralnej wrażliwości. Tyle, że wiedza o historii ludzi na ziemi niesie też inne ważne doświadczenie, takie oto, że wszystkie zjawiska społeczne mają to do siebie, że nie tylko ewoluują wraz z samymi społeczeństwem, ale – w przeciwieństwie do niego samego, tworu ponadczasowego i trwającego zapewne aż do końca ludzkości – zmieniają swoją funkcję, a czasem nawet jałowieją. Komuś głęboko wierzącemu, ta ostatnia refleksja wydawać się musi grzechem bezbożności, bo też i ludzie głęboko wierzący nie dostrzegają zwykle faktów innych, jak tylko te, związane z ich wiarą i nadzieją na miejsce w świecie pozagrobowym. Dla nich samych, ich wiara jest wszystkim, jest tak dalece całym światem, że nie są w stanie zrozumieć, że istnieją przestrzenie (buddyzm, taoizm), w których wiara w Jedynego Boga nie istnieje wcale. Czy ludzie głęboko wierzący są w stanie to zjawisko wyjaśnić inaczej niż tylko niedostatkiem Objawienia? Jeśli tak, to czyją ten niedostatek jest zasługą?
Stały czytelnik komentarzy od dawna zachęca mnie do przeanalizowania roli religii w kształtowaniu społecznych zachowań, dowodząc o głębi wspólnoty pomiędzy trzema wielkimi monoteizmami – judaizmem, islamem i chrześcijaństwem. Podejrzewam go o swoistą dwoistość myślenia. Jako osoba głębokiej wiary, ma zapewne równie głęboką pewność jej słuszności, ale jako człowiek myślący, chciałby dodać to tego argumenty racjonalne. Problem wszakże w tym, że te dwa sposoby argumentacji zjawiska, istniejące w formie nieuchwytnej, zwanej transcendentną, nie są zrozumiałe dla kogoś, kto przywykł do dochodzenia do prawdy logicznym rozumowaniem. Dla tego ostatniego, fakt staje się rzeczywistością dopiero wtedy, gdy można go potwierdzić rozumowo, a nie tylko kazaniem z ambony. Te dwie percepcja otaczającego nas świata rozchodzą się już u samych źródeł. Pierwsza, wymaga wiary tak głębokiej, że otwarcie lekceważy rozum (przypominam aforyzm Al-Ghazaliego: „trzeba zabić Rozum, by osiągnąć Rację”), druga – przeciwnie, stawia rozum ponad wiarą, prowadząc do instrumentalizacji samej religii. Te dwie płaszczyzny, żadnym sposobem nie dają się połączyć w jedną. Motywacją czytelnika i stałego komentatora, jest zapewne pragnienie zrozumienia powiązań filozoficznych oraz istnienia wspólnoty teologicznej, a także przeprowadzenie dowodu na to, że tak przez niego ceniony Stary Testament, jest również – zgodnie z doktryna Kościoła – prawdziwym źródłem chrześcijaństwa i całego świata zachodniego, łącząc w jedną całości wszystkie trzy religie monoteistyczne. Tymczasem, styk chrześcijańskiego Zachodu z rzekomo podobnie monoteistycznym islamem, zwiastuje raczej długi i krwawy konflikt, który ze względu na miliardowe populacje obu przestrzeni, może przekształcić się w coś w rodzaju globalnego trzęsienia ziemi.
Podejmuję problem z pewnym ociąganiem, zdając sobie sprawę z powszechności uznawania religii za domenę wyłączności teologów, a nie nauki, tym bardziej, że ta ostatnia zapisała również mniej chlubnie karty wojującego ateizmu, poglądu tyleż nienaukowego, co i stronniczego, bo dążącego do jej wyplenienia. Z punktu widzenia prowadzonego tu rozumowania, religia jest takim samym zjawiskiem społecznym, jak każde inne, tyle, że -będąc uwikłaną w przestrzeń pomiędzy „sacrum” i „profanum” – nie może sobie znaleźć w umysłach ludzi Zachodu właściwego miejsca i przebić się przez niewidzialną barierę tych dwóch odmiennych przestrzeni rozumowania. To, co jest „profanum”, może zostać poddane racjonalnej analizie, ale przestrzeń „sacrum”, z istoty swojej świętości, takiej analizie się wymyka. Dla dokonania w miarę obiektywnej oceny z pozycji tej ostatniej, trzeba uznać człowieka za podmiot równy Bogu, zdolny do chłodnej oceny zakresu Jego Wszechmocności, co jest dla ludzi głęboko wierzących czymś nie do przyjęcia. W tej szczególnej pozycji religii w społeczeństwach Zachodu, tkwi tajemnica jego globalnego sukcesu i perspektywa westernizacji tych regionów świata, które pragną modernizacji i rozwoju. Sprawa jest w tym znaczeniu fundamentalna, że wbrew teologicznym dogmatom, religia nie ogranicza się do relacji między człowiekiem, a otaczającym go Absolutem, ale w społecznej rzeczywistości w znacznym stopniu dotyka zupełnie ziemskich namiętności, w tym, tej budzących największe podniecenie, czyli walki jednych ludzi o władzę nad drugimi. Przebywając w kościele, meczecie czy cerkwi, wierny modli się i myśli o wieczności, lecz po jego opuszczeniu natomiast wraca do codzienności, w swej istocie pozbawionej pierwiastka religijnego. W świątyni pozostaje natomiast kapłan, ktorego zadaniem jest utrzymać owieczki pod kontrolą. A to już jest przestrzeń władzy, nie zaś religii jako takiej.
Tego rodzaju dwoistość oglądu świata jest wyłączną cechą społeczeństw Zachodu, nie dając się zauważyć w żadnej innej wielkiej formacji społecznej i stając się podstawą do domniemania, że w tym miejscu tkwi rownież istota jego odmienności i zarazem przewagi nad resztą świata. Nie poddając ludzi bezwzględnej supremacji religii, jak ma to miejsce w świecie islamu, czy hinduizmu, pozostawia się im znacznie większe pole dla własnej inicjatywy, inwencji i twórczości. A przecież międzycywilizacyjny światowy konkurs rozgrywa się właśnie w tej przestrzeni i nie zależy od gorącości wiary w świat niewidzialny. Pod tym względem, wszystkie dostępne argumenty i dowodzą wyraźnej przewagi Zachodu nad innymi wielkim kulturami współczesnego świata.
Elementem wyróżniającym Zachód od reszty świata jest chrześcijaństwo w postaci katolicyzmu i wyznań protestanckich. Od razu nasuwa sie jednak pytanie, z jakiej to przyczyny nie zdobyło sobie takiej pozycji gdzieindziej: w Chinach, Japonii, Indiach, czy Rosji? Z jakiej przyczyny wymienia się je razem jednym tchem, skoro teologicznie najbliższe katolicyzmowi jest prawosławie, a wcale nie protestantyzm. Osoba wierząca powinna odpowiedzieć: „bo Bóg tak chciał!”, ale niewierząca – zapyta zaraz o to, dlaczego nie chciał On być też Bogiem Chińczyków, Hindusów i Malajów i nie dał im żadnej szansy na doznanie Objawienia, ograniczając się tylko do świata chrześcijan? Brak monoteistycznego poglądu na świat nie może być przecież winą tych, którzy Objawienia nigdy nie doznali. Jak rozwiąząć tę zagadkę, pozostając wiernym chrześcijańskim dogmatom i nie wchodząc w analizę naukową, niezobowiązaną do trzymania się granic zawartych w opowieściach Starego i Nowego Testamentu? Na pierwszy rzut oka widać, że tych dwóch płaszczyzn połączyć się nie da. Jaki jest z tego wniosek?
W ocenie Huntingtona, katolicka i protestancka odmiana chrześcijaństwa jest prawdziwym źródłem jego wyodrębnienia i wyraźnych sprzeczności pomiędzy odruchami Europejczyków i Amerykanów, a resztą świata.Szczególnie głęboki konflikt ma miejsce na linii: Zachód – Bliski Wschód. Jak to możliwe, skoro ten ostatni ma być ośrodkiem powstania i kształtowania się wszystkich trzech wielkich religii monoteistycznych? Jak powiązać wspólnotę ich źródeł z natężającym się poziomem sprzeczności, sprawiającym czasem wrażenie pełnej religijnej wojny? Watykan jest pod tym względem zaskakująco jednoznaczny, co nie tak dawno stanowczo wyraził papież Franciszek w rozmowie z premierami Izraela i Palestyny. Papież wie przy tym doskonale, że sprzeczność pomiędzy bliskowschodnim – biblijnym i koranicznym – postrzeganiem świata jest ogromna i podobna do przepaści i że sięga korzeniami śródziemnomorskiej starożytności – ateńskiej demokracji i rzymskiego ładu prawnego. Z jakiej przyczyny czuje się w obowiązku stale i autorytatywnie zaprzeczać naukowo potwierdzonym faktom? Obawia się zapewne, że przyznanie, iż chrześcijaństwo, a z nim cały Zachód, jest w gruncie rzeczy tworem grecko-rzymskim, a z hebrajskiego Starego Testamentu zaczerpnęło jedynie natchnienie, lecz nie istotę samej wiary, byłoby dla Watykanu ograniczeniem uniwersalnych uprawnień i odcięłoby go od tradycji biblijnej, bez której teologiczne korzenie stają się płytkie. Modlitwa papieża Franciszka pod jerozolimską Ścianą Płaczu jest tego widowiskową demonstracją, ale warto zauważyć, że z reguły przy tego rodzaju okazjach papieżowi nie towarzyszy ani żydowski rabin, ani muzułmański imam. W niedawnej rozmowie z prezydentami tych zupełnie niechrześcijańskich krajów, papież dał do zrozumienia, że oto judaizm oraz islam są razem i każde z nich z osobna duchowymi źródłami chrześcijaństwa, a samo chrześcijaństwo, to nic innego jak tylko „korona”, zwieńczająca wielki obszar wiary ludzi w jedynego Boga. Dobrał do tej rozmowy świeckich polityków, a nie imamów, ajatollachów, czy rabinów, jakby nie wiedząc, że ci pierwsi nie mają żadnego wpływu na religijne doktryny, a ich pozycja nie upoważnia do zajmowania stanowiska w tej przestrzeni. Nic dziwnego, że uwagi Franciszka przemilczeli. Jeśli otwartą propagandę jest zmuszony uprawiać sama głowa Kościoła, znaczy to, że nie tylko jest coś na rzeczy, ale sprawa jest wręcz fundamentalna.
Każdą religię można poddać dwojakiej analizie – teologicznej i społecznej. Obie stosują nie tylko odmienne metodologie, ale wręcz wzajemnie sprzeczne. Teologia odnosi się do przestrzeni Idei Boga, w którego istnienie najpierw trzeba szczerze uwierzyć, by móc uczestniczyć w dalszej wymianie poglądów. Oznacza to również i to, że warunkiem wiary jest niemożność analizy Jego samego, Jego otoczenia, jak też i „materiału dowodowego”, niemieszczącego się w samej teologii. To fundamentalne ograniczenie, które powoduje, że nie istnieją żadne logiczne przesłanki, by teologia mogła kiedykolwiek stać się częścią nauki. Pojęcie „nauki Kościoła”, czy też nawet naukowo brzmiące pojęcie „społeczna nauka Kościoła”, są mylące, ponieważ istotą nauki jest odrzucenie jakichkolwiek założeń wstępnych, podczas gdy podstawę nauk Kościoła stanowią właśnie one – wcześniej przyjęte i niepodważalne rozumowaniem dogmaty wiary. Zgodnie z definicją pojęcia – „dogmat jest zasadą teologiczną objętą kanonem wiary i podaną przez Kościół do wierzenia jako niewzruszalna prawda, niepodlegająca krytyce ani dyskusji. Teologia dogmatyczna wyznaje zasadę, że poza dogmatem istnieje tylko herezja”. W tym rozumieniu, wszystkie zawarte tutaj dywagacje są herezją i grzechem, mającym źródło w próżności i nagannej pewności siebie. Pojęcie dogmatu wzbudza jednak natychmiast negatywną reakcję świata nauki, ponieważ w tym świetle, wszystkie opracowania poszukujące odpowiedzi na ważne pytania, jeśli nie są tożsame z kanonem wiary, są nieprawdą i herezją, a więc nieprawdziwe i powinny zostać poddane cenzurze. Klasycznym zderzeniem obu intelektualnych sfer było odczytanie w 1822 roku przez J.P.Champolliona egipskich heroglifów, wyrytych na bazaltowej płycie, nazwanej Kamieniem z Rosetty. Dowiedziano się wtedy, że piramidy są o conajmniej tysiąc lat starsze, niż przyjmowana dotąd biblijna data stworzenia świata. Wstrząs był tak wielki, że Kościół poczuł konieczność ogłoszenia Starego Testamentu tekstem alegorycznym, nie zaś, jak przedtem, podstawowym materiałem źródłowym. Nie spowodowało to jednak żadnej rewolucji, a nauka Kościoła nie stała się przez to bardziej naukowa, ponieważ straciłaby wtedy wszystkie cechy religii. Stała się tylko bardziej zawiła, a nauka dalej poszerzała swoją pozareligijną przestrzeń, prowadząc ludzkość na coraz wyższy poziom rozwoju.
Wbrew nadziejom czytelnika i komentatora wiążącego chrześcijaństwo z hebrajskim Starym Testamentem, tezą, która daje się racjonalnie obronić jest to, że chrześcijaństwo w rzeczywistości nie wywodzi się z tej tradycji, lecz z grecko-rzymskiej, której trwałą cechą był brak idei Jedynego Boga. Istnienie dziesiątków bogów i bóstw nie przeszkadzało starożytnym Grekom i Rzymianom w tym, że wiedli cywiliowane i dobrze zorganizowane życie. Przez tysiąc lat cywilizacja śródziemnomorska była wzorcem dla sąsiadów i nikogo nie dziwi, że na źródła pochodzące z jej kręgów powołuje się do dzisiaj cywilizacja zachodnia.
Na rozumienie pojęcia Boga wpływ ma używany język. Nie jest przypadkiem, że sama idea pojawiła się w obszarze języków semickich, które dobrze operują abstraktami, gorzej jednak sprawiają się przy wyjaśnianiu rzeczywistości materialnej. Języki indoeuropejskie na odwrót – lepiej nadają się do pragmatycznego opisu świata, a tworzone, czy też importowane pojęcia abstrakcyjne i na bliskowschodni sposób transcendentne, z samej natury języka ulegają swoistej konkretyzacji. Bóg chrześcijański jest teologicznie tożsamy z Jahwe i Allachem, w praktyce jednak tak nie jest i można go przedstawić osobowo w postaci starszego pana uchwyconego na fresku sklepienia Kaplicy Sykstyńskej w trakcie stwarzania świata. Jest w stu procentach człekopodobny, uderzająco identyczny z przedstawieniami Zeusa, co rodzi domniemanie, że i samych ludzi stworzyła istota im podobna. Rzecz nie do pomyślenia w ramach islamu, czy judaizmu.
W przestrzeni teologicznej różnice pomiędzy judaizmem oraz islamem z jednej strony, a chrześcijaństwem – z drugiej, nie sprowadzają się do drobiazgów, lecz sięgają samych fundamentów. Już samo pojęcie „religia”, rozumiane jako sfera wiary i kultu, jest w tym znaczeniu używane wyłącznie w przestrzeni kultur wywodzących się z rzymskiego Śródziemnomorza i tylko tam było rozumiane w sposób, pozwalający Europejczykom na przyjęcie zasady ich odrębności, to jest wiary i świeckości, z których każda podlega innego rodzaju logice. Jeśli w przetrzeni Zachodu używa się w stosunku do jakiegoś zjawiska określenia „religijne”, oznacza to, że należy ono do sfery „sacrum’, a nie do świeckiej, czyli niereligijnej przestrzeni społecznej. Chrześcijanie nie zdają sobie jednak sprawy z tego, że są wyjątkiem w skali światowej. W krajach islamu, judaizmu, czy hiduizmu nie rozdziela się tych dwóch sfer z tej przyczyny, że wszystkie zjawiska są tam uważane za część świata nadprzyrodzonego i wyodrębnianie świeckości od religijności jest zbędne, karygodne i całkiem pozbawione sensu. Wszysto jest w ten, czy inny sposób, związane z religią. Sporne jest w językach indoeuropejskich samo pochodzenie słowa, ale jego łacińskie źródło sporne nie jest. „Relegere” w czasach Cycerona oznaczało „odczytać na nowo”. Laktancjusz wiązał ją ze słowem „religare” – „wiązać”, „spajać”, a św. Augustyn z „reeligere” – „wybierać ponownie”. Wczesnochrześcijańskie konotacje są w tym względzie wyraźne i nastawione na przyciąganie i nawracanie, nie tylko w znaczeniu nawracanych osób, ale i poszerzaniu oddziaływania religii na obszary „pogańskie”, czyli w ówczesnym rozumieniu świeckie i pozostające poza jej zasięgiem. To fundamentalna różnica pomiędzy chrześcijaństwem a islamem i judaizmem. W doktrynie tych ostatnich, sfery świeckości nie ma wcale, a władza nad wiernymi, łącznie z systemem prawa zostaje poddana kontroli kanonów wiary i jej interpretatorów. Żydowski Jahwe i muzułmański Allach są bytami w pełni transcendentymi, które mogą wcielić się we wszystko i panują niepodzielnie w każdej sferze ludzkiej aktywności. Chrześcijaństwo jest odmienne, ponieważ nie zrezygnowało w stosunku do człowieka z pojęcia „osoba”. Wedle starożytnych, osoba, to podmiot o rozumnej naturze. Jest nią zarówno człowiek, jak i Bóg, którego od ludzi odróżnia tylko doskonałość formy istnienia. Człowiek, to osobowy byt odrębny od świata rzeczy, Bóg, to również byt osobowy, tyle, że odrębny od wszystkiego. W pozostałych monoteizmach, Bóg w tym znaczeniu osobą nie jest, lecz bytem pozbawionym podobieństwa do ludzi, obejmującym całe istnienie i żadną miarą nie da się Go porównać z człowiekiem. Judaizm zakazuje używania Jego imienia, a Jahwe znaczy tyle, co „Jam, Który Jest”, czyli bezimienny byt samoistny, transcendentny i wszechogarniający. Również i w świecie islamu, pomiędzy Allachem a człowiekiem nie ma osobowego powiązania, a relacje są wybitnie jednostronne – Bóg jest wszędzie i „słyszy nawet szmer liści na wietrze”, a jedynym stosunkiem, jaki jest przezeń wymagany od wiernych, jest „islam”, czyli „poddanie się” – bez szemrania i zbędnych dywagacji.
Ortodoksyjny judaizm musiał zostać głęboko odmieniony, aby przesłanie św. Pawła z Tarsu i jego zwolenników otworzyło nowej religii drogę do grecko-rzymskiego świata. W rezultacie tego procesu głęboko zmienił się odbiór treści Starego i Nowego Testamentu – z bliskowschodniej na śródziemnomorską. Nowy Testament nie był już zapisywany kostyczną i nieporęczną hebrajszczyzną, lecz w języku aramejskim, który ją zastąpił w Syrii i Palestynie a na koniec – w indoeuropejskiej grece i łacinie. W świecie Greków i Rzymian, miejsce człowieka, otoczonego przyrodą i licznymi zastępami bogów, których cechy nie ukrywały człekopodobnej i osobowej natury, również i sam Jahwe, przekształcając się w Boga chrześcijańskiego, stał się w oczach wiernych w większym stopniu przyjaznym towarzyszem podróży przez życie, niż groźną w swej wszechpotędze, bezosobową transcendencją. Osobowość Boga chrześcijańskiego, wzmacniana ludzką naturą Jezusa zrodzonego z matki z krwi i kości, to pierwsza wielka ofiara bliskowschodniego pojmowania Boga na rzecz jego grecko-rzymskiej natury. Drugą, był kult samej Marii, rozwijający się wbrew zamierzeniom ortodoksyjnych teologów, która w powszechnym rozumieniu wiernych przekształciła się, podobnie jak jej Syn, z człowieka – w boginię. Z punktu widzenia nie tylko teologii judaistycznej i muzułmańskiej, ale również pierwotnego judeochrześcijaństwa, to zupełna niedorzeczność, ponieważ w tej tradycji kobieta nie jest godna roli Boga, posiadając – w porównaniu z mężczyzną – najwyżej połowę człowieczeństwa. Formalna teologia przekonująca o starotestamentowych źródłach chrześcijaństwa, stara się rzecz przemilczeć i nie dyskutować sprawy w słusznym przekonaniu jej beznadziejności w obliczu trwałości istnienia bóstw kobiecych w grecko-rzymskiej tradycji religijnej (Atena, Afrodyta, Roma, Kybele). W rezultacie, dzień Wniebowstąpienia Najświętszej Marii Panny stał się jednym z najważniejszych dla wiernych świąt i traktowany jako wspomnienie Jej ubóstwienia.
Pojawienie się społeczeństwie Rzymu chrześcijaństwa było społeczną rewolucją tak głęboką, że zdolną do przeorania całego systemu łacińskiej starożytności i nadania jej zupełnie nowego kształtu nazwanego Średniowieczem. Rezultaty tego wydarzenia, sam Zachód, ale i świat cały, odczuwa do dzisiaj. Każda rewolucja ma swój rodzaj pięści służącej rozbiciu starej matrycy, do której istnienia przywykły całe pokolenia. Matryce wielkich cywilizacji mają wspólne cechy w tym rozumieniu, że wszystkie składają się z trzech elementów: dominującego języka, rodzaju używanego pisma oraz poszechnie uznawanej religii. W tym znaczeniu wszystkie są do siebie podobne. Różnią się jednak tym, że aczkolwiek mechanizm powstawania matrycy jest ten sam, to jednak treści inne. Odmienny jest w nich również zakres wzajemnego nakładania się wymienionych elemtenów. Ta różnica w efektywności poszczególnych elementów decyduje o ostatecznym wyniku, to jest społecznej sprawności całej cywilizacji w porównaniu z tworami konkurencyjnymi. Jedna różnica okazała się kluczowa dla zrozumienia odmienności Zachodu od tej całej „reszty”. Elementem jego matrycy jest relatywnie większa zmienność, powodowana tym, że religia nigdy nie obejmowała w świecie Zachodu całej przestrzeni kulturowej, lecz była jedynie fragmentem życia społecznego, pozostawiając wiele miejsca dla całkiem świeckiej przemyślności i racjonalności. Tym sposobem, tylko w obrębie Zachodu mogło pojawić się cywilne prawo, w miejscu w całości zajętym w innych wielkich kulturach przez „odwieczne” i niezmienne prawo religijne. Ta luka okazała się usterką w tym znaczeniu, że podziałała na cały system destablizacyjnie. Była to jednak usterka o tyle szczęśliwa, że nadała cywilizacji Zachodu trwałą dynamikę w przeciwieństwie do innych – w pełni religijnych, lub quasi-religijnych (Chiny, Rosja), w których to rolę Boga Wszechmogącego przejął władca. W tym miejscu kryje się fenomen Zachodu i jego przeznaczenie, prowadzące nie tyle do zwycięstwa nad innymi, ile do tego, że oczekiwana globalizacja będzie przebiegać wedle jego konstrukcyjnych zasad, a nie chińskich, rosyjskich, czy też muzułmańskich.
Zbliża to nas do konkluzji, obmyślonej jeszcze przez starożytnych i prowadzącej do przekonania, że tym elementem dostrzegalnym wyłącznie w cywilizacji zachodniej, może być odwieczna Idea, rozumiana na kształt platońskiego Demiurga, uznawanego za bezosobowy i pozbawiony boskich cech czynnik sprawczy powstania i ewolucji świata, który wciąż nadaje kształt wiecznej, lecz pierwotnie bezkształtnej materii. Platońska myśl wydaje się o tyle racjonalna, że prowadzi do konkluzji, że zanim cokolwiek powstało, musiała istnieć Pierwotna Energia oraz Pierwotna Idea, czyli coś w rodzaju mechanizmu programowania bytu i życia, zamkniętych kiedyś jak w klatce w jednym punkcie przestrzeni i uwolnionych gwałtownością Wielkiego Wybuchu. Tyle, że to nie odpowiada formule Wszechmocnego Boga Starego Testamentu, który kontroluje wszystko i wszystkich i „słyszy nawet szmer liści na wietrze”, ale rodzajowi siły, której naukowa analiza jest możliwa i którą – kto wie – może kiedyś będziemy w stanie wykorzystać dla własnych celów.
Konkluzją jest stwierdzenie, że dzięki takiemu właśnie poglądowi, uznającemu Boga za rodzaj Demiurga, pierwotną energię zamkniętą w jednym punkcie przestrzeni w oczekiwania na Big Bang, cywilizacja zachodnia mogła stać się wiodącą w świecie siłą. Jej społeczeństwa zamiast tracić energię na samoograniczanie ludzkiego rozumu oraz talentów w obliczu wszechmocności Niewidzialnego Bóstwa, wyzwoliły się z tego rodzaju myślowego niewolnictwa. Tyle, że pierwotny judaizm przepoczwarzając się w chrześcijaństwo, musiał też przestać być emanacją bliskowschodniego Jahwe, a stać się swego rodzaju „zbiorowym Bogiem” zbudowanym na kształt dawnego grecko-rzymskiego Panteonu. Św. Paweł z Tarsu był konsekwentny w dążeniu do udowodnienia, że można wierzyć w Boga bez zniewolenia człowieka. Odrzucił wszystkie tego symbole: judaistyczną i muzułmańską koszerność pożywienia, zastępując ją pełną dowolnością, nicość człowieka w obliczu Boga dumą z jego osobowości, nawet wtedy, gdy tkwiła w ciele niewolnika, instrumentalną rolę kobiet ich pełną podmiotowością i wreszcie – rzecz bardziej symboliczna, niż związana z teologią – obrzezania mężczyzn. Ten ostatni czynnik symbolizuje odmienność spojrzenia na świat głęboko różniącą ludzi Wschodu i Zachodu. Zwyczaj obrzezania, Żydzi wynieśli z egipskiej niewoli. Tam, w starożytnym państwie faraonów, dowodziło szlachetności pochodzenia. Żydzi, w obliczu swego Boga, czuli się wobec siebie równie szlachetni, a ta wyjątkowość symbolizowana powszechnością obrzezania poszła w kierunku konfrontacji z innym narodami. Ich poczucie wyższości przejawiało się w szczególności w relacji z narodami hołdującymi pogańskim w ich mniemaniu obyczajom Greków i Rzymian. Było jednak sprzeczne nie tylko z kanonem klasycznego piękna, ale i z codziennym odczuciem estetycznym. Nie jest przypadkiem, że sam św. Paweł przestał być uważany przez pobratymców za współwyznawcę i uznany za odszczepieńca. Umożliwił jednak wyznawcom nowej wiary powzięcie przekonania, że jest ona naprawdę nowa, uniwersalna, inna niż plemienna religia Żydów i wcale nie wymaga odbudowy jerozolimskiej świątyni, a obecność Boga symbolizuje komunia święta, ołtarz i tabernakulum. W tym rozumieniu Bóg jest obecny w każdym kościele, tak jak Zeus był obecny w każdej greckiej świątyni jemu poświęconej. Judaizm, stając się rzymskim chrześcijaństwem, przestał być religią ludzi Wschodu, ale utkwił na zawsze w kulturze śródziemnomorskiej, umożliwiając jej przekształcenie we współczesny Zachód. Na drugim krańcu ewolucji była Mekka i Medyna, ale przesłanie Mahometa tkwiło już całkowicie w bliskowschodniej tradycji Boga Okrutnego i Wymagającego. Nikomu nie przychodzi do głowy doszukiwać się powiązań islamu z grecko-rzymską starożytnością, a pewien stopień powiązań dostrzegalny w niektórych nurtach judaizmu, to efekt jego długiego współistnienia z Europą. Nie jest przypadkiem, że judaizm zreformowany, to zjawisko w pełni europejskie i stosunkowo nowe. Niezależnie od wywodów papieża Franciszka, starających się jakoś połączyć jego religię z jerozolimską Ścianą Płaczu, rewolucja chrześcijańska była w pierwszym rzędzie wydarzeniem społecznym, tkwiącym całkowicie w zachodniej tradycji intelektualnej i uwalniającym ludzi od uznawanego wcześniej wszędzie prawa do zniewalania słabszych przez silniejszych. Inaczej mówiąc, chrześcijaństwo wprowadziło do świadomości Rzymian elementarny kanon sprawiedliwości, którego brakowało zarówno w pogańskim Rzymie, jak i w bogobojnym Izraelu. Świat grecko-rzymski pozostał jednak odrębny i przekształcając się w chrześcijański Zachód, zaowocował Ojcem ludzi przedstawionym przez Michała Anioła w Sykstyńskiej Kaplicy. Na Wschodzie, Jahwe stał się Allachem i pozostał jego kwintesencją, kimś nienawidzącym Boga zachodniego, uznawanego tam za Boga pogan. Tym sposobem dokonał się ostateczny rozwód między Wschodem i Zachodem, a stan „wielkiej separacji” zarówno w sferze „sacrum”, jak i w życiu codziennym, trwa do dzisiaj, separacji dla Zachodu szczęśliwej, bo i umożliwiającej budowę systemu znacznie bardziej sprawnego, niż te, w których Bóg wypełnia wszystkie przestrzenie życia. Jednak żaden system nie jest idealny. Również i Zachód posiada słabe miesjca, które grożą mu dezintegracją, a które ujawniają się ze szczególną mocą w okresach wielkich zagrożeń. Kiedyś były to „wojny wewnętrzne” pomiędzy zachodnim społeczeństwami, dzisiaj, to nieustająca wojna „reszty świata” ze światem Zachodu, jej współczesną ilustracją jest rosyjsko-zachodni spór o Ukrainę. Ta wojna jednak wcale nie musi być wygrana, co warto wziąc pod uwagę. Zajmiemy się zagadnieniem w następnej kolejności.

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.