Rosja znowu mocno wpływa na polską scenę polityczną. Widać to nawet nie po reakcji samego premiara (była dość rutynowa), ile po nadziei obudzonej wśród posłów SLD, że oto Wielki Brat ze wschodu budzi się znowu i wraca na swoje miejsce. Jej poseł i przywódca – Leszek Millera nie może ukryć satysfakcji, a może i skrywanej wiary, że oto znowu uzyska, jak kiedyś, znajome wspracie. Zabierając głos w sprawie Ukrainy, robił wrażenie, że jest w tej sprawie pryncypialny. Deklarował sprzeciw wobec aneksji jej terytorium, lecz jakoś nie przechodziła mu przez usta pochwała dla jej odwracania się ku Zachodowi. Nie mówił tego wprost, starając się skierować uwagę rozmówców na to, że Ukrainą współrządzi jakaś wstrętna partia, mająca zamiar rewidować granicę z Polską. Nie dodawał, że jest ona pewnym lokalnym wykwitem i najmniejszym z trzech ugrupowań z niewielkim poparciem społecznym, że ma w obecnym rządzie tylko ministra środowiska i z pewnością rządzić nie będzie. W 2010 roku w wyborach samorządowych nie przekroczyła nawet pięcioprocentowego progu. To tak, jakby zwracać uwagę Amerykanom, by ostrożnie współpracowali z Polską, ponieważ w ławach sejmowych zasiada postkomunistyczna SLD i ma „aż” 7 procent foteli. Inaczej mówiąc, Miller stara się sprawiać wrażenie jedności z powszechnym w Polsce proukraińskim nastawieniem, jednak inne oznaki wskazują, że byłby zadowolony, gdyby to Rosja zrobiła porządek na Ukrainie. Czy Miller ma coś przeciwko włączeniu jej do projektowanego rosyjskiego imperium? Nic o tym nie mówi, ale sugeruje, że za naszą wschodnią granicą powinien zapanować wreszcie spokój, nie precyzując jego rodzaju. A gdyby tak Rosjanie się rozpędzili i przekroczyli Bug, niewykluczone, że Miller witałby ich chlebem i solą. Cóż, stanowisko I sekretarza nie jest kadencyjne, a układ geopolityczny może się zmienić. Stare kontakty będą jak znalazł.
Usiłowania Putina, by odbudować Imperium Zła może budzić obawy o nasze własne bezpieczeństwo. Da się jednak zauważyć, że jakby mimochodem, pojawia się i w Polsce jakiegoś rodzaju nostalgia za czasami, kiedy to Rosja pod nazwą Radzieckiego Związku zapewniała wschodniej części Europy zbrojny pokój, siermiężną stabilność i wyraźne partyjne przywództwo. Dawny ambasador Polski w sowieckiej Moskwie – Stanisław Ciosek, jest tak zdruzgotany rozwojem wypadków, że bliski płaczu. Jego rozpacz, to reakcja na niesprawiedliwość świata, który zdaje się nie doceniać straty, jaką sam poniósł w wyniku rozpadu Związku Radzieckiego. Wyznaje ze smutkiem, że stracił już nadzieję na pojawienie się wymarzonego przezeń globalnego ładu w dziwacznej postaci wielkiego bloku grupującego Stany Zjednoczone, Unię Europejską i całą przestrzeń poradziecką, połączone w jedną, zgodnie zintegrowaną przestrzeń. Marzenie legło ostatecznie w gruzach wraz z inwazją rosyjską na Krym i negatywną reakcją Zachodu. A szło przecież już tak dobrze… Romantyzm? Głupota? Szkodnictwo? A może wszystko razem?.
Jest zagadkowe, dlaczego to ludzie, sprawiający wrażenie inteligentnych, zaprzestają myślenia z chwilą, gdy znajdą się w przestrzeni idei „rosyjskości”. Przypadek byłego ambasadora jest kliniczny. On naprawdę wierzy w nieszczęście, jakie spotyka Rosję, a z tej wiary głos mu się trzęsie i łzy same płyną z oczu. Ciosek twierdzi, że po rozpadzie Związku Radzieckiego, Rosjanie nie posiadali się z radości. Sądzili rzekomo, że mają oto szansę porzucenia dotychczasowej azjatyckości, by stać się wreszcie częścią Europy. Ta ostatnia ich jednak odrzuciła, nie rozumiejąc gorącości uczuć i szczerości zamiarów. Rosji nie pozostaje więc nic innego, jak tylko odbudować imperium samodzielnie, przyklejając do niej wyrywane innym kawałki, bo Rosja bez imperium istnieć nie może. A że będzie to już imperium jednoznacznie antyzachodnie, to tylko Zachodu wina, bo nie przyjął Rosji do swego towarzystwa. Wywody Cioska mogą mieć jakieś psychologiczne uzasadnienia, jednak racjonalnych nie mają żadnych. Europa zmieniła się w ciągu ostatniego ćwierćwiecza nie do poznania. W reakcji na tę zmianę, kraje członkowskie Unii ostatecznie porzuciły dawne imperialne ciągoty, obarzając kontynent długim okresem pokojowej i owocnej współpracy. Mieszkańcy są zadowoleni. Niezadowoleni są za to Rosjanie, dla których pokojowe współistnienie narodów jest stanem nienaturalnym. Przecież ktoś zawsze nad kimś panował, a w naszej części Europy od trzystu lat tym kimś była zawsze Rosja. Rzecz się zmieniła po 1991 roku, lecz spowodowała tak głęboki dyskomfort jej mieszkańców, że Putin postanowił stanąć na czele ruchu odnowy, ale definiowanej szczególnie, bo mającej prowadzić do powrotu do epoki, której już nie ma. Nawet tak wielki kraj, jak Rosja, nie ma mocy, by zawrócić koło historii.
Żaden kraj europejski nie dąży dzisiaj do imperialnej pozycji i to z samej istoty swej europejskości. Unia Europejska składa się z równych sobie podmiotów, a nie stając się przez to nowym imperium, dobrowolnie skazuje się na rodzaj słabości. To jednak słabość pozorna i krótkofalowa. Pokojowe poszerzanie się Unii sprawia wrażenie jej rozbrojenia, bo i nie wojska są tego narzędziem, a Putin myli słabość ze skutecznością. Sam odbudował rosyjską armię, ale jakoś nikt nie spieszy się z wejściem w jego ramiona. Przeciwnie, bez użycia siły, żadna integracja Rosji z kimkolwiek nie jest możliwa. Nawet z Białorusią Łukaszenki rzecz się ślimaczy. W jaki to sposób Rosja miałaby zresztą wejść do tej Europy, skoro bez posiadania imperium, Rosją się wcale nie czuje i prowadzi życie pełne frustracji niedoceniania jej wielkości? Tyle, że imperium musi – jak to imperium – powstać kosztem sąsiadów. W jaki zresztą sposób Putin chce zachęcać do przystąpienia do jego wymarzonej Wspólnoty Niepodległych Państwa, skoro w jego koncepcji, to po prostu nowy Związek Radziecki, w którym niepodległość części byłaby tylko z nazwy? Posiadając euro-pacyficzne imperium, Rosja nie mogłaby stać się częścią Europy, albo też musiałaby się go wyrzec, tak jak dawne potegi wyrzekły się kolonii. Chyba, że idzie o innego rodzaju „europejskość” taką, jaką sobie wyobrażał kiedyś car Aleksander I wkraczając do Paryża, czy Stalin sadowiąc się na półwiecze w Berlinie.
Emocje byłego ambasadora zdają się prowadzić do tezy, że przyłączenie Krymu i groźba powtórzenia tego manewru z Naddniestrzem, a potem z całym pograniczem Ukrainy, jest tylko aktem rosyjskiej rozpaczy, mającym źródło w poczuciu odrzucenia. Rosja tak kocha Europę, że nie mogłaby przetrwać, gdyby na przykład Ukraina przestała być jej Małorosją, pozostając niezależnym państwem ukraińskim. Innymi słowy, przekonuje ambasador, motywem działań Wielorusów są tylko braterskie uczucia wyższego rzędu, nie zaś zwykłe pragnienie panowania nad innymi. To zadziwiające, że są ludzie, którzy zdają się wierzyć, że najbardziej wiarołomne w Europie państwo może kierować się uczuciami tak wysokiego lotu, że wszyscy powinni pomagać mu w staraniach o odzyskanie utraconej potęgi. Jest natomiast faktem, że w świadomości samych Rosjan, Rosja bez Kijowa jest wypchnięta poza Europę. Opinia ubzdurana kompleksem kulturowej niższości, bo i przecież carska Rosja, sięgająca kiedyś nie tylko Kijowa, ale polskiego Królestwa Kongresowego, też nie była Europą, a podróżni przekraczający pruską granicę mieli wrażenie, że znaleźli się w zupełnie innym świecie. Rosja jest wielka tylko terytorialnie, wielkości mentalnej i cywilizacyjnej nie posiada. Trudno się temu dziwić, skoro jej pozorna wielkość jest rezultatem historycznego przypadku i to – jak na dzieje świata – dość krótkotrwałego. Do XV wieku, Europa kończyła się na wschodnich rubieżach litewskiej Rusi. Dalej, była już tylko Azja, rządzona przez Mongołów, Tatarów i Buriatów, a jeszcze dalej – przez Ujgurów, Koreańczyków i Chińczyków. Sytuacja się zmieniła, gdy Moskwa – słowiańskojęzyczne miasto z azjatyckiego pogranicza – uzyskało możność importu z Europy broni palnej, do której koczownicze ludy nie miały dostępu, poprzestając na łuku, jako na podstawowej broni. Tym sposobem wyrok na Azję został wydany, ale to wcale nie znaczyło, że Moskwa stawała się Europą. Przeciwnie, wchłaniając ogrom azjatyckiego terytorium wraz z jego skośnooką ludnością, to ona musiała się dostosować do tamtejszych obyczajów, stając się tylko mówiącą po słowiańsku Azją. Rzecz w tym, że Rosja ma Azję w pogardzie i Azją być nie chce. Europą być nie może, bo nikt w to nie uwierzy. Pozostaje jej tylko posiąść alibi, pozwalające uzurpować formalny tytuł do pierwszych rzędów europejskości. Resztę ma dokonać naga siła. Tym alibi stał się Kijów, dzisiaj stolica Ukrainy, kiedyś – miasto dawnej Rusi, zwanej z tej przyczyny Kijowską. To najstarszy gród regionu, założony z początkiem V stulecia, czyli na długo przed Gnieznem i jeszcze w czasie istnienia imperium Zachodniego Rzymu. Zajęty przez Normanów, przyjął chrzest dziesięć lat przed polskim Mieszkiem. Jako siedziba sławnej Ławry Peczerskiej, której początki sięgają połowy XI wieku, stał się centrum ruskiego prawosławia, jego teologii, nauki i piśmiennictwa. Kijów dla Rusi znaczy więcej niż Kraków dla Polski i Rzym dla Włochów, ale sama Moskwa nie przejęła od niego ani nauki, ani piśmiennictwa. Kto zatem reprezentować może tradycję Świętej Rusi? Na odpowiedź czeka cały region i jest ona tylko z pozoru łatwa: ten, kto ma w ręku Kijów! To z tej przyczyny Rosjanie tak zażarcie bronią idei, że Ukraińcy są nieprawdziwym narodem, a prawdziwą, ale młodszą i braterską nacją są tak zwani Małorosjanie. Ukraińscy Małorosjanie z Kijowa, mają być w tej koncepcji tylko młodszymi braćmi Wielkorusów z Moskwy. Wszystko to się jednak nie udało i wyjaśnia furię Putina, która nawiedziła go po informacji o utracie miasta. Zrobi wiele, by je odzyskać, bo – w jego mniemaniu – walczy o wszystko, czyli o miejsce Rosji w świecie. Problem w tym, że z punktu widzenia samego świata, furia Putina nie ma ani uzasadnienia, ani znaczenia. W świecie liczy się pozycja gospodarcza i nie ma on czasu zastanawiać się nad teologicznymi przewagami Kijowa na Moskwą, a Rosja – większa, czy mniejsza, nie jest już przedmiotem jego zainteresowania na tyle, by wracać do czasów zimnej wojny. Putin chce powrotu Wielkiej Rosji, panującej przynajmniej nad Kijowem i dającej mu złudne poczucie imperialności. Nie odnotował tego, że świat dawno już odszedł od imperialnego myślenia, a regiony, które uczyniły to najskuteczniej panują nad światową gospodarką, panując również nad samym światem bez konieczności używania kałasznikowów. Gospodarka putinowskiej Rosji jest siedem razy mniejsza od amerykańskiej, a osiem od unijnej. Oparta jest nie – jak tamte – na najnowszych zdobyczach techniki i organizacji, ale na tłoczeniu ropy i gazu do rurociągów oraz na wąsko pojętej produkcji zbrojeniowej. Cała reszta, to zachodni i chiński import. Korzenie tego niby-imperium sięgają płytko.
Wypadki związane z przyłączeniem do Rosji Krymu i ponownym ujawnieniem się jej agresywności odkryły też w samej Polsce siły, których istnienia trudno by się było domyślić. Obudzili się Eurazjaci rodzimego chowu i ukryci dotąd zwolennicy „odwiecznej misji” Wielkiej Rosji, żądającej dobrowolnego wejścia Ukrainy w strefę łowów rosyjskiego niedźwiedzia. Trudno zgadnąć, co nimi powoduje. Nie marzą przecież o tym, by uzyskać osobisty dostęp do bogactw Kamczatki i Sachalinu. Zagadkowe, że tak doskonale rozumiejąc ważne dla Rosji cele i emocje, nie zastanawiają się wcale nad wolnościowymi marzeniami Litwinów, Estończyków, czy Ukraińców, tak jakby ci w ogóle nie istnieli. Cóż, w porównaniu z Rosją, są na mapie prawie niewidoczni.
Zwolennicy Rosji ujawnili sie gremialnie i – co najbardziej zastanawiące – akurat niemal w przeddzień triumfalnych przemówień Putina w Moskwie. Również i Daniel Passent zwierzył się z nostalgicznego marzenia. W blogu opublikowanym na dwa dni przed imperialnym przemówieniem pt. „Rusofobia jest toksyczna” powołuje się na kilku słabo pamiętanych profesorów, którzy przestrzegają Polaków przed rzekomym szerzeniem szkodliwej choroby w postaci braku sympatii do Rosji. Jego myśl nie do końca jest zrozumiała i sprawia wrażenie, że powstała bardziej z dolegliwości duszy, niż intelektu. Znamienne przy tym, że wywód Passenta jest utrzymany w poetyce rodem z Komunistycznego Manifestu i rozpoczyna się stwierdzeniem: „Widmo krąży po Polsce – widmo rusofobii!”. To bardzo szczególny rodzaj ekspresji, przeznaczony dla równie szczególnego czytelnika, dobrze obytego z językiem marksizmu oraz leninizmu. Passent powołuje się na jakiś mało znany autorytet – profesora bardzo lewicowego wydziału nauk politycznych UW – Stanisława Bielenia. Zdaniem tego ostatniego, w Polsce „rusofobia jest bezmyślną modą”, a przekaz publiczny charakteryzuje „pejoratywizacja określeń Rosji i Rosjan” oraz „świadome utożsamiania antysowietyzmu z antyrosyjskością”. Passentowi najwyraźniej podoba się stwierdzenie podsumowujące profesorskie rozumowanie, że oto „przydałoby się więcej realizmu, a mniej moralizmu” i deklaruje, że zgadza się „prawie ze wszystkim” odcinając się tylko od stwierdzenia politologa, że sprawa ukraińska, nie jest sprawą naszą, lecz cudzą. Walczący z rusofobią profesor twierdzi, że Ukraina, to problem Rosji, a nie Europy i że tak powinno pozostać. Wedle Passenta i Bielenia, rusofobii nie usprawiedliwia nic – ani Katyń, ani Sybir, ani rozbiory, ani Tuchaczewski pod Warszawą w 1920 roku, ani barbarzyństwa Czerwonej Armii, ani też czasy PRL-u, ani sama – pachnąca sowiecką naftaliną – arogancja Putina. Aż świerzbi, żeby zapytać, co usprawiedliwiać miałoby ewentualną „rusofilię” i czy komentator mógłby wymienić równie długi łańcuch dobrodziejstw, jakie Polska uzyskała z tytułu sąsiadowania z Rosją? Niestety, w tej kwestii autor blogu milczy. Powiada tylko, że należy widzieć Rosję jak „normalne państwo, mające prawo do definiowania swoich własnych interesów nawet, gdy kolidują z interesami Polski”. W kontekście aktualnych i nadchodzących informacji o wydarzeniach na Ukrainie, zdanie brzmi dwuznacznie, bo i kolizja jest wyjątkowo dobrze widoczna.
Idąc tym tropem, należałoby międzynarodowe i wewnątrzunijne działania skoncentrować na wspieraniu Rosji w jej dziele zbierania utraconych terenów, a nie na przeszkadzaniu jej osiąganiu ponownej wielkości, no, bo – jak zauważa Bieleń – „powinniśmy zrozumieć, dlaczego Rosjanie popierają Putina, do czego doprowadziła ‘wielka smuta’ po upadku imperium, skąd bierze się zapotrzebowanie na jednoosobowe, szybkie i skuteczne przywództwo oraz na cara-odnowiciela, który podniesie Rosję z kolan i zaspokoi imperialne tęsknoty”. Przeziera z tego pełne zrozumienie dla rosyjskiej tęsknoty za powrotem do roli imperialnej potęgi i odradzająca się potrzeba deptania suwerenności oraz interesów innych narodów. Zrozumienia dla przeciwnych interesów samych sąsiadów Rosji jakoś u Bielenia nie widać.
Marzenia Passenta o przysporzeniu Rosji korzyści dla poprawy imperialnego samopoczucia, okazały się zadziwiająco równoległe do emocji posła Adama Krzemińskiego z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, sprawdzającego osobiście i na miejscu prawidłowość krymskiego referendum. Poglądy mało znanego posła lewicy nie zmienią losów świata, ale rzucają światło na problem, jaki pojawił się w powojennej Polsce i dotyczyło to zarówno okresu PRL-u, jak i III Rzeczypospolitej. To kwestia niejakich trudności zdefiniowania, czym właściwie jest lewica? Od czego mianowicie jest w lewo i dlaczego jest lewicą? Okazuje się, że na tak zadane pytanie wcale nie jest łatwo odpowiedzieć, jeśli nie przyjmie się, że podstawą każdego rodzaju polskiej „lewicowości” jest namiętna, chociaż skrywana, miłość do Rosji. I to w każdej postaci. Kochali Radziecką Rosję przedwojenni komuniści, podlegali temu uczuciu powojenni, a i dzisiejsi „lewicowcy” mają serca w Moskwie, a nie w Kijowie.
Lewicą określa się siły polityczne dążące do zmian polityczno-ustrojowych, społecznych i gospodarczych, ale głównym jej założeniem programowym jest zwykle dążenie do „wolności, równości i sprawiedliwości społecznej”. W okresie PRL, Leszek Miller wraz ze swoją partią robotniczą (zjednoczoną) wcale nie dążył do „zmian polityczno-ustrojowych”, lecz przeciwnie, ze wszystkich sił starał się ustrój umacniać, a wolnościową opozycję wsadzać do więzienia. Nie w głowie mu też było dążenie do równości między ludźmi, czy jakiejś tam sprawiedliwości. Lewica rodem z SLD nie jest bowiem reprezentantem idei „wolności, równości i sprawiedliwości społecznej”, lecz przedstawicielem interesów dawnego partyjnego establishmentu. Ten ostatni, niesie zupełnie przeciwne przesłanie od tego, co rozumie się przez dążenie do zmian polityczno-ustrojowych. Przeciwnie, establishment (słowo nie ma odpowiednika w języku polskim), to określenie na „wyraźnie dominującą grupę lub elitę dzierżącą władzę w państwie”. Dzisiejsze marzenia partii Millera zmieniły się o tyle, jego SLD nie ma nadziei na pełnię władzy i jest jednym z najmniejszych klubów parlamentarnych, konsekwentnie jednak zrzeszającym resztki dawnej nomenklatury. Inaczej mówiąc, w czasach PRL-u, lewicą byli wszyscy, którzy uczestniczyli w realnej władzy, cała reszta byla ideowo podejrzana. Ten obraz usiłował zmienić Adam Michnik publikując w 1977 roku opracowanie pod znamiennym tytułem „Kościół, lewica, dialog”. Zawierało dwie tezy: (i) prawdziwa opozycja, to lewica laicka; (ii) możliwy jest dialog między tym środowiskiem a Kościołem katolickim i podważenie monopolu PZPR. Historia nie potwierdziła jednak żadnej z nich, a dialog okazał się nietrwałym sojuszem chwili. Lewica laicka „zabrała się” jeszcze do pierwszego Sejmu III RP z „Solidarnością” i wcale nielewicowym Wałęsą, potem zorganizowała się w postaci Unii Demokratycznej, poniosła jednak klęskę w wyborach 1997 roku, a po następnych praktycznie zniknęła z politycznej sceny. Do dzisiaj ten rodzaj lewicy nie ma już znaczenia. Na scenie pozostało już tylko SLD z ponownie odkrytym Leszkiem Millerem. Na czym polega lewicowość Millera? Głównie na tym samym, co przedtem – jest byłym sekretarzem KC PZPR, ma wokół siebie byłych aparatczyków, na SLD głosuje już tylko była nomenklatura PZPR (w ostatnich wyborach ledwie przekroczony próg) oraz to, że nadal ceni każdy rodzaj lewicowości pod warunkiem, że jest prorosyjski. Ta ostatnia cecha okazała się szczególnie ważna wobec tego, co dzieje się wokół Ukrainy. Wedle tak rozumianej lewicowości, nie ma lewicy bez Rosji i nie ma Rosji bez Ukrainy. Tak więc „prawdziwy lewicowiec” powinien nie tylko Rosję wspierać, ale ze wszystkich sił utrudniać Ukrainie wybicie się na niepodległość. Nie jest przypadkiem, że uwiarygadniać putinowskie wybory pojechał na Krym poseł SLD, a nie innej partii, a stosunek jej władz do sprawy jest tak niejasny, że trudno właściwie określić, czy dzisiejsza SLD jest za niepodległością Ukrainy, czy też za Putinem, jako prawomocnym samodzierżcą. Wiele wskazuje na to, że Leszek Miller i jego lewicowa kompania przyłączyliby się do tej prorosyjskiej krucjaty. Sam przywódca lewicy zresztą nie wytrzymał i zarzucił Amerykanom, że przysłali do Polski samoloty F-16 ze starszego rocznika, niż te, które stacjonują w Krzesinach. Miałaby to być oznaka wiarołomności Amerykanów i dowód na to, że nie można na nich polegać oraz że Rosja jest od nich potężniejsza, a i sympatie Millera nie kierują się ku zachodniej stronie świata. Skoro serce lewicy jest zawsze po lewej stronie, a lewica, to Rosja, więc i w tym kierunku popędzi polskie serce lewicy, gdy tylko nadarzy się okazja.
Marzeniem Piłsudskiego było „pokroić Rosję według szwów narodowościowych”. Marszałek wiedział, co mówi. Kiedy to się nie udało, Sowieci rychło zajęli kraje bałtyckie, Mołdawię, część Polski i Finlandii, potem wybuchła II wojna światowa, a po niej zimna wojna. Kiedy natomiast Związek Radziecki w 1991 roku rozpadł się na nowe państwa właśnie „według szwów narodowościowych”, nastał niespotykanie długi okres europejskiego pokoju. Czy to przypadkowa prawidłowość? I czy przypadkowe jest hasło Putina powrócenia do sławy jednej wielkiej Rosji? Dywagacje są w tej kwestii zbędne i świat musi dołożyć wysiłków, by Rosja do starej roli już nigdy nie mogła powrócić. Jest bowiem spadkobiercą wrodzonej regionowi agresywności, kształtującym jego świat od czasów mongolskich. Na terytorium od Morza Czarnego po Pacyfik dominuje jałowy step lub sosnowa tajga. Ukształtował się więc swoisty sposób myślenia o ekonomii. To ekonomia grabienia sąsiadów. Przywódcy Zachodu okazali się naiwni, sądząc, że do zmiany nastawienia wystarczy jedno pokolenie. Szał radości, jaki opanował putinowską Rosję po zdobycia Krymu, świadczy o tym aż nadto. Do zmiany tego jej nastawienia na agresję zamiast pokojową współpracę potrzebna jest kolejna rosyjska klęska. Ta klęska nadejdzie zaraz po tym, gdy wyczerpie się krótkotrwały potencjał obecnej formy agresywności. Wtedy, Rosja będzie musiała poddać się prawdziwej modernizacji i powrócić do cywilizowanego świata jak przysłowiowy zbity pies.