Gdy zastanawiamy się nad kwestią własnej duchowości, pierwsza myśl prowadzi do refleksji, że dusza, to tylko pojęcie teologiczne i byt spirytualny, a nie jakaś inna forma istnienia. Żyjąc wydarzeniami codzienności, nie zastanawiamy się przecież nad tym, na ile jej uczestnikiem jest nasze własne ciało, na ile zaś sama tylko dusza. Jednak to, co z tą religijno-filozoficzną kategorią uczynił ostatnio polski Episkopat, przywodzi na myśl zupełnie inną refleksję, taką mianowicie, że może i mają rację ci, którzy wróżą polskiemu Kościołowi rychłe wejście w fazę schyłkowości, a sobie samym konieczność ponownego przemyślenia miejsca tej instytucji we własnym życiu. Niedawna publikacja kościelnego zespołu do spraw biologicznych Konferencji Episkopatu Polski, związana z rządową decyzją o nie obowiązywaniu już recept na pigułki Ella-One, zwanych „dzień po”, wzbudziła powszechną konsternację również w kwestii tego, czym właściwie ta ludzka dusza jest i – co ważniejsze – kiedy naprawdę powstaje i kiedy czyni z cielesnego bytu pełnowartościowego człowieka. „Antykoncepcja doraźna” – głosi kościelne oświadczenie, to grzech nie tylko ciężki, ale i „zachowanie bezprawne i karalne”. Komuś, kto by się właśnie ocknął ze stanu długotrwałej maligny, mogłoby się wydać, że obudził się wcale nie w Polsce, szczycącej się tradycją kulturowej otwartości, ale gdzieś w Saudyjskiej Arabii i może nagle się okazać, że bez świadomości własnej winy jest już przedmiotem zainteresowania religijnego sądu. Kościelni eksperci, w swej zajadłości walki z grzechem seksualności ludzi, nie zauważyli nawet tego, że wylali przysłowiowe dziecko z kąpielą i radykalnie zmienili uznawaną dotąd powszechnie definicję duszy, której treść jest przecież samą istotą chrześcijaństwa.
Najwcześniejsze opisanie duszy (psyche) przypisywane jest Sokratesowi. Wcześniej, oznaczało tylko tyle, co tchnienie i łączone było z posiadaniem inteligencji. Sokrates zmodyfikował to znaczenie i uczynił jednym z najważniejszych elementów rozważań o istocie człowieczeństwa. Według niego, to właśnie dusza, a nie ciało, jest właściwym człowiekiem oraz treścią jego własnego „ja”. Jej istnienie odróżnia go też od świata zwierząt. Każdy człowiek ma więc być wyposażony w indywidualną duszę, która jest też siedzibą cnót. Sokratejska rada: „poznaj samego siebie”, wskazywała również, że głównym przedmiotem filozoficznej analizy powinien się stać właśnie sam człowiek i czynione przez niego dobro. Nowe znaczenie pojęcia psyche oznaczało więc także początek etyki. Wtedy, nie miała ona jeszcze cech religijnych. Samo słowo pochodzi od greckiego ethos – „zwyczaj”, będąc rodzajem filozofii zajmującej się analizowaniem moralności i tworzeniem systemów myślowych, z których można by je wyprowadzić. Bywa też nazywana filozofią moralną. Według niej, człowiek powinien dbać przede wszystkim o cnotę i dobro duszy. Dobra materialne są z tego punktu widzenia znacznie mniej istotne.
Najbardziej znany uczeń Sokratesa – Platon, uważał duszę za esencję samej osoby i siłę, która decyduje o naszym postępowaniu. Uważał ją za bezcielesnego mieszkańca ciała. Utrzymywał, że „człowiek, to dusza uwięziona w ciele”. Według niego, składać się ma ona z trzech części: rozsądku, pożądliwości oraz popędliwości. Uznanie ludzkiej duszy za nous, czyli rozum, prowadziło go do uznania, że jest jedyną formą, która posiadła zdolność rozumienia świata zewnętrznego oraz świadomości samej siebie. Kontynuacją tego rozumowania było chrześcijańskie podejście do zagadnienia. Jako najdoskonalsza z ludzkich form, dusza miała być też instrumentem łączności z Bogiem. Nie jest jednak bytem odrębnym, lecz jedynie formą materii, aczkolwiek nierozerwalnie z nią związaną. Dusza i materia wchodząca w skład ciała człowieka miałyby więc tworzyć swoistą całość (cielesnego i duchowego człowieka), a nie stanowić dwa oddzielne byty. Do spowiedzi chodzi cały człowiek, a nie tylko jego dusza.
Z kolei, Arystoteles wyróżniał trzy rodzaje duszy, odpowiadające różnym poziomom życia: dusza wegetatywna miała być następstwem odżywiania, wzrostu i rozmnażania. Tę formę posiadać mają wszystkie istoty żyjące: rośliny, zwierzęta i ludzie; dusza zmysłowa czynić miała człowieka zdolnym do postrzegania zjawisk niematerialnych oraz ruchu; tę cechę według Arystotelesa ludzie dzielą ze zwierzętami; dusza rozumna (rozum) pojawia się tylko w człowieku i daje mu możność myślenia. Dzieli się przy tym na dwie kategorie: receptywny (bierny) oraz czynny, który nie będąc częścią ciała materialnego, jako jedyny element człowieczeństwa ma cechę nieśmiertelności.
Nikt nie kwestionuje prawa Kościoła do odnoszenia się do spraw etyki, czy szerzej – filozofii moralnej i formułowania własnej definicji duszy. Rzecz tylko w tym, z czym nie chce się on właśnie pogodzić, to fakt, że nie ma już od dawna w tej sprawie monopolu. Przez ostatnie pół tysiąclecia, wskutek renesansowego przewrotu myślowego, zaszły w społeczeństwie europejskim tak głębokie zmiany, że dywagacje o miejscu człowieka we Wszechświecie już dawno przestały być wyłącznością religii i jej funkcjonariuszy, stając się własnością ogólnospołeczną i prawem każdego do formułowania własnych opinii. Samo słowo etyka pochodzi zresztą od greckiego i zupełnie świeckiego pojęcia ethos, czyli zwyczaj, a ludzkie zwyczaje mogą mieć bardzo szeroki zakres i niekoniecznie wiązać się z wiarą w Boga. Kościół jednak wyraźnie cierpi z powodu utraty dawnego monopolu na definiowanie tego, co jest moralne, a co nim nie jest i cierpi przy tym tak głęboko, że utracił miarę i proporcje własnej w tym roli. Eksperci wspomnianej komisji, na której czele stoi arcybiskup Henryk Hoser, autorytatywnie ogłosili, że nie budzi ich wątpliwości antyowulacyjne działanie pigułki, ale nie mogą akceptować tego, że jest też ona zdolna do wydalenia w „ten dzień po” również i zarodka, jeśli zdążył się zagnieździć. Innymi słowy, Kościół stanął na stanowisku, że dopiero co zagnieżdżony zarodek jest od samego początku w pełni uformowanym człowiekiem, posiadającym własną osobowość oraz duszę i należy mu się pełna ochrona prawna ze strony kodeksu karnego oraz religijna i teologiczna ze strony Kościoła. Wydalenie z pomocą pigułki dwudniowego tworu staje się w tej sytuacji rodzajem morderstwa. Wyświęceni mężowie orzekli, że „stosowanie środka, który skutkuje śmiercią zarodka, można bez cienia wątpliwości uznać za zachowanie bezprawne i karalne w świetle polskiego prawa karnego oraz niedpopuszczalne w świetle zasady ochrony godności człowieka, wypowiedzianej w art. 30 Konstytucji RP, od którego nie dopuszcza się w tym akcie żadnych wyjątków”. Z perspekywy tego oświadczenia rodzi się jednak refleksja związana z racjonalnością własnej wizji i usytuowania samego Kościoła oraz religii w życiu nowoczesnego społeczeństwa.
Kościół katolicki okazuje się być jedyną z liczących się organizacji religijnych świata o tak krańcowo restrykcyjnym podejściu do kwestii zapłodnienia, ciąży i jej przerywania. Stoi mianowicie na stanowisku, że już w „dzień po”, z woli Bożej następuje łączenie się genów plemnika z genami jaja i tym sposobem powstaje nowe życie, święte i nienaruszalne. Kościelni specjaliści z zespołu do spraw biologicznych ustanowili siebie nie tyle w roli najwyższego autorytetu moralnego, ile uznali się również za organ uprawniony do wydawania autorytatywnych opinii naukowych, także i w kwestiach dotyczących biologii. Te opinie, jak za dawnych średniowiecznych czasów, mają mieć jednak charakter – nie punktu wyjścia do dalszej debaty – lecz bezdyskusyjnego dogmatu. Nie mogą być w żadnym zakresie podważane i powinny natychmiast być materializowane oraz chronione państwowym prawem karnym. Taką, autorytatywną i wedle niego opartą na wiedzy naukowej opinię, Episkopat wydał w sprawie zapłodnienia in vitro (20.06.2013), a ostatnio (16.01.2015) o bezprawności stosowania pigułki „dzień po”, ze względu na jej rzekomą niezgodność z prawem i Konstytucją. Oświadczenie łamie przy tym zasadę, która od początku istnienia Zachodu była cywilizacyjnym atutem chrześcijaństwa, to jest zwyczaj nie wchodzenia przez Kościół w kompetencje naukowców oraz prawników i koncentrowanie się raczej na moralnej i etycznej a nie innej stronie zagadnienia. W tym przypadku, Kościół zapragnął jednak postawić się w pozycji islamu, czy też ortodoksyjnego judaizmu, które są nie tylko religiami, lecz również systemami prawa, dopuszczającymi naukę tylko tam, gdzie twórcom niepotwierdzonych niczym dogmatów jest to wygodne. Wtedy, zbędne są zarówno świecke sądy, jak i nawet władza państwowa nie ma możliwości ingerencji w werdykty religijnych jurystów, a nauka eksperymentalna nie ma tam nic do czynienia, jeśli nie jest częścią religijnej dogmatyki. O winie lub niewinności takich grzeszników decydują nie prawnicy i naukowi eksperci, lecz ludzie Świątyni. Godzi się przypomnieć, że Jezus zginął na krzyżu właśnie w następstwie tego rodzaju orzeczenia świątobliwych mężów, wobec którego nawet Poncjusz Piłat nie mógł zastosować prawa rzymskiego i tylko umył ręce.
Jest zadziwiające, że Kościół, chociaż jest instytucją o największym stopniu instytucjonalnej ciągłości, na własne życzenie wkroczył w przestrzeń przypominającą kwadraturę koła, która podważa jego tysiącletnią tradycję rozumności. Pragnie być uznawany za ostoję trwałości tradycji, ale równocześnie nadążać za współczesnością. To się jeszcze nikomu nie udało, bo też i dwa przeciwnie działające wektory z reguły znoszą się wzajemnie. Przy czym sposób, w jaki dąży do osiągnięcia tych skrajności, jest mało zrozumiały i nie bardzo wiadomo, czemu właściwie ma służyć, a samą tradycję i trwałość definiuje zupełnie inaczej, niż wymaga tego rozwój i mechanizm współczesnego świata. Bo też nasuwa się pytanie, co jest istotą oraz najważniejszą cechą leżącą u samych kościelnych fundamentów? Odpowiedź jest w gruncie rzeczy nietrudna, a przedstawiciele Kościoła nie ukrywają tego, że w obawie przed wtopieniem się w otaczającą ich rzeczywistość, muszą się czymś zdecydowanie od niej różnić. Problem tylko w tym, że sam Kościół, w tej swojej najważniejszej roli od dawna czuje się nieswojo. Rzecz też i w tym, że często się myli i jest w błędzie nie tylko pod względem posiadanych kompetencji w przestrzeni prawa i ludzkich oczekiwań, ale wykazuje też katastrofalny brak wiedzy naukowej i nieznajomość jej metodologii.
Nikt nie ma uprawnień do wydawania autorytatywnych opinii naukowych bez przeprowadzenia dowodu. Zespół arcybiskupa Hosera nie tylko nie przeprowadził dowodu, ale popisał się czymś wręcz przeciwnym. Najpierw, postawiona została niczym nie wsparta teza, potem została uznana za fakt prawny, a dopiero na końcu dopasowano do niej pseudonaukową argumentację. Takie stanowisko, to zaprzeczenie tradycji stosowania metody naukowej i krańcowo niepraktyczny sposób wpływania na rzeczywistość.
Warto więc zauważyć, że sprawa ma dwa wymiary: biologiczny, czyli czysto naukowy oraz religijno-moralny, będący elementem przestrzeni wiary i przekonań, a nie naukowych dowodów. Pierwszy, to nierozstrzygnięta dotąd odpowiedź na pytanie o to, kiedy zarodek lub płód można uznać za posiadający tyle cech osoby ludzkiej, że należy już go traktować jako samodzielną osobowość, a nie jako niewykształconą rzecz. Polski Kościół uznał, że człowieczeństwo rodzi się już w momencie pokazanym na rysunku 2 jako jego trzeci element, czyli w chwili, gdy męski plemnik przebija się przez osłonę jaja w dążeniu do zagnieżdżenia i utworzenia zarodka nowego życia. Stanowisko polskiego Episkopatu w sprawie momentu powstawania człowieczeństwa jest jednak z punktu widzenia biologii zupełnie karkołomne. Na zapłodnienie i powstanie nowego życia składają się liczne procesy, z których aż dziesięć uznano w biologii za te, które ten proces rozpoczynają, by dopiero na samym końcu łańcucha wydarzeń doprowadzić do powstania nowego człowieka.
Pierwszy z tych dziesięciu, to kapacytacja, czyli zmiany zachodzące w plemniku znajdującym się już w drogach rodnych kobiety. Czas jej trwania, to trzy do siedmiu godzin. Nie powstaje wtedy żadna nowa forma życia, a jedynie plemnik przystosowuje się do nowego środowiska. Drugi, to faza wieńca promienistego otaczającego jajo znajdujące się w stadium produkcji pęcherzyków Graafa. Nadal nie ma jeszcze mowy o powstaniu nowej istoty, a plemniki dopiero przygotowują się do akcji. Potem, następuje moment przeniknięcia przez osłonkę i penetracji treści komórki jajowej. Kolejna, czwarta faza, to fuzja plemnika z komórką jajową, po czym następuje jej podział na dwie komórki. Wciąż nowy osobnik jeszcze nie istnieje, pojawia się tylko jego pierwocina. W konsekwencji, proces znowu wchodzi w pięć kolejnych stadiów, by zakończyć się fazą kondensacji chromosomów. Warto w tym miejscu zauważyć, że naukowcy postrzegają samo tylko zapłodnienie jako proces ciągły, trwający w przypadku człowieka od dwunastu do dwudziestu czterech godzin, w którym nie ma możliwości wyróżnienia żadnego konkretnego „momentu”. Inaczej mówiąc, proces powstawania zarodka trwa pełne dwa dni, ale nie ma możliwości uchwycenia chwili, którą z całą pewnością możnaby uznać, że połączenie plemnika z jajem utworzyło nową jakość biologiczną. Przypuszczać też można, że z tego właśnie względu, czyli braku argumentów biologicznych, kościelni urzędnicy arbitralnie zdecydowali, że nowe życie powstaje natychmiast, czyli wraz z zakończeniem aktu płciowego dwojga osób i wtryskiem nasienia. Tym sposobem doszli do wniosku, że podlega ono ochronie od tego właśnie momentu, a ciąg dalszy procesu powinien zostać wyjęty spod reguł biologii i oddany pod opiekę religijnych jurystów i moralizatorów. Sugestia jest czytelna, powinni to być ludzie akceptujący takie właśnie, a nie inne religijne stanowisko, a tego następstwem w tej przestrzeni ma być tożsamość prawa świeckiego z religijnym. Może i ci kościelni ideologowie nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jakie rodziłyby się z tego następstwa oraz jaka jest prawdziwa przyczyna ich bezkompromisowego stanowiska. Dodajmy, stanowiska jedynego w swoim rodzaju w całej historii świata i jaskrawo różniącego Kościół od podejścia innych religii monoteistycznych. Akceptacja stanowiska Kościoła prowadziłaby do sytuacji, w której już od samego momentu zapłodnienia rodzice przestawali by mieć jakiekolwiek prawo do zarodka jako jego samodzielni „twórcy i opiekunowie”, a organy rodne kobiety zostałyby wyjęte z jej kompetencji , by znaleźć się się pod nadzorem prawa, pilnującego, by postępowanie rodziców było zgodne z religijnymi przepisami, a nie z ich własną definicją rodzicielskiej miłości. Ktoś powie, że kojarzy się mu to z surowością prawa islamu, tradycyjnie sprzecznego z prawami jednostki rozumianymi na zachodni sposób. Nic bardziej błędnego. Będzie zaskoczony, gdy dowie się, że islam jest daleki od tak głębokich restrykcji względem prawa rodziców do decydowania o losie ich własnych zarodków, ku jakiemu dąży polski Episkopat. W świetle istnienia kilku tysięcy lat cywilizacji ludzi, stanowisko tego ostatniego jest ewenementem nieznanym w skali globalnej. W ramach religii muzułmanów dozwolony jest nieograniczony niczym seks, jeśli dokonuje się go z własnymi żonami i legalnymi konkubinami, przy czym aborcja niechcianego płodu jest dozwolona aż do stu dwudziestu dni po zapłodnieniu, czyli przez pełne cztery miesiące (!) od momentu zapłodnienia. Dopiero wtedy, wedle muzułmańskiej doktryny, płód uzyskuje duszę i staje się pełnym ludzkim bytem. Polscy Ojcowie Kościoła są pod tym względem znacznie bardziej radykalni i z ich rozumowania wynika, że dusza dusza wnika do nowego bytu wraz z plemnikiem, nie zaś jakąś inną, bardziej „uduchowioną” drogą. Nie wiadomo, czy zauważają, że nawiązują tym do historii biblijnego Onana, a samo męskie nasienie staje się w tym rozumieniu dobrem obiektywnym i do tego Boskim oraz najważniejszym instrumentem powstawania nowego życia.
Tradycja japońska powiada, że narodzone niemowlę staje się ludzką osobą dopiero wraz z pierwszym wydanym okrzykiem, za to wśród mieszkańców północnej Ghany, za moment uzyskania przez płód człowieczeństwa uznaje się dopiero siódmy dzień po narodzeniu, a niektóre ludy amerykańskie utożsamiają tę datę z czynnością pierwszego karmienia piersią. Zachodni naukowcy od dawna debatują nad odpowiedzią na pytanie, kiedy to zarodek nabiera cech ludzkich i powinien stać się również podmiotem chronionym prawem. Teza, że oto życie rozpoczyna się wraz z zapłodnieniem może być zgodna z wiedzą obiegową, lecz nie jest wspierana żadnymi dowodami. Nauka nie akceptuje tego poglądu i coraz więcej odkryć świadczy o tym, że to ona ma rację. Po pierwsze, jest już pewne, że żaden pojedyńczy „moment zapłodnienia” nie istnieje. To proces o cechach ciągłości, przy czym równie często jest podnoszony argument, że nawet i po upływie pierwszych dwudziestu czterech godzin po stosunku, trudno jest mówić o konkretnej chwili „poczęcia człowieczeństwa”. Co bowiem zrobić w sytuacji, gdy rezultatem zapłodnienia są bliźniacy? A to może mieć miejsce nie wcześniej niż po 14-15 dniach od zapłodnienia, czyli dwie potencjalne osoby z jednej zygoty pojawiają się dopiero w dwa tygodnie od wtrysku nasienia, uznawanego przez polski Episkopat za moment powstania nowego życia. Gdzie w tym okresie podziewa się ta druga, bliźniacza dusza? Oznacza to również, że powstała z zapłodnienia zygota wcale nie decyduje o liczbie mających się z niego narodzić „osób” i „dusz”. Jeśli więc nawet uznać, jak tego chce Kościół, że jajo nabiera cech człowieczeństwa w chwili wniknięcia weń plemnika, to gdzie się wtedy podziewają dusze nie tylko bliźniąt, ale trojaczków i czworaczków, czyli indywidualnych bytów liczniejszych niż tylko jeden z nich, ale zrodzonych z tego samego aktu prokreacyjnego? Ten rachunek nie zgadza się pod żadnym względem. Poza wszystkim, wiadomo też, że istnieje wiele przypadków zapłodnienia kilku jaj, chociaż rodzi się tylko jedno dziecko, tyle, że pozostałe zapłodnione jaja są przez organizm wydalane. Czy wydalane na zewnątrz (i dokąd?) są również ich dusze? Wszystko to dowodzi, że nadanie zygocie cech osobniczych następuje znacznie później niż zapłodnienie i staje się to dopiero wtedy, gdy zagnieżdża się ona w macicy. Stanowisko Kościoła ma niewiele wspólnego z nauką. Więc, jakie jest tego źródło, skoro powoduje tak zajadłą obronę merytorycznie bezpodstawnego stanowiska?
Istnieje opinia neurologów, uważających, że istotą rozumnego życia jest dopiero pojawienie się jego świadomości. Współgra to z przekonaniem, że jest też i druga cecha życia, polegająca na jego początku i skończoności. O ile ta ostatnia nie wzbudza kontrowersji i nie ma religijnych, ani też medycznych różnic co do momentu śmierci ciała ficzycznego, to tego życia początek jest niejasny i prowadzi do zasadniczych kontrowersji. Nowoczesne społeczeństwa są zgodne, że śmierć jest następstwem utraty łączności ciała z sygnałami produkowanymi przez mózg. Jeśli uznamy, że jest ona następstwem takiego właśnie wydarzenia, to za początek życia należałoby uznać tego odwrotność, czyli chwilę, gdy pojawa się taki sam mechanizm, pozwalający płodowi odczytywać wysyłane przez korę mózgową sygnały. Początek tego rodzaju komunikacji pomiędzy „mózgiem a osobowością” ma miejsce dopiero w 24 do 27 tygodni (!) po zapłodnieniu. Funkcjonuje również i przekonanie, że zarodek, ani też sam płód, nie są ludzkim bytem dopóty, dopóki nie nabędą samoświadomości istnienia. Wtedy, początek pojawienia się cech człowieczeństwa przesuwa się aż do pierwszych miesięcy życia.
Kościół i jego funkcjonariusze odegrali w okresie starożytności trudną do przecenienia rolę w krzewieniu wiedzy i etyki, która stała się też istotą dynamiki państw eyropejskich, a później – całego Zachodu. W czasach rzymskich, narzędziem władzy i porządku społecznego było jednak świeckie, a nie religijne prawo będące pod tym względem wyjątkiem w skali całego świata. We wszystkich innych cywilizacjach, prawo było nieodmiennie częścią religii podległą jej kapłanom jako urzędnikom Boga, a nie prawem świeckim służącym człowiekowi. Nawet chiński cesarz, wobec nieistnienia pełnej religii w tradycji jego kraju, musiał przyjąć rolę Najwyższego Kapłana Czegokolwiek, aby stać się również najwyższym prawnikiem.
Oddzielenie prawa od religii i wyswobodzenie ludzi spod restrykcyjnych nakazów moralności jej kapłanów, było w skali całego świata wydarzeniem przełomowym i rewolucyjnym, przekształcając je w główną siłę motoryczną Zachodu. Pierwsze tysiąc lat chrześcijaństwa – od kryzysu zachodniego Rzymu po koniec Średniowiecza – to wielkie pasmo triumfu władzy odradzającego się rzymskiego i świeckiego prawa oraz związania go z etyką chrześcijańską zwalczającą starożytne okrucieństwo i egoizm siły. Tyle, że to również i pasmo społeczno-ekonomicznej oraz intelektualnej stagnacji, co stało się też powodem nazwania Średniowiecza Wiekami Ciemności. Rzecz uległa zmianie dopiero z „pośredniowiecznym” przełomem w postaci Odrodzenia. Ale, właściwie, odrodzenia czego? Starożytnych, greckich i rzymskich tradycji piękna i ponownego odkrycia radości z ludzkiej seksualności? Z jakiej przyczyny Kościół stał się zaciętym przeciwnikiem tej, znacznnie starszej od niego tradycji? Zupełnie nowa sytuacja zrodziła się jednak wraz Renesansem, kiedy to Europa, nie kwestionując powagi spraw etyki i moralności, odkryła nowe ludzkie możliwości w przestrzeni wiedzy, nauki, geograficznych odkryć, piękna i zwykłej ludzkiej radości. Kościół, pozostając przy swoich surowych nakazach i zakazach, nie potrafił się już odnaleźć i to głównie z tej przyczyny, że wszystkie odkrywane nowości przestały mieć związek ze świętymi tekstami Starego i Nowego Testamentu. Nauka bowiem, z samej jej istoty, nie poddaje się ani prostej etyce, ani też żadnemu rodzajowi religijności. Nauka się rozwija, natomiast biblijne księgi stoją w tym samym miejscu od kilku tysięcy lat. Wynalazczość i wynalazek jest sam w sobie innowacją, którą można ocenić pod względem moralnych skutków dopiero z dłuższej perspektywy, a na dzień jego powstania nikt nie ma wystarczającego dystansu, by to czynić. Inaczej mówiąc, Kościół utracił ważny element pozwalający mu utrzymywać godną i rozstrzygającą pozycję pomiędzy życiem duchowym wiernych, a ich światem materialnym. Wyjście z tej sytuacji, jakie w tej kwestii przyjął, okazało się nie tylko ślepym zaułkiem, ale i śmiertelną pułapką. Powrócił bowiem w ocenie sfery ludzkiej seksualności do mało znanych lub wręcz zapomnianych i do tego najsurowszych jego mistyczno-klasztornych początków, powiązanych z ośrodkiem swoistej hiperortodoksji, nazwanej przez archeologów Wspólnotą Morza Martwego. To miejsce jest o tyle szczególne, że przez wielu badaczy uważane za prawdziwy początek nurtu religijnego, powstały na sto lat przed narodzinami Chrystusa, który też w I stuleciu nowej ery przekształcił się w pawłową odmianę chrześcijaństwa. Jedną z wyróżniających tę staroświecką wspólnotę cech, był całkowity brak akceptacji seksu jako takiego, w uznaniu, że człowiek poświęcający się Bogu, powinien się wyrzec jakichkolwiek grzesznych przyjemności cielesnych. Wedle Barbary Thiering, autorki bestselleru wydanego w Polsce pod tytułem „Jezus mężczyzną”, Józef – w tradycji chrześcijańskiej znany jako „św. Józef od stajenki” – był zarówno prawdziwym mężem Marii, jak i biologicznym ojcem Jezusa, ale by nim zostać, musiał uzyskać specjalne zezwolenie na seks, konieczny dla zachowania ciągłości Rodu Dawidowego. Stosunek do tego rodzaju seksualnych czynności miał w samej Wspólnocie być nie tylko z gruntu negatywny, ale również i tak głęboko restrykcyjny, że członkowie grupy uzyskiwali na to pozwolenia w absolutnie wyjątkowych wypadkach. Przekształcenie się Wspólnoty we wczesne chrześcijaństwo, prócz wyższego poziomu etyki i moralności, zabrało jednak ze sobą cały ten wręcz unikalny bagaż wstrętu do seksualności człowieka, co – jakimś zbiegiem okoliczności – stało się później jedną z przyczyn pojawienia się koncepcji świętości sakramentu małżeństwa i uznania go wyłącznie za mechanizm płodzenia potomstwa, przy całkowitym wyrzeczeniu się grzesznego dążenia do erotycznej rozkoszy. Ślady takiej opinii wczesnego Kościoła o ludzkiej seksualności są liczne, w tym również powtarzające się odwołania do historii biblijnego Onana, odmawiającego zapłodnienia żony, odziedziczonej po zmarłym bracie. Klemens z Aleksandrii (150-215 n.e.), podobnie jak uczynił to polski Episkopat, uznawał, że najważniejszym czynnikiem prowadzącym do narodzin potomstwa jest nie tyle sam akt płciowy, ile niedopuszczenie do marnowania się męskiego nasienia: „ze względu na boską instytucję rozmnażania, nasienie męskie nie może być wytryskiwane na darmo, niszczone, ani też w żaden sposób marnowane. Stosunek płciowy czyniony w innym celu, niż sama tylko prokreacja, oznacza czynienie szkody naturze rzeczy”.
Denis Prager, w eseju „Rewolucja seksualna w judaizmie” zauważa, że w tej sytuacji również i w małżeństwie możliwy jest śmiertelny grzech rozpusty. „Nie każde współżycie jest dobre, także między małżonkami może dojść do grzechu rozpusty w czasie współżycia seksualnego” i powołuje się w tym na hebrajską Biblię dowodzącą, że „we czci niech będzie małżeństwo pod każdym względem i łoże nieskalane, gdyż rozpustników i cudzołożników osądzi Bóg” (Hbr 13,4) Dowodzi to też i tego, że „ortodoksyjni wyznawcy judaizmu i chrześcijaństwa przed XX wiekiem – żydzi, katolicy, protestanci i prawosławni – zgodnie uznawali ten fragment za potępienie działania mające na celu ubezpłodnienie aktu małżeńskiego oraz działań autoerotycznych. Oba te apsekty mieszczą się w pojęciu rozpusty i wchodzą w skład listy grzechów seksualnych przedstawianych także w Nowym Testamencie”. Autor nie dodał tylko ważnej uwagi, że oto chrześcijanie, inaczej niż Żydzi i muzułmanie, ze względu na twardo przestrzeganą w rzymskim społeczenstwie zasadę monogamii, poddani zostali znacznie większym napięciom erotycznym niż wyznawcy innych religii, którym dozwolone było zarówno wielożeństwo, jak i współżycie z niewolnicami i legalnymi konkubinami. Dopiero w XX wieku, wraz z rozlewającą się na Zachodzie rewolucją seksualną, część wyznań chrześcijańskich i niektórych nurtów judaizmu poczuło się zmuszone do odstąpienia od seksistowskiego rygoryzmu, chociaż formalnie nadal głoszą niezmienioną naukę o niedopuszczalności omijania zapłodnienia i przekształcenia tej bogobojnej czynności w erotyczną radość. Podkreśla się przy tym, że Jahwe na biblijnego Onana, syna Judy, za grzech marnowania nasienia zesłał śmierć.
Ostatnie oświadczenie Episkopatu wpisuje się w tę najstarszą i zupełnie anachroniczną nawet jak na tamte czasy tradycję judaizmu, niedopuszczającą do seksu, jeśli jego celem ma być sama tylko erotyczna rozkosz, a nie spłodzenie dziecka. Zamiast więc oświadczyć wprost, że Kościół, zgodnie ze swoją tradycją pierwotnej i zakonnej sekty, jest przeciwnikiem dokonanej przed półwieczem rewolucji seksualnej i nadal uznaje „marnowanie nasienia” za jeden z najcięższych grzechów ludzkości oraz za czyn moralnie niedopuszczalny, Wysoka Episkopalna Komisja mając zapewne świadomość nieodwracalności tej rewolucji, zastosowała wybieg nazbyt czytelny, ubierając religijny zakaz w pseudonaukowe dywagacje, które bardziej ją ośmieszają, niż przysparzają kolejek u spowiedzi. Jest faktem, że trudno jest pogodzić dwie wzajemnie sprzeczne tradycje – restrykcyjną starojudejską i równie długą historię grecko-rzymskiej liberalności oraz uwielbienia dla piękna ludzkiego ciała i radości życia. Lecz, czy warto z tego powodu narażać się na śmieszność, skoro z każdego punktu widzenia, biologicznego i filozoficznego, a nawet religijnego, pierwotną siedzibą duszy z całą pewnością nie jest męskie nasienie? Zresztą, przecież Bóg jest wszechmogący, a jego wola niczym nie ograniczona. Gdyby więc chciał, żeby ludzi nie ekscytowała erotyka, stworzyłby ich innymi, takimi, którym prokreacja przychodziłaby do głowy tylko w trakcie żarliwej modlitwy lub wyłącznie w czasie wizyty w Bożej świątyni. Wtedy, wszystko byłoby pod kontrolą, taką właśnie, jaką zaprojektowała Wysoka Komisja Episkopatu. Tymczasem jednak, stworzył człowieka z krwi, ciała, duszy, emocji i marzeń i do tego takiego, który w głowie ma głównie seks i związane z tym emocje, a świadomość prokreacji pozostaje gdzieś daleko z tyłu głowy. To nie prokreacja sprawia mu frajdę, ale rajcuje go przede wszystkim seks i to bez związku z prokreacją nowego życia. Jeśli więc człowieka stworzył Wszechmogący, znaczy to, że takiego właśnie pragnął stworzyć, a dostrzegane przez episkopalną komisję rzekome defekty Dzieła Stworzenia mącą tylko w samej tego Dzieła Istocie i świadczą raczej o tym, że to ona,Wysoka Komisja, grzesznie podważa Dzieło Boże i sama ma problem ze zrozumieniem prawdziwych zamiarów Stwórcy. Apage satanas!
Ostatnia wypowiedź papieża Franciszka o tym, że „dobry katolik nie musi być jak królik”, może być też sygnałem chęci wyjścia naprzeciw temu teologicznemu węzłowi gordyjskiemu. Trudno jest jednak sądzić, aby polski Episkopat dał się nagle zauroczyć jej treścią, skoro istnieje wiele innych sygnałów na to, że jego powrót do tradycji protochrześcijanstwa, pełnej wrogości wobec faktu seksualności człowieka, zastępuje mu również inną pustkę, a mianowicie całkowity brak koncepcji, w jaki oto sposób dostosować się do wymogów dzisiejszego świata. W tym tunelu akurat światełka nie widać.