Ludzie mają różne osiągnięcia, ale też i odmienną możliwość władania rzeczami. Michnik ma tę przewagę nad resztą Polski, że ma własną Gazetę, której reszta świata jest pozbawiona i nie może publicznie wyrazić swoich przekonań, kiedy – tak jak on – ma taki kaprys. We wczorajszym wydaniu, przez nikogo nie prowokowany, rozdarł szaty po raz sto tysięcy siedemdziesiąty drugi w tej samej sprawie. Na pierwszej stronie dziennika zadał epokowo nudne pytanie: czy zagraża nam faszyzm? Sądzę, że nawet ci, którzy Gazety nie czytują, mieliby problem z odpowiedzią. Na czym miałoby polegać zagrożenie faszyzmem, po jego ostatecznym unicestwieniu w wyniku II wojny światowej, czyli przed prawie siedemdziesięciu laty? Gdzie go dzisiaj szukać w tej naszej współczesnej, demokratycznej i liberalnej Europie? Czy tam tylko, gdzie zagrożenie wskaże palec Michnika? A wskazuje na Polskę, nie określając szczegółów. A może faszyzm tkwi w naszym społeczeństwie przez hitleryzm nienaruszony, tylko się jakoś przebrał, by skryć się przed michnikową wnikliwością?
Ojczyzną faszyzmu były Włochy, a jego mistrzem Hitler, ale Michnik dostrzega zagrożenie faszyzmem w Polsce, nie w Niemczech, czyli w najwiekszej jego ofierze, nie w kraju autorskim. Dlaczego? Zadałem sobie to pytanie i – pomimo że pamiętam Adama z początku lat sześćdziesiątych jako młodzieńca o żywym umyśle – zacząłem zastanawiać się nad długą drogą tamtego Michnika do Michnika dzisiejszego. Nie jest przecież jeszcze zniedołężniałym starcem, lecz ileż to razy można zadawać to samo pytanie, markując przy tym powagę i głębię sprawy? Artykuł ostrzegający przed faszyzmem rozłożony jest na całej pierwszej stronie Gazety, ale próżnoby szukać, co dzisiaj Michnik przez ten „faszyzm” rozumie. Sam nie ma zresztą jasności, skoro zadaje pytanie, na które nie potrafi odpowiedzieć: „Faszyzm lat 30 – powiada – nie istnieje, bo nie istnieje ówczesny kontekst”. No, to o co mu właściwie chodzi? Odpowiedź da się wyczytać dopiero w dalszym toku rozumowania, z którego wyziera jakiś ukryty strach, chociaż trudno zrozumieć obaw istotę. „W ostatnich dziesięcioleciach” – dowodzi – „widzimy fenomen nowy – to osobliwa synteza nacjonalizmu, ksenofobii z populizmem antyrynkowym operującym egalitarnym i antykapitalistycznym frazesem. Miłośnicy dawnych ‘brunatnych’ znajdują sprzymierzeńca wśród duchowych spadkobierców ‘czerwonych’”. Moja pamięć podpowiada mi, że odkąd pamiętam Michnika, to on też był zawsze „czerwony”, wychował się w super czerwonym środowisku, a liberałem stał się niedawno i to też czerwonawym. Widać, jego rozumienie demokracji polega na tym, że demokracja jest tylko wtedy prawdziwa, kiedy wygrywają „nasi”. Gdy zwycięstwo „naszym”, więc i „słusznym”, się wymyka, to dowód, że grozi krajowi faszyzm. Logika jest taka: skoro my jesteśmy zdeklarowanymi antyfaszystami, to wszyscy „tamci”, nawet jeśli temu twardo zaprzeczają, muszą być kryptofaszystami. I koniec! Trzeba ich więc zwalczać, eliminować i eksterminować!
Czego Michnik boi się dzisiaj i którzy to wedle niego, to ci „nasi”? W artykule nie znajdziemy określenia tego, na czym miałby mianowicie polegać ten współczesny faszyzm, który w tytule uznany został za zagrożenie tak poważne, że warto poświęcić mu całą pierwszą stronę sobotnio-niedzielnego wydania Gazety? Przed czym nas właściwie autor ostrzega? Brak definicji używanego pojęcia wcale autorowi nie przeszkadza, bo – jak dowodzi – „faszyści zmieniają koszule. Nie dajmy się na to nabrać. Tylko uparty sprzeciw uchroni nas przed recydywą ludzi, którzy zżymając się na określenie ‘faszyści’ – obficie czerpią z faszystowskich stereotypów i technik manipulacyjnych”. Może i tak jest, może i oni istotnie coś z czegoś czerpią, może i zżymają się na to, na co zżymać się nie należy, ale jako człowiek nauki wolałbym myśl bardziej klarowną, popartą definicją i rzeczową analizą. Inaczej mogę dojść do wniosku, że dla Michnika faszystą jest każdy, kto myśli inaczej niż on sam.
Od dawna mam Michnia za zadufanego w sobie, ale zupełnie powierzchownego pseudomyśliciela, który nie zauważył, że czas łatwych konkluzji już dawno minął. Z tą opinią podpadam zapewne pod jego definicję kryptofaszysty, bo i dla jego „naszych” nie mam żadnej atencji. Tyle, że czas michników już minął, tylko Redaktor tego nie zauważył, broniąc się – co zrozumiałe – przed nieuchronnością politycznej emerytury. Ale określenie ‘tempora mutantur’, to myśl przecież nie nowa i napewno nie jest myślą michnikową, lecz znaną od starożytności.
Po raz pierwszy spotkaliśmy się jako studenci warszawskiego Uniwersytetu i wiedliśmy – jak to bywa z ludźmi rozpoczynającymi życie – debatę egzystencjalną. Pamiętam, że dążył do uzyskania ode mnie dowodu człowieczeństwa poprzez odpowiedź na trzy kwestie: czy jestem przeciwnikiem faszyzmu, antysemityzmu i ksenofobii? Wydawało mi się, że przynajmniej dwóch zdałem egzamin bez trudu. Faszyzm – to był dla mnie hitleryzm i wojna światowa. Nie było wtedy w Polsce ludzi akceptujących to zwyrodnienie. Z pytaniem o antysemityzm też sobie poradziłem. Miałem przed sobą błękitnookiego blondyna, z którym można było rozmawiać szczerze. Antysemityzm – powiedziałem – to obrzydliwe uprzedzenie, jednak nie powinno się dopuszczać do tego, by ludzie jakiejkolwiek mniejszości piastowali kluczowe funkcje polityczne, bo to zawsze rodzi napięcia i podejrzenia. Wydawało mi się, że myśl jest przejrzysta, logiczna i słuszna, jednak Michnik przyglądał mi się z uwagą, a w jego spojrzeniu nie widać było aprobaty. Zaniepokoiłem się, czy nie uznał mnie za antysemitę za to „piastowanie funkcji przez mniejszość”, ale zaabsorbowała mnie odpowiedź na trzecie pytanie. Czy nie jestem przypadkiem ksenofobem? Nie było wtedy Wikipedii i nie mogłem szybko sprawdzić znaczenia słowa, by wypaść wystarczająco światowo. Mieliśmy ledwo po dwadzieścia lat, a świat był dopiero przed nami, pod warunkiem oczywiście, że dostało się paszport. Adam miał nade mną przewagę światowca: jako spadkobierca nazwiska osób zasłużonych dla ludowego szkolnictwa, paszport otrzymywał od ręki, ja – wcale. Poza tym, chłopcu z prowincji, nie mieszkającemu jak on w samym sercu dzielnicy uważanej od czasów przedwojennych za rządową i najbardziej wpływową, paszport nie był zapewne tak konieczny jak jemu samemu. Był przywilejem światowców i internacjonałów, a tymi nie można stać się samozwańczo, lecz trzeba zostać uznanym przez innych światowców i internacjonałów lub w światowej rodzinie się narodzić. Nie miałem przywileju być jednym, ani obciążenia drugim. Niepokoiło mnie jednak nie tylko to, że nie dostaję paszportu, choć bardzo mnie ciągnęło do świata, ale też i to, że nie mam żadnego stosunku do ksenofobii, bo i nie znałem tego pojęcia wcale, a nabrałem podejrzenia, że ta uwaga o mniejszościach mogła stać się wystarczającą przyczyną niechęci. Ale ja naprawdę nie wiedziałem, co znaczy ta ksenofobia. Dzisiaj wiem. Ksenofobia, czytam w internetowej encyklopedii, to „niechęć, wrogość, lęk wobec obcych, przesadne wyrażanie niechęci wobec cudzoziemców. Często źródłem ksenofobii jest bezkrytyczne podejście do stereotypów etnicznych. Może dotyczyć wszystkiego, co wiąże się z obcokrajowcami, osobami nieznanymi, innymi pod pewnymi względami”. Ufff! – pomyślałem. Pod jakim względem Michnik może być dla mnie obcokrajowcem, albo czy jest też inny pod jakimś względem? Nie odczuwam wrogości wobec cudzoziemców, ani też nie mam bezkrytycznego podejścia do stereotypów etnicznych. Etnicznych? Znowu jakieś cudzoziemskie słowo, więc sięgam do encyklopedii. „Etniczność” – czytam – „to zasadnicza cecha określonej zbiorowości, stanowiąca zespół wzajemnie i silnie z sobą powiązanych cech społeczno-kulturowych, określających odmienność i specyfikę konkretnej zbiorowości („swoich”) wobec zbiorowości innych („obcych”). Termin ten jednak nie jest jednoznacznie ujmowany i ciągle trwają próby jego odpowiedniego zdefiniowania”. Jak twierdzi Anthony Smith, profesor w London School of Economics, etniczność ma aż 6 źródeł: (i) wspólnotę pochodzenia (legendy i mity o wspólnym pochodzeniu), (ii) wspólne dzieje, (iii) wspólne terytorium (nawet, jeżeli jest to przestrzeń, z której członkowie zbiorowości zostali wypędzeni), (iv) odrębną kulturę, a w szczególności (v) język i (vi) religię. I dalej: „członkowie grup etnicznych postrzegają siebie samych jako osoby odmienne w porównaniu z członkami pozostałych grup etnicznych, jak również są za takie uważane przez innych”. Zrodziła się we mnie myśl, że ta michnikowa niechęć może być uzasadniona odczuwaniem ze mną etnicznej odrębności, lub jakieś innej odmienności. Zafrasowała mnie też różnica naszego pochodzenia – ja z podwarszawskiej prowincji, on – z wysublimowanej stołecznej elity, ale przecież – pomyślałem – elitarność jest wywyższeniem a łączy nas to, że nie zostaliśmy znikąd wypędzeni. Zadałem sobie również pytanie o wspólnotę naszych dziejów – on rozwijał się dostatnio razem z powojenną elitą, ja – daleko poza nią. Aha! – pomyślałem, może dlatego się różnimy? Ale łączy nas przecież wspólne terytorium, mieszkamy w tym samym kraju. Może jednak dzieli nas jakaś odrębność kulturowa? Nie potrafiłem na to pytanie odpowiedzieć, bo odrębność może kryć się w dwóch kolejnych elementach etniczności: w języku i religii. Jakże to? Przecież używamy tego samego języka, chociaż on robi to w Gazecie Wyborczej, a ja poza nią? Jednak język, to język, a polszczyzna jest instrumentem wspólnym. A religia? Jaką religię ceni sobie Michnik? Nigdy o tym nie mówił, ja natomiast kiedyś, na podwarszawskiej prowincji notorycznie służyłem do mszy w parafialnym kościele. A Michnik? Czy możliwe, że służył gdzieś do mszy? A jeśli nie służył, to czego to dowodzi, skoro obydwaj należymy do coraz większego grona ludzi słabo przywiązanych do religii? Nie bardzo potrafiłem odpowiedzieć na te pytania, postanowiłem więc zastanowić się nad możliwym źródłem jego obawy o zagrożenie faszyzmem i ksenofobią, które Redaktor przedstawił na pierwszej stronie Gazety. Problem w jakimś stopniu wyjaśnia dalsza część definicji: „pojawieniu się ksenofobii towarzyszy narastaniu w społeczeństwie nastrojów nacjonalistycznych i stanowi ona swoiste dopełnienie wobec nacjonalizmu. Zazwyczaj obawa przed wpływami z zewnątrz i aktywne im przeciwdziałanie ma swe źródła w sytuacji społeczno-ekonomicznej kraju. Narasta w chwilach złej sytuacji gospodarczej, pogorszenia się warunków życia”. Zła sytuacji gospodarcza kraju staje się powoli faktem, ale z całą pewnością nie dotyczy Michnika, o którym powiadają, że ma palce tak lewicowe, że sprawne w podawaniu pieniędzy, za to mało wytrenowane, by je przeliczać. Pozostaje więc obawa przed nastrojami nacjonalistycznymi. Tyle, że z czego miałyby one wypływać, skoro korzystamy z ponadnarodowej Unii Europejskiej jak mało który kraj członkowski? Kaczyński i jego ludzie nie dadzą rady wywołać fobii samą tylko złośliwością. Doszedłem do wniosku, że rozumowanie Michnika straszącego faszyzmem zmieszanym z ksenofobią, jest czymś na kształt zjawiska znanego w fizyce pod nazwą „menisk wypukły”, kiedy do mieszanina cieczy i gazu, nie mogąc się swobodnie przekształcić w coś nowego, wypina się na resztę świata wypukłościa zagięcia. Tylko, z jakiej to przyczyny Redaktor próbuje mieszać w czymś, co zmieszać się nie da? Ma jakieś poczucie winy, czy też to tylko objaw jego wyrzutów sumienia i obawy wobec rodzących się dla Gazety zagrożeń? Cóż, w ułudnym świecie ideologii wszystko można mieszać ze wszystkim tyle, że i zupełnie nic z tego nie wynika.