Sformułowana konkluzja o trwałej przewadze Zachodu nad resztą świata nie wyczerpuje zagadnienia. Pod pewnym względem jest łatwa do uzasadnienia. Na przykład państwo Izrael, założone przez świeckich Żydów z Europy, jest – jeśli pominiemy religijne akcenty – państwem z gruntu zachodnim, ale otaczająca go Palestyna, to już Orient, nie Zachód i echo niegdysiejszego imperium Arabów. Ekonomiści podkreślają dramatyczne różnice w efektywności gospodarowania i poziomu życia w obu jej częściach – izraelskiej i arabskiej. Przeciętny dochód roczny w przeliczeniu na mieszkańca wynosi w Izraelu około trzydzieści tysięcy dolarów, w części palestyńskiej – zaledwie dwa tysiące. Różnica jest kilkunastokrotna, chociaż ziemia ta sama i nie da się problemu wyjaśnić samą tylko wysokością zagranicznej pomocy, skoro ta jest przez Izrael przeznaczana głównie na cele obronne, a nie na konsumpcję. To różnica o charakterze cywilizacyjnym jest podstawową przyczyną tak głębokiej przepaści. W przestrzeni gospodarowania zasobami i uwalnianymi przez system możliwościami, Zachód ma przewagę nad resztą świata tak wielką, że temu ostatniemu pozostaje tylko naśladownictwo. Czy ta cała reszta jest w stanie zagrozić jego dominacji w przyszłości?
Okresem decydującym dla powstania ekspansywnego Zachodu, były przemiany w czasie europejskiego Odrodzenia, kiedy to w pełni świadomości i pełną garścią sięgnięto po tradycje antyczne, w szczególności po rzymską tradycję świeckiego prawa, osłabiając tym głęboką religijność Średniowiecza. Może to zabrzmieć obrazoburczo, ale nie jest dla nauki tajemnicą, że poziom produktywności społeczeństwa jest odwrotnie proporcjonalny do stopnia jego religijności. Nie jest przypadkiem, że w trwałości mechanizmów niedorozwoju przoduje arabski świat islamu, w którym przewaga religijności nad świeckością jest miażdżąca, powodując też, że jest również systemem najbardziej opornym wobec europeizacji. Zachód uformował się ostatecznie dopiero w XVI wieku, oddzielając głębokim rowem wartości świeckie od instytucji samego Kościoła i rozciągając stopniowo swój model na cały świat. Od tego czasu minęły dwa stulecia, ale przywództwo Zachodu, aczkolwiek nadal niepodważalne, staje się coraz bardziej problematyczne w obliczu zupełnie nowych zagrożeń. Dzisiaj, sprawę ilustruje jego bezradność wobec wydarzeń mających miejsce niedawno na Krymie, a dzisiaj we wschodniej części Ukrainy. Jeszcze kilka miesięcy temu, pośród europejskich elit powszechna była opinia, że oto Ukraina, tak jak to było za czasów carskich – to jedynie Małorosja, czyli taka „mniejsza Rosja”, a nie żaden międzynarodowy podmiot i żaden odrębny naród. Natura rzeczy ma w tej sytuacji nakazywać, że powinna znowu stać się częścią rosyjskiej przestrzeni władzy, nie zaś markować państwową odrębność. Dopiero wtedy, gdy w grę weszła przemoc, Europa zrozumiała, że problem istnieje i do tego w dość skomplikowanej formie. Sam Rosja poczuła się za to poddana niezrozumialemu doświadczeniu. Oto „młodsza siostra Ukraina”, zdecydowała się wybrać ścieżkę europejską, porzucając rosyjsko-azjatycką. Okazało się przy tym, że posiada własny język i tradycję historyczną, zupełnie odmienną od rosyjskiej. Zachodniej Europie, trudno jest to pojąć, skoro z jej punktu widzenia, na wschodzie nie powinno się zmieniać nic, bo przecież tak jak było, było właśnie dobrze: jeden, wielki, imperialny partner o posturze niedźwiedzia, to partner wygodniejszy niż jakieś lokalne rządy, przy czym partner tajemniczo egzotyczny. Europa uwielbia wschodnią egzotykę, pod warunkiem, że jest rosyjska, a nie białoruska czy też ukraińska.
Po ostatecznym odepchnięciu w XVII wieku zagrożenia tureckiego, Europa poczuła się od wschodniej i południowej strony bezpieczna. Dawne bałkańskie posiadłości tureckie zostały przejęte przez Austrię, lub uzyskały niepodległość, a w Afryce i na Bliskim Wschodzie – zagospodarowane przez Francję i Wielką Brytanię. Rosyjski niedźwiedź zaspokoił się wtedy„tylko” wchłonięciem Polski i Finlandii i tym sposobem europejski styk między Wschodem a Zachodem ustalił się na ówczesnej granicy z Rosją. Można już było uznać brak wzajemnych roszczeń i ogłosić pokojową stabilizację granic. Dwukrotnie zakwestionowały to jednak Niemcy, usiłując zbudować swoją mocarstwowość przez kolonizację wschodniej części Europy kosztem Rosji i prowokując dwie wielkie wojny. Podział na Rosję i Europę okazał się jednak na tyle trwały, że został poważnie podważony dopiero wraz ze zniknięciem samego ZSRR z mapy kontynentu. Rosyjska mocarstwowość miała jednak przez ten cały czas wymiar szczególny. Była mianowicie tak zbudowana, by lekceważyć samoczynne procesy modernizacyjne, ale koncentrować się na powiększaniu państwa kosztem ziem sąsiadów. Samym mieszkańcom, zamiast porządku i dobrobytu, musiała wystarczyć świadomość tego, że świat się ich boi. Najnowsze badania wskazują jednak, że to łechcące narodową dumę przekonanie ma dzisiaj zaledwie 24 procent Rosjan. Daje to Putinowi komfort w postaci przestrzeni do ponownego wypełnienia. Tyle, że prowadzenie wojen i zaborów dla samej tylko poprawy samopoczucia mieszkańców i bez rzeczowej analizy kosztów tego rodzaju awantur, może dla Rosji okazać się w dłuższej perspektywie katastrofalne.
Komentatorzy wskazują, że każdy rosyjski ruch na międzynarodowej arenie jest dokładnie przemyślany, a jego następstwa skalkulowane i że to jest przyczyna, dla której Zachód daje się łatwo rozgrywać. Teza jest powierzchowna, ponieważ putinowskiej kalkulacji nie zastąpi zrozumienie samej istoty rzeczy, a mianowicie tego, że Rosja pozostaje tworem zbyt anachronicznym, aby i tym razem odnieść mocarstwowy sukces. Czasy terytorialnych imperiów ostatecznie przebrzmiały, a rosyjski problem wynika z braku rozumienia samej istoty przemian, jakim podlega współczesny świat. Zegara globalizacji cofnąć już się nie da. W jaki sposób jednak można w tej sytuacji ocenić prawdziwą siłę Unii Europejskiej w zestawieniu z dzisiejszą Rosją?
Polska jest od dekady pełnoprawnym podmiotem Europy i w jej interesie leży, by wyrobić sobie opinię nie tylko z ciekawości, ale dla uniknięcia kosztownych złudzeń. Możemy też zauważyć pewną wspólną cechę przyczyn słabnięcia osiemnastowiecznej Pierwszej Rzeczypospolitej i dzisiejszej unijnej niechęci do skutecznego działania. Zależności są bardziej złożone, niż w przypadku dziejów polskiej anarchii, ale sam mechanizm wykazuje podobieństwa. Dawna Polska, do politycznego bezwładu dodawała jeszcze biedę i niewydolność gospodarczą. Jej bezwład wynikał z tego, że nie była „zwykłym” państwem, lecz „rajem dla szlachty”, stanowiąc swoistą federację województw i wielkich majątków ziemskich, nieakceptujących żadnego ośrodka centralnej wladzy. Unia Europejska, inaczej niż I Rzeczpospolita, to jeden z najbogatszych i najlepiej uprzemysłowionych regionów świata. Gdyby posiadała jeden centralny ośrodek władzy i decyzji politycznych, w miejsce dzisiejszych dwudziestu ośmiu odrębnych, bez trudu mogłaby formułować diagnozy najbardziej palących kwestii i starać się je w ten, czy inny sposób rozwiązywać. Spoglądając na rzecz z dłuższej perspektywy, pierwszą z nich, byłaby konieczność przygotowania się do przejęcia misji porządkowania przestrzeni pozostałej po dawnym Związku Radzieckim. Do tej pory czyniła to niejako mimochodem i z braku aktywności samej Rosji. Jednak, pomimo wojennych pohukiwań, Rosji Putina brakuje bardzo wiele, by tę rolę sama mogła spełniać. Przy tym do dzisiaj jeszce, Rosjanie nie mogą się zdecydować na to, czy są narodem europejskim, czy nieodrodnymi dziećmi Azji. Analiza tego fenomenu prowadzi zresztą do wniosku, że ich imperium było w rzeczywistości mirażem, przypadkową budowlą wznoszoną na wielkich „terenach niczyich” oraz kolosem na glinianych nogach z wmontowanym weń mechanizmem rozpadu. Putin i jego elita nie rozumieją, że pragnąc odbudować niegdysiejszą rosyjską potęgę i mocarstwowość, przy tak sformułowanym zadaniu muszą się odwoływać do zupełnie anachronicznej konstrukcji ich dawnego państwa i konieczności ponownego zagarniania terytoriów innych krajów. Z chwilą, gdy możliwości ekspansji terytorialnej zniknęły, Rosja i Rosjanie utracili poczucie sensu istnienia, a rozpad ZSRR stał się już tylko żywym świadectwem tego, że czas na zaborcze imperium ostatecznie się skończył. Dzisiaj, światową rolę przywódczą przejęły narody prące do przedsiębiorczości i inowacyjności swoich społeczeństw, a nie takie, które potrafią tylko zająć ziemie sąsiada, by nad nimi jałowo panować. Sama Rosja zresztą, nigdy nie wykształciła nawet namiastki systemu zdolnego do konkurowania z Zachodem, czy nowymi potęgami przemysłowymi – Chinami, Japonią, Indiami i Brazylią. Próba powtórki z historii w postaci użycia czołgów i zestawów rakiet ziemia-powietrze, to daleko za mało, by jej przywódcza rola w samej tylko strefie poradzieckiej mogła znów zostać akceptowana i utrwalona. Pozostaje natomiast problem mentalny. „Stara Europa” tak bardzo chciała uznać Rosję za trwały i niezmienny element „koncertu mocarstw”, że utrwaliła w sobie przekonanie, iż poważna zmiana w tym względzie nigdy nie nastąpi. Myślenie zastąpiła wiara w to, że rosyjski twór jest wieczny, a z nim też wieczne są europejsko-rosyjskie interesy w takiej postaci, w jakiej je prowadzono dotychczas. „Stara Europa” zapomniała, że sama wielokrotnie uczestniczyła w dekompresji imperialnej Rosji. W 1919 roku, Traktat Wersalski powołał do życia wiele nowych państw „wykrojonych” z upadłego imperium carów. Po 1991 roku i po zniknięciu z ZSRR z mapy wschodniej półkuli, ten obszar ponownie stał się przestrzenią europejskich wpływów i narodziło się tam wiele nowych organizmów państwowych, uznających się już za europejskie, a nie poradzieckie. To pragnienie nie spotkało się z wystarczającą dojrzałością Europy do podjęcia wyzwania. Nie zmienia to jednak faktu, że rozwój wypadków idzie w tym właśnie kierunku, to jest trwałej ucieczki krajów poradzieckich od Rosji ku Europie.
Sprawą drugą, którą Europejczycy zaczynają również dostrzegać, jest konieczność wypracowania sposobów na zablokowanie napływu imigrantów z krajów muzułmańskich (to problem całej południowej flanki kontynentu europejskiego). W tym miejscu, warto zauważyć, że wyzwania mają niejednakowy charakter, dotyczą odmiennych regionów Europy i wymagają innego rodzaju działania. Problem w tym, że ta ostatnia – aczkolwiek pozornie zjednoczona w postaci Unii – nie posiada ośrodka identyfikacji własnych interesów, powodując poczucie chaosu, bezsilności oraz pogłębiającej się bezradności. Tych zadań nikt jednak za nią nie odrobi, a koszty odkładania koniecznych decyzji będą tylko narastać.
Zachód zatrzymał swoją percepcję Europy Wschodniej na jelcynowskiej Rosji, a reszty świata – na skutkach ataku na Nowy Jork w 2001 roku. Od tych wydarzeń minęło trzynaście lat, a mieszkańcy globu mają dzisiaj prawo czuć się tak, jakby wywrócił się on do góry nogami. Nie ma już pijacko-jelcynowskiej i pokojowo nastawionej Rosji, zastąpionej przez atawistycznie agresywną Rosję Putina. Muzułmański, jak się wtedy wydawało jednorazowy atak religijnej wściekłości, przekształcił się w pełną wojnę cywilizacji. To również rodzaj reakcji na nasilające się przywództwo Zachodu, ale jest to jednak rekcja inna i znacznie mniej efektywna, niż Japonii z okresu XIX-wiecznych reform, czy też pojawienie się nowych prawdziwie mocarstwowych Indii i Chin. Uporządkowanie tego nowego obrazu świata z pewnością zabierze sporo czasu, ale nie zwalnia to Zachodu od podjęcia już dzisiaj środków zaradczych. Wiele wskazuje na to, że zestrzelenie nad Ukrainą malezyjskiego samolotu, może stać się impulsem do otrzeźwienia rozleniwionej i ospałej opinii publicznej Europy. Dlaczego jednak potrzeba było niewyobrażalnej tragedii ludzkiej, by Europejczycy uświadomili sobie prawdziwą skalę problemu?
Koncentrowaliśmy się dotąd na tych cechach cywilizacji europejskiej, które pozwoliły jej odnieść globalny sukces. Dzisiaj, musimy zrozumieć przyczyny niemożności skutecznego działania, która może w przyszłości doprowadzić do kompromitacji samej idei Unii Europejskiej. Do cech Zachodu, które nadały mu dynamikę i ekspansywność zaliczyliśmy trwałe mechanizmy uwalniania ludzkiej inicjatywy, pomysłowości, twórczości i wynalazczości. Jest jednak i druga strona zagadnienia, a mianowicie to, że tego rodzaju mechanizmy są zakotwiczone w życiu jednostkowym i przestrzeni mikrospołecznej, a nie w strukturach państw i znacznie mniej dotyczą społeczeństw w całości, rodząc niespodziewane i nieznane gdzieindziej konflikty interesów pomiędzy biznesem a polityką. Demokratyczne systemy rządzenia okazują się tu zarówno jego siłą, jak i słabością. Są siłą, która prowadzi do ekspansji myśli i przedsiębiorczości, posiadającają jednak wrodzoną słabość. Obywatele, oczekujący działań rządów są również producentami, eksporterami i sprzedawcami. Obliczono, że proponowane sankcje w postaci odwołania kontraktu na budowane dla Rosji okręty wojenne, prowadziłyby do natychmiastowej utraty tysiąca miejsc pracy dla Francuzów i związanych z tym ich płacami oraz głosami wyborców. Demokracja, to nie tylko sprawny system rządzenia, ale również gordyjski węzeł sprzecznych interesów.
Sytym i zadowolonym z życia Europejczykom, może się nawet wydawać, że złe czasy są już za nimi i nie dotkną ich w dostrzegalnej przyszłości. Francis Fukuyama nie bez przyczyny ogłosił ostateczny sukces Zachodu i odgwizdał „koniec historii”. Zawarta w jego rozumowaniu gloryfikacja zasady konkurencji, pomija jednak milczeniem rzecz kluczową, że może ona również rodzić i utrwalać wrodzony rodzajowi ludzkiemi egoizm, krótkowzroczność i sobiepaństwo, prowadzące do kolejnej hekatomby ofiar. W tym zakresie, Europa ma spore doświadczenie, a w XX wieku podobne decyzyjne zwlekanie było przyczyną wybuchu dwóch wojen światowych i w konsekwencji – utraty przez nią przodującej roli w świecie. Poza tym, zasady konkurencji, które wydają błogosławione owoce w sferze indywidualnej przedsiębiorczości, mogą mieć opłakane następstwa dla spójności kontynentu w dłuższej perspektywie czasowej. O ile zresztą łatwo jest przeliczyć przedsięborcom zyski ze współpracy z Rosją, to korzyści i koszty ogólnospołeczne są znacznie trudniejsze do zdefiniowania, a w przypadku europejskiej „ni-to-unii-ni-to-federacji”, ich jednoznaczna definicja staje się często niemożliwa, prowadząc do okresowego paraliżu decyzyjnego.
Jak wiemy z historii XX wieku, tego rodzaju stan braku zrozumienia dla sprzeczności pomiędzy korzyściami ogólnymi, a regionalnymi, czy branżowymi, prowadzić może do katastrofy w skali całego regionu. Na to zresztą liczy Rosja i w tej przestrzeni mieści się również podstawowa słabość Zachodu, w którego ramach powszechny konsensus zdarza się nieczęsto i jest zwykle następstwem dotkliwego pasma niepowodzeń i zagrożenia przychodzącego z zewnątrz. Czasem, przekształca się w permanentną niemożność dokonania niezbędnych zmian, co grozi nie tylko trwałym paraliżem, ale i utratą tej namiastki suwerenności, którą Unia Europejska posiada na mocy traktatów integracyjnych. Uruchomienie się podobnego mechanizmu, było pierwotną przyczyną rozbiorów I Rzeczypospolitej i zniknięcia jej z mapy Europy, chociaż jeszcze sto lat wcześniej była największym jej państwem i uważanym nie bez podstaw za regionalne mocarstwo. Thomas Carlyle w „Historii Fryderyka II Pruskiego” pisze jednak o Polsce, że „była martwa, a w każdym razie w stanie agonii. W pełni zasłużyła na śmierć. W naszym świecie nie ma miejsca dla anarchii”. Czy stan, w jakim znajduje się dzisiaj Unia Europejska nie przypomina swoistej anarchii? Z drugiej strony świata wtórował mu car Rosji Piotr I, który, w dokumencie nazwanym „Testamentem”, polecał „dzielić Polskę, podtrzymując tam zamieszki, ciągłe waśnie; przygarniać wielmożów, podkupując ich złotem; oddziaływać na sejmy, demoralizując je, żeby mieć wpływ na wybór królów”. Prawdziwą i pierwotną przyczyną upadku I Rzeczypospolitej nie była tylko wiarołomność sąsiadów, lecz pozbawiony wydolności ustrój, wystawiający kraj na żer silniejszym, nieszczęśliwie połączony z paraliżem własnej zdolności do samonaprawy. Czy uwagi Thomasa Carlyle i rady pozostawione przez budowniczego imperialnej Rosji, można odnieść do dzisiejszej gotowości Unii Europejskiej w kwestii stawienia przez nią czoła możliwym wyzwaniom? Rosyjski historyk Michaił Heller obliczył, że w okresie decydujących zmian na mapie środkowej Europy, czyli w połowie XVIII stulecia, stosunek liczby wojska polskiego do pruskiego był jak 1:11, do austriackiego jak 1:19, a do rosyjskiego, jak 1:21. Oznaczało to, że polskie możliwości obronne przed pierwszym rozbiorem, były pięćdziesiąt (!) razy mniejsze, niż łączna siła trzech sąsiadujących z Rzeczpospolitą mocarstw. Heller zaopatrzył te liczby następującą uwagą: „kraj, który nie chce mieć wojska, sam prosi się o rozbiór”. Z wyjaśnieniem tej kwestii Polacy borykają się w swoich sumieniach przez całe ostatnie stulecie. Czy Unia Europejska gotuje sobie podobny los? Pytanie nabiera szczególnej ostrości w obliczu faktu, że chociaż dysponuje ona największym gospodarczym potencjałem w świecie, własnego wojska nie posiada wcale. Czy też „sama prosi się o rozbiór”?
Unii nie grozi jednak „zwyczajna” utrata niepodległości, bo też ta kategoria jest w gruncie rzeczy obca jej konstrukcji. Suwerenność posiadają państwa narodowe, Unia, jako taka, jej nie posiada, a właściwie inaczej – ta kwestia jej nie dotyczy. To właśnie jest najbardziej zastanawiające, że oto Europejczycy, chociaż doprowadzili do tego, by stać się pełnoprawnym podmiotem międzynarodowym, to jednak nie posunęli się tak daleko, się uznać za pełnego suwerena. Na Unię składa się dzisiaj kilkudziesiąt suwerenności państwowych, zazdrośnie strzegących swej odrębności. Poszczególne kraje oraz ich rządy wcale nie pragną przekazania swej suwerenności w ręce unijnej całości, co sprawia, że jej prawno-polityczna konstrukcja jest zupełnie dziwaczna. Nie zwracało to specjalnej uwagi w czasach pokoju, lecz staje się kulą u nogi z chwilą, gdy pojawia się niebezpieczeństwo zewnętrzne. Może to wyjaśniać również i inne zdumiewające zjawisko. Oto, w zestrzelonym przez rosyjskich separatystów samolocie malezyjskich linii lotniczych, większością pasażerów byli obywatele państw Unii Europejskiej. Ta jednak, jako podmiot polityczny nabrała wody w usta i zachowała się tak, jakby sprawy w ogóle nie było. Nie odezwał się ani van Rompuy – odpowiednik jej premiera, ani też pani minister spraw zagranicznych. Oboje nabrali wody w usta godząc się z tym, aby obywatelstwo Unii było w praktyce fikcją. Świadczy to nie tylko o niedoskonałości samego tworu, który okazał sie być czymś istotnie dziwacznym, ale też i o tym, że jest potęgą tylko formalną, a nie rzeczywistą. Unia jest gospodarczym kolosem, lecz polityczny karzełkiem. Jej konstrukcja w postaci „ni-to-państwa-ni-to-federacji” powoduje, że właściwie nie zagraża jej ani utrata niepodległości, ani strata terytorialna. Obie mogą z powodzeniem stać się doświadczeniem ich państw członkowskich, ale sama Unia pozostanie tym samym tworem nawet, gdyby Rosja zdecydowała się na aneksję jednego z jej obecnych członków. Inaczej mówiąc Unia, jako podmiot prawa międzynarodowego nie posiada ani honoru, ani narodowej tożsamości, ani też prawdziwej podmiotowości. Nie grozi jej też polityczne podporządkowanie innym potęgom ze względu na wielość własnych ośrodków władzy, z których żaden nie jest odpowiedzialny za całość. Gdyby doszło, na przykład, do rosyjskiej aneksji Łotwy, to z punktu widzenia samej Unii nie zmieniłoby się właściwie nic, ponieważ nadal byłaby tym samym tworem, a utrata narodowej suwerenności byłaby tylko sprawą Łotyszów, skoro sama Unia takiej nie posiada. Nie musiałaby się nawet jej zrzekać na rzecz Rosji, wystarczyłoby sprawę przemilczeć, aby z unijnego punktu widzenia uznać, że – podobnie jak w przypadku Krymu – właściwie nic się nie stało. To sytuacja pewnego komfortu, jednak dość niedorzecznego. Oznacza to również i to, co powiedziano wyżej: koszty unijnej niedołężności zawsze ponoszą kraje członkowskie, natomiast Unia, jako całość, akceptuje tylko korzyści. Jest sama w sobie tworem dziwacznie niedokończonym, skoro jej społeczną istotą jest wieloośrodkowość decyzji i rachunku korzyści, co powoduje, że gdy jeden ośrodek traci, inny zyskuje, a przez to bilans dla całości się nie pogarsza. Państwa mogą padać i zanikać, ale Zachód, jako wielka cywilizacja trwa dalej. Inaczej mówiąc, Unia Europejska, z punktu widzenia poszczególnych krajów członkowskich, jest tworem ryzykownym, ale ryzyko nie jest ponoszone przez każde z nich jednakowo i rozkłada się nie w zależności od zaangażowania w unijne ideały, ale od położenia geograficznego względem potencjalnych zagrożeń. Im kraj leży bliżej Rosji lub świata islamu, tym unijna gwarancja dla jego suwerenności jest słabsza. Kiedy pojawiają się kłopoty, Unia odwraca głowę, udając, że ich nie dostrzega dopóty, dopóki nie dotyczą one krajów samego jej rdzenia. Oznacza to też, że przyświecające jej powstaniu hasło trzech muszkieterów – „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, jest w rzeczywistości fikcją. Warto pamiętać, że dominacja interesów narodowych nad interesami Europy, jako całości, była bezpośrednią przyczyną wybuchu obu wojen światowych. Sytuacja dzisiejsza, jest odmienna, niż ta, w której Europa znajdowała się w przededniu każdej z nich. Wtedy, konflikty opierały się na pierwszorzędności narodowych egoizmów, dzisiaj mają wymiar ponadnarodowy i międzykulturowy, ale też i problemem jest to, że Unia jest tworem prawnym, który nie posiada tożsamości narodowej. Jej zasługą jest wygaszanie nacjonalizmów i wewnętrznych konfliktów, słabością jednak jest zupełny brak przejrzystego modelu relacji ze światem zewnętrznym.
Oceniając zagrożenia dla integralności Unii Europejskiej z perspektywy ostatnich doświadczeń, jest oczywiste, że pojawiają się dzisiaj od wschodu i południa Europy, to jest z dwóch zupełnie odmiennych przestrzeni kulturowych – rosyjskiej i muzułmańskiej. Źródła są w obu przypadkach inne, ale rezultat podobny i sprowadza się do podważania suwerenności pojedynczych krajów członkowskich. Mechanizm w obydwu przypadkach jest inny, ale rezultat podobny.
Rosja odziedziczyła po jej poprzednich wcieleniach imperialną pamięć i nie potrafi znaleźć się w świecie, w którym na dobrobyt trzeba zapracować własną pracą i przemyślnością, a nie korzystaniem z osiągnięć narodów podbitych. Nie była nigdy niczym innym, jak tylko „złym mocarstwem” obu kontynentów – Europy i Azji. Dzisiaj brakuje jej siły, by zagrozić Europie jak dawniej – po Łabę i Alpy, ale wciąż nie potrafi niczego innego, jak tylko rabunkowej agresji, próbując mechanicznie powtórzyć dawny imperialny scenariusz. Poniosła w tym klęskę na Ukrainie, a i na Krymie jej sukces jest wątpliwy. Ambicje jej elit były znacznie większe. Szło przecież nie tylko o Krym i Donieck, ale o Charków, Dniepropietrowsk, Odessę i sam Kijów. Dla Europy miała w najlepszym razie pozostać tylko dawna Galicja i Wołyń. Rzecz jednak w tym, że klęska Rosji miałaby jeszcze większe rozmiary, gdyby nie to, że unijna formuła cywilizacyjna jest mniej efektywna od jej amerykańskiej wersji. Dla Europy, niebezpieczeństwo rosyjskie było niedostrzegane z tego powodu, że rozleniwiona dobrobytem, nie była w stanie się przeciwko niemu zmobilizować, ani w ogóle go dostrzec. Na dłuższą metę, taka krótkowzroczność będzie jednak miała znacznie większe konsekwencje, niż te, które są widoczne dzisiaj. Unia jest oazą spokoju tylko z tej przyczyny, że świat pozaunijny od czasów jej powstania, sam ulegał dezorganizacji i nie potrafił zdefiniować własnych interesów. Dzisiaj już to robić potrafi i są one głęboko sprzeczne z unijnymi. Unia, tak naprawdę jest bezpieczna tylko od strony atlantyckiego wybrzeża, wszystkie inne jej granice stają się coraz bardziej zagrożone. Nadchodzi wyzwanie, któremu Europa będzie musiała sprostać, by nie dopuścić do chaosu w całym regionie.