Beatyfikacja Jana Pawła II, wielkiego papieża katolickiego Kościoła, zrodziła pewną konfuzję. Istnieje odczucie, że beatyfikujący Go watykańscy purpuraci odczuwają kompleks niższości wobec beatyfikowanego. A przecież to oni są Kościołem – zmarły przed kilkoma laty papież był „tylko” Jego głową. Konfuzja rodzi refleksję o szerszym zasięgu, czyli pytanie o miejsce chrześcijaństwa w cywilizacji zachodniej i rzeczywistych granicach tej ostatniej. Okazuje się, że te granice bywają czasem dla Zachodu ciaśniejsze w jego ojczystej Europie, niż w odległych pod każdym względem Indiach, czy Dalekim Wschodzie. Tam, interpretacyjnej swobody jest znacznie więcej niż na kontynencie macierzystym. Paradoks, zbieg okoliczności, czy sprzeczność sama w sobie?
Rzecz jest poważniejsza, skoro Jan Paweł II sam sobie nie potrafił poradzić ze sprzecznością pomiędzy zachodnim dążeniem do postępu i jego dynamiką a chrześcijańską zasadą poddania się Bogu i poczuciem ludzkiej wobec Niego nicości. Przeszedł do historii jako papież wielki, światły i na świat otwarty. Jak więc wytłumaczyć niechęć Jego Kościoła do myśli oświeceniowej i całego europejskiego racjonalizmu – prawdziwego trzonu późniejszego sukcesu Zachodu? „Papież słusznie zwraca uwagę, że rozum jest potrzebny wierze, ale mając dziedzictwo Oświecenia, romantyzmu, fenomenologii, nie można pod dyktando wracać do tomizmu” – zauważa katolicki filozof, prof. K. Tarnowski („Gazeta na Święta” 30 IV-1 V 2011). Jak zrozumieć, że ten żywy i nowoczesny umysł był również bliski ideologom islamu, głęboko przekonanym, że całe zło Zachodu narodziło się wraz z wolnościowymi ideami Odrodzenia i Oświecenia? Czym byłby Zachód gdyby je odrzucił? Czy byłby jeszcze Zachodem?
Pierwsza kwestia, jaka się rodzi w kontekście zadanych pytań dotyczy definicji prawdy. Czy naukowo dowiedziona prawda staje się automatycznie prawdą wiary? Niekoniecznie. Głębokiego zawodu w tym względzie doznał zarówno Galileusz jak i Giordano Bruno a i sam Kopernik odważył się opublikować swoje dzieło dopiero na łożu śmierci. Naukowa prawda, jeśli staje w sprzeczności z dogmatami religii, prawdą wiary się nie staje. Można sądzić, że sprawa ma dzisiaj wymiar czysto teoretyczny, ale tak nie jest. Oto przykład z rejestru moich własnych akademickich doświadczeń, kiedy to starałem się w ramach wykładu o cywilizacji zachodniej podkreślić wagę wydarzenia Soboru Nicejskiego w 325 r. w postaci uznania Jezusa Chrystusa za Syna Bożego Równego Mu w Trójcy Świętej. Z punktu widzenia nauki, to brzemienny w skutki moment, ponieważ czyny Chrystusa jako Boga nie mogły już być porównywane z naukami ludzi – proroków Starego Testamentu a On sam, ubóstwiony i wywyższony – inaczej niż Abraham czy Mahomet – stanął ponad i poza konkurencją ludzi do tronów. Stając się częścią Trójcy Świętej, istniejąc i trwając nadal w boskiej postaci, nie musiał już brać odpowiedzialności za ludzi, ich ziemskie prawo i czyny przywódców politycznych. Świeckie prawo rzymskie mogło nadal istnieć i rozwijać się bez boskiej ingerencji, w wyniku działalności cesarzy i królów, parlamentów i polityków. Prawo muzułmańskie i żydowskie takiego komfortu nie posiadło. Ustanowione raz na zawsze przez proroków we władcach poszukiwało jedynie stróżów i wykonawców. Osią rzymskiej koncepcji prawa byli świeccy sędziowie, uczeni i adwokaci, natomiast ostoją biblijnej i koranicznej koncepcji państwa prawa stali się uczeni w prawie święci mężowie – swoista kompozycja polityki i kapłaństwa, czyniąca z nich uświęconą przez Boga grupę zawodową niezależną od jurysdykcji państwa. To nie tylko różnica diametralna, to różnica o wymiarze systemowym, która umożliwiła pojawienie się fenomenu Zachodu o odmiennej od bliskowschodniej logice społecznego współżycia i odmiennej koncepcji państwa. Bez soborowych uchwał nicejskich, chrześcijaństwo nie mogłoby stać się częścią zachodniej cywilizacji, albo też – podobnie jak miało to później miejsce w rzymskiej Afryce, Syrii i Egipcie – Zachód przestałby tam istnieć pod jakąkolwiek postacią, przykryty ideami Mahometa – proroka, kapłana i politycznego przywódcę, nie mającego w sobie – przynajmniej formalnie – żadnych znamion boskości. Na tle wydarzeń, jakie mają miejsce na arabskim Bliskim Wschodzie, zadawane pytania o jego przyszłość, pozbawione jednak spojrzenia z globalnej perspektywy uzasadniającej jego odmienność mentalną społeczeństw regionu, nie mogą oczekiwać na trafną odpowiedź.
Opisane rozumowanie spotkało się z gwałtownym sprzeciwem słuchaczki – głęboko wierzącej katoliczki (może zakonnicy w „cywilu”?), nie dopuszczającej nawet myśli, że kwestia boskości Chrystusa mogłaby być przedmiotem soborowych dyskusji i przetargów. „To punkt widzenia ateisty!”- orzekła stanowczo. A przecież debata o boskości Chrystusa miała miejsce jak najbardziej realnie, w określonym czasie, w trzy wieki po Ukrzyżowaniu i skończyła się ekskomuniką aleksandryjskiego biskupa Ariusza oraz odstępstwem w postaci arianizmu. Jednak, zgodnie z katolickim katechizmem, Chrystus Bogiem nie stał się w wyniku soborowych uchwał, ale był nim „zawsze”, przy czym pojęcie „zawsze” ma tu posmak religijnej ponadczasowości, nie poddającej się żadnym miarom. To rozumowanie jest zrozumiałe i całkiem czytelne w ramach rozumienia wszechmocności, wszechobecności i odwieczności Boga. Tyle, że tego rodzaju „zawsze” oddaje wieczność w tym sensie, że nie ma ani początku ani końca, nie ma teraźniejszości, ni przyszłości, nie posiada po prostu żadnego wymiaru. W tym znaczeniu jest dla nauki paraliżujące.
Poddając się temu rodzajowi logiki, trzeba by przyjąć, że Sobór Nicejski nie miał dla boskości Chrystusa (a tym samym dla Jego Kościoła) żadnego znaczenia, ponieważ nie mógł potwierdzić, ani zmienić niczego z Boskich Decyzji istniejących od „zawsze”. Puśćmy wodze rozumowaniu a dojdziemy do wniosku, że i bez uchwał nicejskich Chrystus i tak Bogiem był i takim by pozostał, nawet gdyby nigdy nie odbył się żaden sobór. Czy tym samym tworem byłby jednak Jego Kościół?
Rozumowania nie zmienia nawet fakt, że o boskości Jezusa nic nie wiedzieli najbliżsi Mu Apostołowie, zwracający się doń: „Mistrzu”, a nie: „Panie Boże” i traktujący Go nie jako Boga, który zstąpił na ziemię, ale jako Mesjasza, wyjątkowego człowieka niosącego ludziom Dobrą Nowinę. O tej boskości Chrystusa nie wiedzieliby również wierni Kościoła i – być może – poszliby drogą biskupa Ariusza, ze swej strony okładającego ekskomuniką chrześcijaństwo „nicejskie” wraz z jego Wyznaniem Wiary. Kto wie? Może Kościół Powszechny byłby dzisiaj ariański, nie katolicki?
Rzecz w tym, że tego rodzaju pytanie może być zadane tylko z punktu widzenia świeckich rozważań naukowych – z punktu widzenia teologii jest bez sensu. Faktów ustanowionych przez Boga oraz jego zamiarów nie ma mocy zmienić nikt! Nie ma więc żadnego sensu nad nimi dywagować. Dobrze! A co byłoby z tymi samymi faktami, gdyby nikt o nich nie wiedział, tak jak nie wie dzisiaj prawie nikt spośród miliardów Chińczyków, Hindusów i buddystów? Czy, gdyby o dogmacie Świętej Trójcy nie wiedział dzisiaj zupełnie nikt, to dla świata i jego Stwórcy nie miałoby to naprawdę żadnego znaczenia?
Zderzenie rozumowania ludzi uczonych na oświeceniowy sposób z dogmatami wiary rodzi metodologiczną konfuzję. Po co bowiem – powie człowiek głęboko religijny – analizować fakt po fakcie, wydarzenie po wydarzeniu, skoro prawda ma wymiar dogmatyczny i z góry znany, nie potrzebuje dowodów, ale wiary. „Wiara czyni cuda”, dowody cudów nie czynią. Po co więc poddawać przeszłość wielostronnej analizie, skoro prawda jest znana i wystarczająco opisana w świętych tekstach? To jest właśnie pułapka, w którą dostaje się każda religia, która nie ma odwagi na konfrontację z tym, co nazywamy nauką i co współczesna cywilizacja Zachodu uznaje za swój wyróżnik i największe osiągnięcie. Islam tej dwuznaczności nie odczuwa, ponieważ dawno już odrzucił naukę zastępując ją czystą teologią. Jak powiada współczesny jego ideolog Sayyed Hussein Nasr – całe zło Zachodu narodziło się wraz z wolnościowymi ideami Odrodzenia i Oświecenia. Odejdźcie od tych idei – orzeka – a międzyreligijny dialog stanie się znowu możliwy. Zachodnie chrześcijaństwo stale jednak usiłuje pogodzić naukę z wiarą. Co jakiś czas okazuje się, że czyni to albo nieszczerze, albo nieumiejętnie. Tego rodzaju konfuzji nie uniknął również sam Jan Paweł II. Jego stwierdzenie, że od czasów Oświecenia „filozofia opada coraz niżej”, jest w gruncie rzeczy zgodna ze stanowiskiem ortodoksyjnego islamu. Pułapka polega na tym, że ludzie Zachodu, uważający się w nie mniejszym stopniu za dzieci Oświecenia niż za wiernych chrześcijańskiej tradycji, z całą pewnością tego rodzaju konkluzji nie uznają za wiążącą.
Problem drugi, daleko wykraczający poza filozoficzną debatę, to kwestia podejścia do poszukiwania prawdy. Ale czy prawda tylko jest, istnieje obiektywnie, czy trzeba jej szukać? Czy jest odwieczna, czy zmienna? Dla osoby głęboko wierzącej, kierującej się czystą religią i jej dogmatami, dochodzenie do prawdy, to po prostu pogłębianie wiary. Prawdy nie trzeba potwierdzać nauką, ona po prostu jest, obiektywnie istnieje ustanowiona Boża Wolą, nie wszystkim tylko została objawiona. Prawda, to – w tym ujęciu – nie dziedzina naukowych drążeń i poszukiwań w dowolnie wybranych kierunkach, ale kwestia umiejętności jej zrozumienia przez pogłębianie wiary. W tym ujęciu chrześcijaństwo nie różni się niczym od islamu, czy tradycyjnego judaizmu. Antyczna, oświeceniowa i współczesna zasada dochodzenia do prawdy poprzez obserwację świata, eksperymenty badawcze i otwarcie wszystkich dziedzin wiedzy na swobodną i niczym nie krępowaną penetrację przez naukowe metodologie dążące do prawdy obiektywnej i fizycznej, staje się dla ludzi religijnych bezbożnym wyzwaniem, zaproszeniem do poszukiwania zła pod naukową przykrywką. Z drugiej jednak strony nawet najbardziej głęboko wierzący w prawdę Objawienia nie odrzucają otwarcie dowodów naukowych również i z obawy, że zostaną uznani za nienowoczesnych i zacofanych. I to właśnie jest prawdziwym triumfem i społeczną siłą oświeceniowej myśli: „wierz w co chcesz i módl się jak chcesz, ale od nauki wara!”.
Naczelnym twierdzeniem ogłoszonej za pontyfikatu Jana Pawła II Encykliki „Veritatis splendor” jest konieczność podporządkowania wolności prawdzie. Wolność nie jest tam jednak czymś obiektywnym, ale podporządkowaniem się prawdzie zawartej w nakazach etycznych opartych na religijnym Objawieniu. Jest to sprzeczne z długą tradycją nauk społecznych praktykowanych od dawna na Zachodzie. Idzie w tym samym kierunku, co pogląd wyrażany w świecie islamu, gdzie nie prowadzi się badań nad jego „społeczną prawdą”, albowiem ta jest już znana i od dawna zawarta w wersetach Koranu oraz nakazach i zakazach jego prawa – szariatu. Takie badania byłyby wyzwaniem wobec Bożej Prawdy już znanej i objawionej i pojawieniem się niebezpieczeństwa niczym nie uzasadnionego wolnomyślicielstwa prowadzącego do zachowań nieetycznych. „Relacja między wolnością a prawdą jest niewątpliwa” – zauważa cytowany filozof prof. K. Tarnowski – „ale rodzi się pytanie, czy zawsze wiemy, gdzie jest prawda? Każdy musi w pewnym sensie szukać jej sam”. Jeden więc szuka w wierze, drugi w sztuce, trzeci w nauce. Doceńmy wszyscy – naukowcy i teologowie, wierzący i wiecznie wątpiący, że ta możliwość samodzielnego poszukiwania, dochodzenia do własnej prawdy, a nie powtarzanie prawd już od dawna znanych, to skarb, który odróżnia Zachód od tej całej „reszty”. Daje przestrzeń dla twórczości i intelektualnego ożywienia, którego brak w obszarze religii w tym względzie ortodoksyjnych. Cieszmy się i nie lekceważmy tego, że jesteśmy jego częścią i że wierni chrześcijańskiemu Bogu mogą zadawać pytania, za które w innych częściach świata ryzykowaliby głową.