Wydarzenia ostatniego roku udowodniły, że stale używane w mediach pojęcia typu: „kraj”, „społeczeństwo”, „naród”, czy „patriotyzm”, to czcza ułuda, wymysł rozwichrzonych głów i pięknoduchów, nie mająca żadnego znaczenia dla naszej codzienności. Media używają tych słów w nadmiarze i w sposób sugerujący, że owe twory wyobraźni są nie tylko czymś obiektywnym, ale że da się nimi racjonalnie sterować, nadawać ton – że ludzi można pogrupować na społecznie, czy też narodowo, lepszych albo gorszych, bardziej lub mniej „państwowych”, albo też „europejskich”. Kiedy zderzamy się z konkretami, przeżywamy zdumienie. Raport Komisji Millera doprowadził do ostatecznego wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej katastrofy. Redaktorzy natychmiast je wypunktowali, odnosząc swoje rozumienie przyczyn wydarzenia do każdego niemal miejsca ponad trzystustronicowego raportu. Rzecz tymczasem można sprowadzić do jednego: na wysokości 400 metrów ponad poziomem lotniska, samolot, w którym znajdowało się pół polskiego państwa, leciał już bez pilota. Trzej członkowie załogi nie mieli w ogóle ważnych licencji, a jej szef nie posiadał uprawnień do zejścia poniżej 400 metrów przy tego rodzaju warunkach pogodowych. Jeśli więc wnioskiem miałaby być tylko niekompetencja tocząca 36 pułk lotnictwa wojskowego, byłoby to niesprawiedliwe i niepraktyczne. To niekompetencja całego państwa legła u przyczyn wypadku. Z tyłu, za kabiną pilotów, siedziała elita polityczna, to państwo rzekomo organizująca. Okazało się, że owszem, samo organizowanie jest wciągające, ale kogo interesuje, jak to potem naprawdę funkcjonuje? W katastrofie smoleńskiej polskie państwo samodzielnie i bez ponaglania z zewnątrz zjadło własny ogon.
Co na to Redaktorzy kształtujący społeczną opinię i wodzący ją za nos? Okazało się, ze stare porzekadło: „mądry Polak po szkodzie”, ich nie dotyczy wcale. Redaktorzy są zawsze na miejscu i o czasie. A ja pamiętam wyprawę poprzedniego prezydenta z obecnym premierem do Brukseli i tzw. kłótnię o samolot, kiedy to media naśmiewały się z obu, że oto zachciało im się lecieć osobno, podczas gdy jeden samolot pomieści wszystkich i taniej będzie przecież. Teraz wiadomo, że było nieodpowiedzialnością wysyłanie tylu ważnych osób jednym środkiem lokomocji, ale redaktorzy – jak się okazuje – mieli rację wtedy i mają ją teraz.
Jednak, uczciwe jest inne pytanie: na ile winni są redaktorzy, na ile zaś „my, naród”, z którego wywodzą się przecież ci, którzy nas organizują w państwo? „Tempora mutantur” – powiada łacińska mądrość – lecz czy my sami i razem z tymi „czasami” zmieniamy się w wystarczającym tempie? Ktoś zwrócił mi uwagę, że przeciętnie – aż pięć osób przebiega przez skrzyżowanie zaraz po zapaleniu się czerwonego światła. Dręczy mnie pytanie, kto właściwie te światła przebiega? Czy to nieodpowiedzialne jednostki, czy też przebiega przez nie sam elektorat? Jeśli to tylko jednostki, należy je karać, jeśli jednak przebiega elektorat, to…uff!.. sprawa staje się nad wyraz poważna, bo przecież to On, Elektorat, którego nastrój stale i fachowo sondują żurnaliści, nami rządzi, a nie ktoś inny. Tymczasem diagnozę katastrofy smoleńskiej można skwitować jednym zdaniem: połączenie polskiego bałaganu z bałaganem rosyjskim. Oba są „narodowe” i „patriotyczne” zarazem. W obu krajach – bałagan i niekompetencja, pogarda dla profesjonalizmu, przedkładanie formy nad treścią, jest społeczną drugą naturą mieszkańców i co dzień karmione nimi są media. Kto więc jest bałaganiarzem w naszym kraju – decydenci, żurnaliści, czy też sam elektorat, z którego ci decydenci się wywodzą?
Elektorat zresztą, co wiemy, nie jest jednolity. Też może być „lepszy” i „gorszy”. Przed każdymi wyborami elektorat rozważa bowiem dwie substancjalne prawdy dotyczące oceny rzeczywistości, ale pochodzące z przestrzeni odmiennych rodzajów logiki. Jedna, polega na próbie umysłowego dotarcia do istoty wydarzenia, druga – pragnie utwierdzić swoją wiarę w prawdę jej już dawno znaną, której racjonalnie dowodzić nie ma najmniejszego zamiaru. To dlatego obydwa elektoraty stoją naprzeciwko siebie i na dobrze umocnionych pozycjach, a procentów poparcia nie zmieniają ani namacalne fakty, ani dodatkowe akty wiary. Jest tak z prostego powodu: w elektoracie spotykają się dwie logiki, z których każda realizuje się w innym wymiarze fizyki. Ich spotkanie jest właśnie takie, jak powinno wyglądać spotkanie dwóch odmiennych wymiarów fizyki i przestrzeni. Następuje gwałtowne wyładowanie energii, przy czym jego treść nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się tylko słuszność „naszego wymiaru” i wrodzona obrzydliwość „wymiaru tamtego”, choćby nie wiadomo czyjego.
Piosenkarka Doda, określana z jakichś przyczyn Elektrodą, pozwoliła sobie wyrazić pogląd, że „Biblię napisał ktoś, kto przedtem napalił się ziela”. Nie wiadomo za bardzo po co to powiedziała, ale miała zapewne na myśli to, że tekst Świętej Księgi jest w swej treści tak hermetyczny i zamknięty wokół spraw, których ona – Doda – nie rozumie, że nie mógł ich napisać nikt pokroju jej samej. Nie odkryłaby niczego nowego: Boskie Słowo Koranu jest niezrozumiałe jeszcze bardziej niż teksty Starego Testamentu, jako że wersety pogrupowano wedle ich długości, a nie według treści, co istotnie może sprawiać wrażenie zupełnego chaosu. Wcale nie jest łatwiejszy dla czytelnika tekst indyjskiej świętej księgi – Bhagawadgity, kiedy to Kryszna, jako woźnica bojowego rydwanu stara się zawile dać do zrozumienia Ardżunie, towarzyszowi z pola bitwy Kurukszetra, że jest właśnie jego Bogiem Najwyższym. To więc, że Doda na swój sposób przyznała, że nic z Pisma Świętego nie zrozumiała, uznać należy bardziej za akt odwagi, niż bluźnierstwo. A jednak, z oskarżenia prywatnego senatora Koguta i byłego posła Nowaka, stanęła Doda w osobie swego obrońcy przed majestatem wymiaru sprawiedliwości oskarżona o obrazę uczuć religijnych. Tam właśnie, przed sądem rejonowym w Warszawie, spotkały się dwa wymiary fizyki. Adwokat Dody twierdził, że artystka nie miała zamiaru nikogo obrazić, a poza tym trudno jednoznacznie stwierdzić, kto mianowicie był autorem Świętego Pisma. Oskarżyciel prywatny Nowak, zażądał więc wezwania do sądu eksperta – uniwersyteckiego profesora w charakterze świadka na okoliczność danych osobowych autora biblijnych tekstów. Świadek, profesor biblistyki, jak mogła, tak starała się uniknąć odpowiedzi, zasłaniając się niezakończoną dysputą uczonych, którzy sami nie mogą dojść do ładu z odpowiedzią na tak zadanie pytanie. „Niech świadek odpowie” – naciskał oskarżyciel prywatny – „czy autorem Pisma Świętego nie był sam Bóg, skoro napisano, że jest to Słowo Boże”? Świadek, profesor biblistyki, mimo swej głębokiej wiedzy, wikłała się w odpowiedzi, nie chcąc tezy ani potwierdzić, bo wtedy nauki historyczne stałyby się teologią – ani zaprzeczyć, by nie urazić religijnych uczuć wierzącego w Boskość Tekstu oskarżyciela prywatnego, co mogłoby stać się przyczyną kolejnego procesu karnego z jej udziałem. Sąd, nie uzyskując jednoznacznej odpowiedzi, znalazł się na bezradnym rozdrożu pomiędzy logiką prawa rzymskiego i logiką rzymskiego wyznania. Zgodnie z procedurą postępowania przed sądem na podstawie Lex Romana, rozstrzygnięcie powinno być proste: sąd ma obowiązek zawezwać domniemanego autora tekstu w charakterze świadka, aby pod przysięgą zeznał – czy jest autorem Tekstu, czy też nim nie jest? Jeśli nim jest, to powinien odpowiedzieć na pytanie o to, czy zdarza się, że pali jakieś zioła i czy poczuł się obrażony tym stwierdzeniem? Jeśli autorem tekstu nie jest, a żadnych ziół przy ich tworzeniu nie używał, to niech świadek wskaże autora, bo przecież od czegoś jest tym Wszechmogącym.
Jest takie powiedzenie: „wzywać Boga na świadka”, ale jak to zrobić, skoro w samej treści powiedzenia kryje się pułapka. Dekalog zakazuje wzywania Boga nadaremno, a wiadomo przecież ponad wszelką wątpliwość, że Pan Bóg się nie stawi na wezwanie pierwszego lepszego sędziego, który jest tylko sędzią rejonowym i do tego na pewno nie jest prorokiem. Będzie to więc z definicji wzywanie nadaremne, czyli grzeszne i nieodpowiedzialne. Zresztą, sąd – rejonowy, okręgowy, czy apelacyjny, żeby świadka wezwać, musi dysponować adresem. Na jaki adres wysłać Najwyższemu wezwanie do sądu? Na warszawską Kurię? Na adres Prymasa? Na Citta del Vaticano? Na adres kamienia Kaaba w centrum arabskiej Mekki?
Jak tu być więc sędzią we własnej sprawie? Autorstwo Słowa Bożego jest sprawą wspólną przecież. Wiadomo przy tym, że bezpośredni kontakt z Mocodawcą mieli tylko wskazani jako prorocy – Mojżesz, Abraham i Mahomet. Islam potwierdził swoim całym autorytetem, że ostatnim prorokiem uprawnionym do tego rodzaju komunikacji za pośrednictwem Siódmego Nieba, był Mahomet, ale zmarł w 632 r. n.e., czyli półtora tysiąca lat temu. Jak więc być tu i teraz prorokiem we własnym kraju? A Sąd przecież z całą pewnością prorokiem nie jest tyle, że nie jest nim też były poseł, nie jest nim współoskarżający Dodę senator, nie jest również nią (prorokinią) sama Doda. Co więc zrobić ma Sąd, skoro pytanie o autorstwo jest fundamentalne, a świadka wydarzenia nie ma szansy przesłuchać?
Fundamentalność pytania o autorstwo Słowa nie jest problemem wyssanym z palca. Muzułmanie rozwiązali problem jednoznacznie: Koran jest Słowem Bożym, ludziom nic do tego. Kto Słowa nie rozumie, niech się zwróci o wyjaśnienie do uczonych w Koranie, a oni mu je dadzą. Oczywiście, za opłatą. Tym sposobem powstał całkiem intratny system dawania odpowiedzi na niezadane pytania, w ramach którego dość bezproduktywnie żyje półtora miliarda ludzi. Europejski system odpowiedzi na podobnie fundamentalne pytania nie jest tak doskonały. Z jednej strony, odziedziczyliśmy grecki racjonalizm i rzymskie zasady świeckiego prawa. Z Palestyny Apostołów odziedziczyliśmy jednak również Słowo, to samo, które otrzymali Żydzi i Arabowie Mahometa. Ono jest równie Boże i Niepodważalne jak tamto, tylko jest problem: nie daje się pogodzić z grecką racjonalnością i rzymską tradycją prawną? Nie wie tego Doda i wpakowała się w sądową kabałę, nie wiedzą tego senator i poseł wystawiając się na śmieszność, nie wie tego sam sąd rejonowy wykazując bezradność i nieznajomość ducha rzymskiego prawa, które jest skądinąd – ku zgrozie ortodoksów różnej maści – prawdziwym aktem założycielskim Zachodu. Najłatwiej byłoby więc odroczyć sprawę z powodu braku adresu aktualnego pobytu głównego świadka, odczekać z tym do końca upływu terminu przedawnienia i sprawę z przyczyn formalnych umorzyć. Czy jednak niezawisły Sąd Europejskiego Kraju zdobędzie się na taką brawurę? Z niecierpliwością oczekuję wyroku. Może mieć wymiar epokowy…