Świat patrzy na wydarzenia w Egipcie nazywając je „rewolucją” i dosyć bezmyślnie przywołuje za przykład polską „rewolucję solidarnościową” z lat osiemdziesiątych. Nic bardziej zwodniczego. Świat arabski jest reliktem poprzedniego wieku, który z punktu widzenia wielkich figur politycznych z powodzeniem zasłużył na miano stulecia szaleńców (Lenin, Stalin, Hitler, Mussolini, Ghandi, Nehru, Mao, Nkwame Nkrumah, Sukarno). Tak twierdzi, nie bez przyczyny, Paul Johnson w swojej „Historii świata”. Akurat – ani Mubarak, ani jego poprzednik – Sadat do nich nie należeli. Wariaci pojawią się pewnie dopiero teraz.
Świat XXI wieku jest zupełnie inny niż poprzednie. Dzisiejsi dwudziestolatkowie, to pierwsze pokolenie epoki globalizacji, wolne od obciążeń durnego wieku XX-go. Daje się wśród nich odczuć przedsmak przepowiedni Francisa Fukuyamy, wieszczącego przed dwiema dekadami nadejście „końca historii”. Wiek XXI nie obfitował w wielkie przełomy, zakręty historii i dramatyczne wydarzenia, będzie natomiast tyleż bezpieczniejszy, co i nudny. Doświadczają już tego Polacy, żyjący dotąd w otoczeniu niezwykle „ciekawych” wydarzeń: dwóch wojen światowych, powstań, eksterminacji ludności, komunistycznego eksperymentu likwidacji prywatnej własności, solidarnościowej rewolucji i przedsmaku demokracji. Ale to już chyba koniec politycznych podniet. Zrobiło się w kraju tak nudno, że zwyczajnym odruchem normalnego człowieka jest wyłączanie telewizyjnego obrazu gadających głów. Jeszcze dwadzieścia lat temu Kaczyńscy, Kempy, Kłopotki i Migalscy byliby słuchani z zapartym tchem jak grono złotoustych wieszczów, dzisiaj już wiadomo, że mówią od rzeczy, bo pragną przetrwać w polityce, nie mając właściwie nic do powiedzenia. Bo też i w demokratycznym kraju nie polityka jest miejscem, w którym można i trzeba mówić do rzeczy. Życie w krajach Zachodu przestało być niegdysiejszą „wielką polityką”, poruszającą masy ludzi, a stało się tym, czy być powinno – opieką nad codzienną krzątaniną ludzi do cna zajętych swoim krótkim istnieniem. Zniknęły imponderabilia i polityczny czas jakby stanął w miejscu. Chyba, że się mylę i nadal z zapartym tchem oczekujecie wielkiego przełomu, który przyniesie wam „nową prawdę”. Prawdę? A jaką mianowicie prawdę? A może jakiś przełom? Jaki znowu przełom? W jakiej sprawie i po co?
Na pierwszy rzut oka wydarzenia w Egipcie nie potwierdzają tezy o końcu historii i przez kilkanaście dni przykuwały uwagę światowych mediów. Znamienne jest jednak to, że uniesiony radością egipski lud wołał: „Nie! Dla kapitalizmu! Tak! Dla sprawiedliwości, równości i dobrobytu!” Bo lud egipski jest produktem islamu, systemu idealnie potrafiącego zastąpić racjonalne myślenie zestawem powszechnie akceptowanych ale zupełnie niesprawdzonych (i nie sprawdzanych) prawd. Rzecz w tym, że – jak dowiodła cała historia Zachodu z konsekwencjami Rewolucji Francuskiej włącznie – równość, głęboka wiara i dobrobyt nigdy nie chodzą w parze. Cały jego (Zachodu) ekonomiczny sukces oparty jest na tym, że począwszy od Odrodzenia, coraz skuteczniej ludzie opierali się żądaniom rodem z Bliskiego Wschodu (chrześcijaństwo, judaizm, islam), by działalność gospodarcza oparta na swobodzie dysponowania zyskiem została urzędowo zakazana. Żydowscy rabini, muzułmanie i chrześcijańscy biskupi jednogłośnie potępili kiedyś kredyt, czyli pożyczanie na procent. Islam potępia go i dzisiaj. Jednak dzięki temu, że w Europie przetrwało nieco rozumu starożytnych, pobożne utkwienie w gospodarczym marazmie ustąpiło wraz ze Średniowieczem. Tyle, że ustąpiło tylko w Europie. Wszystkie inne regiony świata – hinduizm, chiński taoizm, buddyzm, prawosławie i wielkie obszary islamu uznały ekonomiczny egoizm za coś tak obrzydliwego, że godnego tylko władcy. Mieliśmy szczęście, że niedawno dostaliśmy się w obszar Zachodu z tą jego moralną miałkością i bezbożnością. Tu się jednak da jakoś żyć, mimo tego, że wieje nudą…
Niewiele się jednak chyba nauczyliśmy. W dzisiejszej Gazecie Wyborczej Michnik życzy Arabom wszystkiego najlepszego z okazji nadchodzącej demokracji. „Świat demokratyczny” – powiada – „powinien pomóc rodzącej się w Egipcie demokracji”. Samorodni geniusze mają to do siebie, że nie muszą się już uczyć. Ale żeby nie czytać nawet własnej gazety!? Z tego samego jej numeru Michnik dowiedziałby się, że „arabizacja i islamizacja nauczania (…) zniszczyły nauki humanistyczne w niemal wszystkich państwach arabskich. Dziś na liście 200 najlepszych uniwersytetów świata nie ma ani jednego z kręgu kultury arabskiej” (Juan Gyotisolo). Dla porządku dodajmy, że nie ma tam również ani jednej uczelni polskiej. I dalej: „wielka praca edukacyjna (…) rozbija się o mur ideologicznej doktryny, która odrzuca zdobycze nauki. Nie wierz w to, co widzisz, lecz w to co ci mówimy”. Co gorsza, Arabowie w to właśnie głęboko wierzą nadal, a „demokratyczne skłonności” Egipcjan są wytworem idealistów z Zachodu, szczególnie w obliczu ich (Arabów) niemal 50-procentowego analfabetyzmu. Ta liczba też jest zwodnicza. Każdy pomyśli, że to skutek biedy, braku oświaty i intelektualnego zacofania. Trzeba jednak spytać: jakiej oświaty? W świecie ortodoksyjnego islamu i analfabeta może być powszechnie uznanym mędrcem, jeśli tylko zna na pamięć Koran i odbył pielgrzymkę do Mekki. Bo też w powszechnym przekonaniu ludu w koranicznych słowach zawiera się cała – i to bez wyjątku – prawda o świecie i ludziach. Po co więc uczyć sie i czytać zbędne (a może szkodliwe?) teksty? Michnik zanim pogratulował Arabom demokracji, mógłby z własnej gazet poznać również opinię George’a Corma, znanego politologa z Libanu, zapewniającego, że świat islamu wcale nie zmierza do demokracji, lecz ku islamizacji. To myśl uzasadniona, bo islam, to szczególny system społeczny. No, bo i co ma wspólnego islam z demokracją? Literalnie nic, bo demokracja, to czysty wytwór grecko-rzymskiego Zachodu, czyli mentalnej odwrotności islamu.
Czy więc świata islamu nie czeka demokracja? Piszę „świata islamu”, a nie „arabskiego” z pewnym wahaniem, ponieważ problem dotyczy również przestrzeni niearabskiej (Iran, Pakistan, Afganistan). Nie dotyczy jednak w takim stopniu Malezji, Indonezji i Bangladeszu – krajów, które nie zostały przez wojowniczy islam „zdobyte”, ale dosyć późno zislamizowane pokojowo przez arabskich kupców, a potem poddane wychowaniu na zachodnią (brytyjską i holenderską) modłę.
Odpowiedź na pytanie o przyszłość demokracji w świecie islamu jest negatywna. Do demokracji społeczeństwa muszą dojrzeć i postarać się o minimum wiedzy o funkcjonowaniu demokratycznych instytucji. Większość muzułmanów ma z tym problem egzystencjalny, ponieważ „islam” jest to nie tylko najlepszy system na ziemi, ale znaczy jeszcze „poddanie się” i jest takim w praktyce. W mechanizmie islamu nie ma ani ziarna konkurencji, dążenia do odmienności, realizacji własnych ambicji, nie ma aprobaty dla indywidualizmu, ani ciekawości świata zewnętrznego. Islam ze swoim prawem – szariatem zastygł na poziomie XIV wieku. Żeby coś zmienić naprawdę, tej zmiany trzeba silnie pragnąć i być gotowym na wyrzeczenia. Tymczasem Arabowie żyją w przekonaniu, że „dobrze to już było” i to w czasie ich „złotego wieku” sprzed tysiąca lat, a ich niedola, to nie ich własna wina, nie wina ich oporu wobec świata zewnętrznego, ale jej sprawcami są kolonizatorzy – Europejczycy i niewierni ludzie Zachodu. A Mubarak i jego ludzie służyli Zachodowi, a nie muzułmanom. Wystarczy więc, że znikną ze sceny a wszystko wróci do normy: dobrobytu, równości w Allachu i żadnego kapitalizmu. A to oznacza, że nowoczesnego przemysłu i sprawnych instytucji tam jak nie było, tak i nie będzie. Przynajmniej, do czasu przełamania nadchodzącego wielkiego kryzysu islamu jako systemu społeczno-gospodarczego, którego przyczyn już nie da się wtedy zwalić na obcych.