Gazeta Wyborcza opublikowała kolejne „poważne ostrzeżenie” dla krajów Zachodu, że oto czeka je rychła utrata gospodarczego przywództwa świata. Na dowód swoich racji autor artykułu sporządził mapkę świata, z której wynika, że symbolizujące niezachodnią część świata kraje BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny) reprezentują dzisiaj już 13 procent światowego PKB i wzięte razem zbliżają się do pozycji Stanów Zjednoczonych (15 procent). Nadal jeszcze czwartą gospodarka świata są Niemcy (3.69 %), a dalej idą – Francja (2.81), Wielka Brytania (2.48) i Włochy (2.24). Po piętach depczą im jednak już – Brazylia (2.52), Rosja (1.88) oraz Indie (1.84). Wedle tych wyliczeń, za 10 lat (2020 r.) na pierwszym miejscu w świecie pod względem wielkości PKB znajdą się Chiny, a za lat trzydzieści (2040 r.) będą niekwestionowanym hegemonem gospodarczym.
Przewidywania brzmią logicznie. Większość krajów świata otwiera się na międzynarodowy kapitał, który – skądinąd biorąc – jest dzieckiem gospodarki zachodniego typu. Kiedy więc czytam tego rodzaju informacje, rodzi się we mnie pytanie, czy przypadkiem nam, ludziom Zachodu, nie o to chodziło? Czy nie było wszak naszym celem (przynajmniej deklarowanym) nieść pokój, dobrobyt i jednostkowe wolności we wszystkie zakątki globu? Dlaczego więc nowymi informacjami o potencjale sukcesu innych mamy się zamartwiać i wpadać w lęki, a nie cieszyć się z własnego sukcesu, który nie wiadomo jak długo jeszcze potrwa?
Dokonywanie przewidywań na wiele lat naprzód napawa mnie zawsze głęboką podejrzliwością. Mam bowiem w pamięci rysunek autorstwa Adama Mickiewicza, sporządzony w 1840 roku z obrazem jego własnej wizji świata w roku 2000. Był pełen murowanych kamienic i szerokich ulic, po których licznie poruszały się dymiące automobile napędzane węglem i parą wodną. Z tej perspektywy dzisiejsze prognozy może czekać podobny rodzaj śmieszności. Świat współczesny pędzi przed siebie w takim tempie, że otaczające je (to tempo) prądy powietrzne odbierają wyobraźnię. Czy czterdzieści lat temu, w roku 1972 myśleliśmy o tym, że nie będziemy potrafili żyć bez komputera, palmtopa i komórkowego telefonu? Dwadzieścia lat później, wracając na stałe do kraju z USA w obliczu polskiej nędzy łącznościowej najbardziej obawiałem się utraty kontaktu ze światem zewnętrznym. Przywiozłem więc ze sobą warte (wtedy) parę tysięcy dolarów urządzenie telefoniczne przeznaczone do łączności na meksykańskich pustkowiach. Duże, ciężkie słuchawki i urządzenie bazowe wielkości sporego radia zasilane z osobnej baterii. W kraju ulegało jednak stałym zakłóceniom, łączyło zaledwie na dystans kilku kilometrów do czasu (co trwało niedługo), aż bawiąca się na dachu warszawskiego bloku szkolna młodzież nie połamała specjalistycznych anten. Resztki urządzenia mam w garażu do dzisiaj i kiedy natrafiam na jego części nie mogę się nadziwić własnej naiwności i brakowi wyobraźni. Czy mogłem wtedy przewidzieć dzisiejszą powszechność telefonii komórkowej? A przecież czas współczesny pod względem techniki i organizacji ludzi pędzi ze znacznie większą niż kiedykolwiek prędkością.
Powracam jednak do mapy świata w roku 2040 prezentowanej przez Gazetę Wyborczą w ślad za Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Uderza tam jedno zjawisko, na które autor opracowania w ogóle nie zwrócił uwagi. W pierwszej dziesiątce największych gospodarczych potęg świata, ani dzisiaj ani za 20 czy 30 lat nie ma nawet jednego kraju arabskiego. Możemy przeczytać tylko wzmiankę, że w 2040 roku w drugiej dziesiątce gospodarczych potęg znajdzie być może Egipt i Indonezja. To ciekawe, bo na dzień dzisiejszy na tej pozycji nie ma żadnego kraju muzułmańskiego. Szkoda, że specjaliści MFW nie zastanowili się nad tym fenomenem, ponieważ istnienie swego rodzaju białej plamy gospodarczej w miejscu, które od półtora tysiąca lat okupuje islam z miliardem wyznawców jest samo w sobie rzeczą dziwaczną, tym bardziej, że zjawisko powtarza się od czasów odkrycia Ameryki. Sam Kolumb w komentarzach do własnej wyprawy nie ukrywał, że jego celem było ominięcie handlowej i produkcyjnej potęgi świata arabskiego. Wkrótce po europejskich eksploracjach, ta potęga stała się niczym i gdyby nie eksploatowane złoża ropy naftowej byłaby niczym i dzisiaj. Później, taką „czarną dziurą” światowej gospodarki stały się Chiny, które w początku XX w., mając spośród wszystkich krajów świata najwięcej ludności i najdłuższą tradycję dobrobytu, stały się najbiedniejszym jego rejonem, a światowym synonimem nędzy i krótkowieczności stał się obraz chińskiego kulisa tracącego zdrowie w palarni opium. Te niedawno zacofane i biedne Chiny mają stać się niebawem największym mocarstwem gospodarczym świata, a Ocean Spokojny przekształcić się w wewnętrzne chińsko-amerykańskim jezioro. Gdzie podzieje się wtedy Japonia, dzisiaj jeszcze trzecia potęga gospodarczą globu?
Przewidywanie przyszłości przez ekonomistów jest z ich punktu widzenia sprawą dziecinnie łatwą. Bierze się za podstawę rachunku przeciętną roczną stopę wzrostu PKB, mnoży przez liczbę ludności, koryguje wskaźnikiem rozrodczości i wynik gotowy. To przykład zachodniego podejścia do czasu. Mentalność ludzi naszej cywilizacji pozwala na plastyczną i dosyć dowolną nim manipulację. Nam się bowiem wydaje, że czas jest czymś, co daje się kształtować. Dzięki tej omyłce powstała wielka i trudna do przecenienia gałąź wiedzy zwana historią. To dzięki niej przeszłość żyje, bo znamy dawne wydarzenia i potrafimy je wciąż na nowo interpretować. Starożytni Indusi byli jednak pozbawieni tego rodzaju wyobraźni i brytyjscy zdobywcy ze zdumieniem stwierdzili, że Indie – pomimo czterech tysięcy lat ciągłości cywilizacyjnej – w ogóle nie mają opracowanej własnej historii. Uznawano tam bowiem, że istnieje tylko rzeczywistość teraźniejsza, a przeszłość jest miniona, czyli martwa i nie istniejąca. W dzisiejszym świecie, między innymi dzięki ekonomistom prognozującym przyszłe wydarzenia, pozorów realnego życia nabiera z kolei przyszłość, której tak naprawdę też nie ma i nie będzie dopóki sama nie nadejdzie i nie stanie się teraźniejszością. Nasz sposób patrzenia na czas skłania nas jednak do traktowania go jako zjawiska o kształcie linii prostej, ale do pewnego stopnia plastycznej, poddającej się interpretacji i ekstrapolacji. Przyszłość z kolei, to linia oczekiwana i dająca się – tak nam się przynajmniej wydaje – przewidzieć. Nic bardziej zwodniczego, w szczególności gdy idzie o przyszły obraz świata.
Nie mam wiedzy co do tego, czy eksperci Międzynarodowego Funduszu Walutowego mają rację jeśli idzie o hierarchię przyszłych gospodarczych potęg świata, ale stawiam dolary przeciwko orzechom, że zemści się na ich prognozach traktowanie świata islamu jako jego martwej, gospodarczo niemal nieistniejącej części. To, że jest on dzisiaj i był w ubiegłych stuleciach swego rodzaju czarną dziurą gospodarczego dziwactwa i zacofania po każdym względem, gwarantuje jedno: w globalizującym się świecie czarna dziura nie ma racji istnienia z samej definicji zjawiska globalizacji. Ponad miliard muzułmanów, głęboko przekonanych o swojej racji i szlachetności wyznania, w poczuciu czekającej ich nędzy i w obliczu pędzących wokół nich gospodarek, zmieni się w pewnym momencie w eksplodujący kłębek energii. A kłębi się ona tuż za miedzą – po drugiej stronie Morza Śródziemnego, która w czasach starożytnych wydawała się przecież być nieodłączną częścią „naszego” świata. Uczymy tego dzieci w szkołach. Otwartą więc pozostawiam odpowiedź na pytanie na ile to przyszłe gwałtowne wydarzenie ten nasz globalizujący się świat wspomoże w rozwoju, na ile zaś mu głęboko zaszkodzi. A może irańska zapowiedź zablokowania Cieśniny Ormuzd, to właśnie próbka tej odpowiedzi? Tak czy owak czeka nas ciekawy rok. Szczęśliwego Nowego Roku 2012 życzmy całemu globowi. Jest naszą wspólną sprawą na dobre i na złe.
Panie Profesorze,
Niedawno z dużym zainteresowaniem przeczytałem Pana książkę Podstawy Cywilizacji Europejskiej. Podobało mi się szczególnie Pana trzeźwe podejście do oceny Polski/Między-Europy.
Pamiętam z tej książki Pana opinię na temat możliwości wlączenia gospodarek krajów islamu do „krwioobiegu” gospodarczego krajów zachodnich i ta ocena była wtedy bardzo krytyczna. W powyższym komentarzu pisze Pan o przyszłości gospodarek islamu znacznie cieplej. Skąd ta zmiana?
Pozdrawiam,
Zet230
Poglądu nie zmieniłem. Świat islamu jest nadal największym problemem dla gospodarki globalnej, ponieważ od stuleci z zasady nie posługuje się rozumowaniem ekonomicznym podobnym do zachodniego. Gospodarka jest tam cześcią myślenia religijnego, w związku z czym trudno nawiązać z muzułmanami intelektualny kontakt wedle zasad zachodniej racjonalności. Islam pragnie – co zrozumiałe – więcej dla siebie, ale nie zamierza zrozumieć mechanizmów tym pragnieniem rządzących. Rzecz w tym, że przez ostatnią dekadę postąpił gwałtownie proces globalizacji i o ile dziesięć lat temu można było myśleć o jakiegoś rodzaju izolacji świata islamu, nie pasującego do współczesności, dzisiaj nie wydaje się to możliwe. Izolacja islamu byłaby dla świata bezpieczniejsza niż dzisiejsza konieczność wchłonięcia go w całości z całymi kosztami jego adaptacji. Prawdę mówiąc, brakuje mi wyobraźni dla próby symulacji tego procesu. Pewnym wskazaniem są ostatnie wydarzenia w krajach arabskich, ale w krótkim okresie nie mogą dać rezultatu, a w okresie długim wypadki są trudne do przewidzenia. Generalnie, czekają nas w tym względzie niespodzianki, ponieważ globalizacjia stała się przemożną siłą napędową zupełnie niezalezną od woli ludzi, a jej mechanizmy nie są jeszcze rozpoznane. Nie ma wątpliwości, ze świat islamu musi się w proces włączyć, ale mechanizm tego włączania jest nam jeszcze dzisiaj nieznany. Być może wskazówką jest droga Indonezji, czy Malezji, ale to tylko hipoteza, to jednak kraje „łagodnego islamu”.
Pozdrawiam
Dziękuję za wyjaśnienie. Nie jestem ani socjologiem ani antropologiem ale myślę, że klucz do podziału cywilizacji leży w genetyce. Pisze Pan o tym we wspomnianej książce sugerując podział na kraje z grupą krwi B jako wywodzące się z ludów koczowniczych z dominującą grupą A czyli rozwinięte cywilizacje europejskie. Otóż nie mogę się z tym podziałem zgodzić ponieważ Polska ma bardzo podobny rozkład grup krwi do Niemiec, czy Szwecji (w PL grupa B występuje w 15% populacji a w Szwecji 10%). Różnica jest niewielka. Ja raczej szukałbym różnic w genotypach. Moim skromnym zdaniem granice haplogrup (czyli grup ludzi podobnym zestawie genów) znacznie lepiej tłumaczą różnice cywilizacyjne. Np. Haplogupa R1a która jest zdecydowanie dominująca w krajach słowiańskich (Polska 60% populacji – notabene Węgry mają genotyp bardzo zbliżony do polsko-slowianskiego i w ogóle nie widać wpływu madziarsko-koczowniczego), kończy się na linii Łaby. Podczas gdy haplogrupy R1b i I1 to genotypy występujące niemal wyłącznie w Europie Zachodniej (w Anglii 60% a w Polsce tylko 23%). Grupa I1 występuje prawie wylącznie w Skandynawii. Tak więc, determinizm istnieje i silnie wpływa na zachowania ludzi ale nie grupa krwi a raczej genotyp czyli haplogrupa. To teoria która dla wielu może trącić rasizmem ale niestety taka jest prawda. Genetyka rozwija się dzisiaj niezwykle szybko. Niestety wnioski dla nas Polaków są mało budujące: po prostu jesteśmy inni od mieszkańców Europy Zach. od urodzenia … Swoją drogą czekam aż na rynku pojawi się publikacja (politycznie mocno niepoprawna:-) która zestawi genotypy populacji z ich historią i rozwojem… Pozdrawiam..