POLACTWO KONTRA SARMACTWO, CZYLI ŚW. CZAPIŃSKI Z ASYŻU.

Gdyby jakiś krajowy komitet przyznawał dzisiaj godność świętego za działalność podobną do św. Franciszka z Asyżu, więc czyny pożyteczne, choć nie prowadzące do ziemskich sukcesów, to świętym powinien zostać Janusz Czapiński. Jest profesorem UW i pracowitym, choć bezskutecznym, wyjaśniaczem wspólnotowej rzeczywistości. Tytuł, opublikowanego z nim w sobotnio-niedzielnej Gazecie Wyborczej, wywiadu („Tylko miłość”), jest argumentem dodatkowo rzecz wzmacniającym. Rozmowa jest w swej treści o tyle zaskakująca, że pojawiają się wątki, które przez poprzednie dwie dekady były w publicystyce nieobecne. W szczególności nie mogły być obecne w samej Gazecie. Czy to jakiś znak czasów?
Jak wiadomo, w sferach niebieskich rządzi Dobry Anioł, a nisko położone pod ziemią tereny – są we władaniu Złego. Gdybym doszukiwał się w tym jakiejś współczesnej symboliki, to na Złego wybrałbym Rafała Ziemkiewicza, a za Dobrego bym uznał Janusza Czapińskiego. Pierwszy jest autorem terminu „Polactwo”. Czapiński go nie używa, ale bliższe spojrzenie prowadzi do wniosku, że i jego rozumowanie jest jakoś pokrewne (jak pokrewieństwo Złego i Dobrego), w tym znaczeniu, że poszukuje zła nie tyle w samych ludzkich czynach, ile w odziedziczonej społecznej tradycji i w żywotności narodowych mitów, a nie tylko w mrocznych umysłach decydentów. Różnica między tym Złym i tym Dobrym jest jednak zasadnicza: Ziemkiewicz zło wskazuje palcem, wyzywa po imieniu i nazwisku. Jest też gotów je plenić gorącym żelazem. Czapiński szuka w tej samej przestrzeni dobra, nie zła, i ma nadzieję, że się go kiedyś doszuka w rezultacie badań naukowych i publicznego przekonywania o racjach nie wymagających przypiekania przeciwników do muru. Analiza społeczna niby podobna, oczekiwania odmienne. Ziemkiewicz wraz z kolegami liczy, że wywołując złe emocje, obali istniejący porządek i rozrachunku dokona jakoś sam – z Bożą i patriotów pomocą. Dojdzie do władzy, a sformowane przez niego Surowe Państwo, to Całe Istniejące Dotąd Zło ukarze karą główną, a pozbawiając je najpierw praw wyborczych. Wtedy, jego demokracja nabierze cech ostatecznej słuszności.
Czapiński natomiast bada, tłumaczy i podpowiada w nadziei, że każdego rodzaju państwo jest jakoś zainteresowane Zła przyczynami i pragnie jego zakres zmniejszać. Obydwaj się mylą. Ziemkiewicz do władzy nie dojdzie, a Czapiński nie doczeka inteligentnego państwa, bo państwo to my, nie jacyś bezimienni intelektualiści. Podejście Ziemkiewicza jest czysto polityczne, Czapińskiego – czysto naukowe. Ten ostatni jest – to prawda – sympatyczniejszy w obyciu, lecz obydwu można zarzucić polityczną naiwność.
Diagnoza stanu rzeczy dokonana przez Ziemkiewicza i Czapińskiego jest podobna tylko z pozoru. Pierwszy, przyczyn fenomenu Polactwa upatruje w procesach kształtujących społeczeństwo przez lata zaborów i komunizmu, czyli w utracie patriotyzmu i miłości ojczyzny, spowodowanych przez Obcych oraz w eliminacji prawdziwych polskich elit, składających się niegdyś z samych szlachetnych osobników myślących tylko o Ojczyźnie, a nigdy o własnym interesie. Ziemkiewicz wskazuje też winnych: „michnikowszczyznę”, czyli elitę nieszczerą i napływową, lecz jakimś sposobem królującą w mediach i panującą nad gronem bezmyślnych klakierów. Ma przekonanie, że jej unicestwieni, to cel sam w sobie, a metoda realizacji jest drugorzędna, nawet jeśli przybiera formę hasła: „rozstrzelać co dziesiątego”. Właściwe rozmiary problemu sprowadzają się jednak do trywialnego problemu: jakim to mianowicie sposobem wyrwać władzę Tamtym i otworzyć drogę własnej prawdzie. Reszta społeczeństwa, uwolniona od Nieprawdy, natychmiast przecież dosłyszy łopot skrzydeł Orła w Koronie.
Janusz Czapiński, psycholog i uniwersytecki profesor, bada sprawę mniej ambicjonalnie niż Redaktor, włącza przy tym aparat naukowy w miejsce temperamentu politycznego. Przyczyn polskich niemożności upatruje gdzieindziej. „Nie jest tak” – dowodzi – „że mamy jakiś gen indywidualizmu. Niesiemy, po prostu, garb czasów sarmackich. Kilka rodów żarło się o wpływy i latyfundia, a w tym wszystkim chłopi byli przywiązani do ziemi. Współpraca nie była im do niczego potrzebna”. Jeśli dodamy liczby wskazujące, że potomków sarmackiego ziemiaństwa pozostało w Polsce po wojnie nie więcej niż 3 procent, to znaczy, że pozostała reszta Polaków jest bardziej dziedzicami niewolnego i pańszczyźnianego myślenia niż pozornego demokratyzmu pańskości. Skąd więc ta pewność, że jako spadkobiercy chłopskiej i postpańskopańszczyźnianej tradycji spoglądania na świat, jesteśmy unikalnym – w dobrym słowa znaczeniu – zjawiskiem w skali światowej? Czy to jeszcze Sarmactwo, czy też już zwykłe Polactwo? Zwolennicy sarmatyzmu wierzyli kiedyś w szczególną rolę Polski, która miała być ostatnią oazą prawdziwej wolności, otoczoną niepolskimi absolutyzmami. Jej nierozłączną częścią miały być francuskopodobne idee republikańskie: praworządność, tolerancja religijna, samorządność i wybieralność urzędników, także tego najwyższego – króla, jako swego rodzaju „dożywotniego prezydenta”. Super! Ustrój Rzeczypospolitej był w tym ujęciu najlepszy w świecie, a polski Sejm, to po prostu najstarszy i najlepszy wzorzec parlamentaryzmu! To, że nie był nigdy wzorcem dla innych, złożyć trzeba na karb ich ignorancji i wrodzonego światu zewnętrznemu antypolonizmowi. Trudno jest jednak w tej sytuacji wyjaśnić zarówno rozbiory i utratę niepodległości jak i sam kościec teko rzekomo republikańskiego parlamentaryzmu osadzonego na karkach pańszczyźnianych chłopów, którzy formalną wolność i tolerancję uzyskali zaledwie sześć pokoleń temu i jako ostatni w Europie. Krytycy sarmatyzmu wskazują jednak na inny aspekt: oto polskie sejmikowanie z czasów I Rzeczypospolitej w swej praktyce i strojach bardziej przypominało tradycję mongolsko-tatarskiego kurułtaju, niż angielską Izbę Lordów. Jak definiuje to pojęcie Wikipedia: kurułtaj, „to rada chanów mongolskich zbierająca się dla odbycia narad politycznych lub wyboru nowego wielkiego chana. Kompetencje tej rady nie były ściśle wyznaczone”. Uderzające, że definicja pasuje do pierwocin polskiego parlamentaryzmu, jako że kompetencje Sejmu Najjaśniejszej również nie były ściśle określone i – jak na kurułtaju – wygrywali ci, którzy robili więcej hałasu gromadnym wrzaskiem. Rodzi się więc nieodparte pytanie: co wielbiciele narodowej tradycji parlamentarnej właściwie wielbią – instytucję przychodzącą z demokratycznego Zachodu, czy też wzorcem jest dla nich tradycja inna – stepowych, dumnych i wojowniczych, ale z gruntu azjatyckich koczowników nie mających z Europą i jej kulturą nic wspólnego? Jeśli wzorcem jest ta ostatnia tradycja, to warto pamiętać, że nigdy nie było w niej miejsca na litość dla przegranych.
Polityczna słuszność układa się u nas w tzw. „mainstream”, co znaczy, że przegrani są wypychani na nic nie znaczące obrzeża. Ostatnio pojawiło się nowe zjawisko: dwa równoległe „mainstream’y” w miejsce jednego. Czapiński w odpowiedzi na pytanie dziennikarza, odwraca je w przewrotność: o który mainstream chodzi? „Bo w Polsce są teraz dwa mainstreamy. Jest mainstreamowy mainstream, czyli ten nasz, ogólnie słuszny, i jest też niemainstreamowy mainstream, ten uciskany, który nie ma mediów”. Prawdę mówiąc, sam się już pogubiłem i nie wiem, gdzie w tym wszystkim doszukiwać się Polactwa, a gdzie podziało się Sarmactwo.
Innego stwierdzenia profesora też nie potrafię zaszeregować, chociaż trudno jest je podważyć. Padło w odpowiedzi na pytanie: „A o czym Janusz Czapiński nie mówił?”. Odpowiedź nie jest „mainstreamowa”, skoro nigdy wcześniej w Gazecie się pojawić nie mogła: „Na przykład o tym” – odpowiada – „że polska prywatyzacja bywała złodziejska. Boby (znaczy, Czapiński) został oszołomem”. Rozkradanie majątku narodowego? – dziwi się rozmówca. I oszołomem za potwierdzenie prawdy? Tak, właśnie tak! – brzmi odpowiedź: „Temat został pracowicie wyparty przez elity, a następnie zawłaszczony przez populistów”. Teraz zgubiłem się zupełnie. To właściwie: kto kradł i dlaczego miałby – jeśliby dawał świadectwo prawdzie – zostać okrzyknięty oszołomem? Przez kogo? Przecież nie przez Gazetę, skoro jej dziennikarz sformułował tak prowokacyjne pytanie. A może Gazeta nie jest już w mainstreamie? Całkiem wolna i niepodległa? Nie do wiary!
Z tego, że „temat został wyparty przez elity” wynikałoby, że to właśnie one mają coś na sumieniu i to może właśnie one kradły to co rozkradły. A może kradło nieuczciwe Polactwo z pominięciem uczciwego Sarmactwa, tyle że ci ostatni, nie tyle byli temu procederowi z zasady przeciwni, ile wykorzystali go do swoich celów? Czyli winni jedni i drudzy? Boże, to kto jest bez winy? Kto nie kradł i jest czysty? Tylko najstarsi z emerytów? Są najbiedniejsi, więc snadź nie kradli. Tylko oni?
Rachunkowo rzecz się jednak nie zgadza. Komunistycznych fabryk i redakcji nie mogło starczyło dla wszystkich, nie tylko dla emerytów. Nie starczyło ich dla większości ludzi, starczyło dla wybranych. Znaczy, że uczciwych (czyli pominiętych w rozdziale) musiało być więcej, skoro tak wielu się nie załapało. Wygląda na to, że istota współczesnych podziałów i prawdziwym źródłem „języka nienawiści”, jest prosty rachunek: to, co wzięło Polactwo jest nieuczciwe, to natomiast czego nie starczyło dla Sarmatów jest uczciwe super. No i konflikt gotowy. Na całe pokolenie pokrzywdzonych.
Podejdźmy do sprawy poważnie. Żadna prywatyzacja, w żadnym kraju pokomunistycznym, nie odbyła się przy podniesionej kurtynie i wszędzie, ci „sprawiedliwi”, którzy akurat znaleźli się przy władzy, mogli przygotować się lepiej i skorzystać najwięcej. Wszędzie też jednak, poza Polską, starano się manifestować jakoś otwartość i uczciwość, by pojawiające się żale i pretensje skanalizować w bezpiecznym kręgu. Czesi dokonali „kuponowki” i każdy, kto chciał i rozumiał trochę ekonomię mógł wzbogacić się prywatnie na dawnym państwowym. W Rosji Jelcyna, podobna operacja oparta była na – słusznym skądinąd – przekonaniu, że większość Rosjan i tak kupony wyprzeda za wódkę, więc najsprytniejsi czekali z gotowymi stakanami. W Niemczech, prywatne RFN wchłonęło w całości państwowe NRD, budując mu w zamian autostrady i supermarkety. W Polsce, to wszystko gdzieś się podziało, a rekompensaty nikt dotąd nie zobaczył. Wódki nie dawano, o autostradach pomyślano dopiero 20 lat później i to nie z własnych pieniędzy, podkreślano za to absolutny geniusz nowych elit (co znamienne, że przy poklasku elit starych) i zastosowano równie genialny „eksperyment” w postaci prywatyzacji nazwanej „powszechną”, która okazało się całkiem niepowszechna jako nic nie znaczący margines, którego dzisiaj i tak nikt nie pamięta. Reszta majątku się gdzieś rozmyła. Ci, którzy odeszli z kwitkiem, nie wiedząc nawet tego do czego kwitek służył, zasilili „wściekłych”.
Polacy, niezależnie od tego, czy optują za Polactwem, czy za Sarmactwem, grzesza pewną cechą: mają wmontowany spóźniony refleks polityczny i – co najbardziej ich obciąża – pojawia się, gdy jest uruchamiany ręcznie. To refleks trochę zardzewiały, więc automatyzmu w nim nie ma żadnego, zgodnie z przysłowiem, że „mądry Polak po szkodzie”. Pewien ojciec dyrektor uruchomił więc ręcznie pokrzywdzenie moherowych beretów, co płacą na niego, lecz niczego nie wymagają w zamian i stał się majętną, choć jednoosobową partią polityczną. Później, szansę uruchomienia spóźnionego refleksu mieli bracia bliźniacy, ale gdy wpadła im w ręce władza, uwagą natychmiast obdarzyli samą władzę, zapominając o nadziejach na zmianę i usiłowali zagarnąć władzę całą, razem z jej prywatyzacją. Do odkręcania tej ostatniej nie mieli już głowy. Gdy więc przy władzy być przestali, stanęli natychmiast na czele tych „uczciwych”, to jest calego antyprywatyzacyjnego Sarmactwa, ale było już za późno. Przepadło bezpowrotnie. Taka okazja, jak prywatyzacja narodowego majątku, zdarza się raz na pół tysiąclecia. W tej sytuacji, w miejsce nieodwracalnie już dokonanej prywatyzacji wzbogacającej tylko niektórych zamiast wszystkich, mogła wkroczyć już tylko Frustracja i to ona rządzi dzisiaj Polską. Wielka Prywatyzacja, to fenomen zdarzający się tylko raz. Frustracja krzewi się bez ograniczeń i nie wymaga podlewania. To krzew wyjątkowo samorodny i samowystarczalny, więc się właśnie krzewi wokół nas wszędzie. Profesor Czapiński jest naiwny w swej świętości sądząc, że jest w stanie jej zabiec drogę, naukowo namawiając do wzajemnej miłości i współpracy. Nie zabiegnie, a ludzie kochać się nie zaczną, bo – jak sam stwierdza – „w Polsce, bliźni to członek mojej ferajny albo rodziny. Wyłącznie. Reszta to stado wilków”. Jeśli więc frustracja uwiędnie, to tylko z wewnętrznej utraty żywotności a nie z powodu wymarcia wilków. Teraz, już tylko sam czas jest jej wrogiem, nie ludzie. To tempora mutantur et nos mutamur in illis, a nie na odwrót.

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.