CZY PANUJEMY NAD CZYMKOLWIEK? CZYLI TEORIA „DŁUGIEGO TRWANIA”

(Zdaję sobie sprawę z tego, że Czytelnicy blogów źle przyjmują dłuższe teksty. Moich proszę jednak o tolerancję, ponieważ pewnych spraw krótko wyjaśnić sie nie da, szczególnie takich, które są poważną refleksją nad przyszłością naszego świata.)

Czytam regularnie coraz mętniejszą prasę i oglądam równie mętne programy informacyjne. Dostrzegam narastający rozdźwięk pomiędzy rzeczywistością „rzeczywistą”, a jej karykaturą prezentowaną w środkach masowego przekazu. Czytając, oglądając i słuchając mógłbym dojść do wniosku, że prawdziwymi jej twórcami są dziennikarze, a jedynymi aktorami politycy, a przecież dobrze wiem, że rzeczy dzieją się przez wzgląd na ich własną logikę i na polityków wcale nie zwracają uwagi, o istnieniu dziennikarzy nie wiedząc przy tym nic. Zastanawiający jest rosnący poziom megalomanii jednych i drugich. W swej ignoracji są gotowi uwierzyć, że to oni są twórcami rzeczywistości, reszcie świata nadając tylko status biernej publiczności. Jeszcze nie tak dawno, marksistowska wersja dziejów przekonywała nas, że jesteśmy tylko ekonomiczną bazą, do której dopasowuje się jej nadbudowa, czyli władza ludowa. Dzisiaj stało się równie modne odżegnywanie się od tradycji marksizmu i głośne powtarzanie, że rację miał stary Adam Smith, kiedy dowodził, że „gdy zezwala się, aby naturalne dążenie każdego człowieka do poprawy bytu mogło się swobodnie i bez przeszkód pojawiać, wtedy staje się ono siłą tak potężną, że może samo, bez żadnej pomocy, prowadzić społeczeństwo do bogactwa i dobrobytu. Dążenie każdego człowieka do poprawy bytu potrafi również przezwyciężyć sto bezsensownych przeszkód, które bezmyślność praw ludzkich aż nazbyt często stawia na jego drodze, choć przeszkody te zawsze mają na celu mniejsze lub większe pogwałcenie swobody owego dążenia albo ograniczenia jego prawnego bezpieczeństwa”. Smithsowska formuła niesie jednak prawdę ograniczoną do jednego czynnika: warunków, w jakich ludzkie talenty mogą efektywnie zagospodarować przestrzeń, w której żyją. Ich działalność składa się na „bogactwo narodów”, ale nadal nie wiemy, dlaczego to w jego, Adama Smitha kraju – Anglii dało się ten mechanizm uruchomić, a w pogrążonych wtedy w głębokiej biedzie Chinach, czy Indiach się nie dało. Również i w samej naszej Europie, jeszcze do niedawna uznawanej za pępek świata, formuła bogacenia się przez umożliwienie ludziom wolne działanie na rzecz swoich interesów, zadziałała w jej zachodniej części, podczas gdy we wschodniej nie funkcjonowała do niedawna wcale. Przecież ludzie są wszędzie jednakowo inteligentni, a ich elity tylko „inteligentniejsze bardziej”. Środki przekazu jednak zawiesiły nad zagadnienie zasłonę milczenia, zapewne w przekonaniu, że jeśli nie potrafi się wyjaśnić istoty zjawiska, to trzeba je zagadać. Więcej, udowodnione istnienie destrukcyjnej siły „Reguły odwróconego optimum” omawianej w jednym z poprzednich tekstów, w jednych krajach wykazuje swoją siłę z całą mocą (Zimbabwe, kraje islamu), a Zachód – jak dotąd – okazuje się na nią względnie odporny. Gdzie kryje się tajemnica i czy trudność jej wyjaśnienia bez uchylenia umysłowego lenistwa „czwartej władzy” i naruszenia interesów okrzepłych już elit, nie jest przyczyną galopującej głupoty komentatorów.
Odpowiedzią na zadane pytanie jest teoria „długiego trwania” Fernanda Braudela (longue durée). Trzeba zjawisko koniecznie zrozumieć, by zapobiec uruchomieniu się „reguły odwróconego optimum”, zanim będzie za późno i znowu pojawi się tendencja do samodestrukcji. Zachód, a w tym i Polska odkąd stała się jego częścią, znalazły się na zakręcie, który może zdecydować o tym, czy pozostaną regionem dla świata przywódczym, czy też stoczą się do roli jednego z wielu regionów cierpiących na chaos i społeczne choroby. „Długie trwanie”, to zupełnie odmienne spojrzenie na historię, niż dzieje ludzkości wykładane w szkołach, lecz na podstawie jego logiki można podjąc próbę odpowiedzi na pytanie o przyczyny zasadniczej sprzeczności pomiędzy powolnością jego działania a szybkością i destrukcyjnością rewolucyjnych przemian. „Długie trwanie” można w tej konwencji zdefiniować jako swego rodzaju zaprzeczenie opisanej przedtem „reguły odwróconego optimum”, która po krótkotrwałym okresie destrukcyjnej aktywności znowu przekształca się w kolejną fazę „długiego trwania”. To jednak najbardziej kosztowny mechanizm przemian, ale ludziom nic do tego, jeśli nie rozumieją jego reguł, chociaż wszystko dotyczy ich bezpośrednio i tylko wydaje się im, że nad sytuacją jakoś panują. Logika „długiego trwania” jest podwójnie odwrotna w stosunku do „reguły odwóconego optimum”: (i) poddaje się ocenie na podstawie „zwykłej” racjonalności, a nie tej „odwróconej”; (ii) trwa długo, w przeciwieństwie do czasu przyspieszonych zmian, jakie wiążą się z uruchomieniem mechanizmu „reguły odwróconego optimum”. Koncepcja „długiego trwania” ma również aspekt nowatorski. Wbrew tradycyjnemu podejściu do dziejów, podkreślającym maksymę, że „historia jest wielką nauczycielką”, w ramach „długiego trwania” nie traktuje się tego określenia jako udowodnionego faktu, lecz zaledwie deklarację intencji. Jeśli dzieje społeczeństwa trwają dość długo, a ich krótkookresowe elementy są widoczne w naszym codziennym życiu, znaczy to również, że możemy nie tyle wyciągać nauki z przeszłości, ile – uznając ciągłość procesów dziejowych – dojść tylko do wniosku, że jakoś w nich uczestniczymy. Tylko jak?
Jak długo trwa „długie trwanie”? W świadomości ludzi żyjących tu i teraz – niewyobrażalnie długo i jest ono równozaczne z życiem całej cywilizacji. Dla starożytnego Rzymu oznaczało tysiąc lat, dla Chin dwa tysiące, dla Indii prawie trzy tysiące. Z tej perspektywy, dwieście lat I Rzeczypospolitej szlacheckiej, która miałaby ukształtować Polaków jako naród, to stanowczo zbyt krótko. Pewnie też z tego powodu jesteśmy dzisiaj szarpani emocjami co do kierunku, w którym powinniśmy dążyć. Do Zachodu, jako spadkobiercy kultury łacińskiej, czy też do Wschodu i jego mongolsko-prawosławnych korzeni? Dylemat jest również właściwą przyczyną współczesnych podziałów politycznych, tak głębokich, że aż uniemożliwiających jakiekolwiek porozumienia.
W tradycji europejskiej linia graniczna między prehistorią a czasami, kiedy to ludzie uświadomili sobie łączność teraźniejszości z przeszłością pojawiła się wraz ze starożytnością. W historii Europy, klasyczny podział epok rozpoczyna okres jej ewolucji od czasów pierwszych miast greckich do upadku Imperium Rzymskiego w 476 r. Po nim następuje średniowiecze – dla wschodniej części cywilizacji europejskiej, to dzień upadku Konstantynopola i koniec Imperium Wschodniego Rzymu, dla zachodniej – powstanie nowej perspektywy związanej z wyprawą Kolumba do Ameryki. Czasy późniejsze uzyskały nazwę „nowożytności”, jako tej, która jest najbliższa ludziom współczesnym i która po 1918 roku tak zmieniła mapę Europy, że przekształciła się w historię najnowszą, dotykając pośrednio losów do dzisiaj żyjących pokoleń. Ten szkolny podział na epoki jest jednak zwodniczy i w gruncie rzeczy nieprawdziwy, nie tylko ze względu na jego oczywistą europocentryczność, ale też z powodu lekceważenia znaczenia dziejów jako kompleksowej historii całej ludzkości, a nie tylko jednego z obszarów świata. Cała Azja i Afryka nie przeżywały średniowiecza w jego europejskim znaczeniu, to jest w znaczeniu jakiejś szczególnej „feudalnej międzyepoki” łączącej starożytność z czasami nam współczesnymi. Czy oznacza to, że jest to historia ułomna, czy też świadczy raczej o tym, że nasza europejska jej wersja jest typowa tylko nas samych, ale już nie dla reszty świata?
Rozum nakazuje starać się zrozumieć, w czym to mianowicie uczestniczymy i analizować historię nie jak obciążającą pamięć serię przebrzmiałych wydarzeń, lecz jako fragment naszej „długiej egzystencji”. Wtedy, historia przestaje być utyskliwą nauczycielką, stając się kluczowym narzędziem oceny teraźniejszości, pozwalając nawet objąć nim przyszłą perspektywę wydarzeń. Pośród politycznych strategów i politologów dominuje jednak inne podejście: przewidywanie przyszłości globu za pomocą mechanicznej ekstrapolacji dzisiaj widocznych trendów, bez odnoszenia ich do symptomów widocznych znacznie wcześniej i bez próby zrozumienia logiki braudelowskiego „długiego trwania”. Tak budowany, na przykład przez Zbigniewa Brzezińskiego („Strategiczna wizja”, Warszawa 2012), obraz świata na lata 2025-2050 jest mało przekonywujący w obliczu już dzisiaj widocznych szybkich przemian cywilizacyjnych, tak szybkich, że z całą pewnością zmienią dzisiejsze spojrzenie ludzi na ich własne losy na inne, dzisiaj jeszcze nieznane, lecz z całą pewnością radykalnie odmienne. W przypadku szybkich i dramatycznych w treści przemian, zwykła ekstrapolacja niesie w sobie realny błąd, a nie tylko niebezpieczeństwo jego popełnienia. Gdyby w dniu zakończenia II wojny światowej, obraz zrujnowanej i skonfliktowanej Europy przedłużyć za pomocą tak samo prostej metody na rok 2000, kontynent powinien mieć już za sobą kolejną wojnę i gotować się do następnej. Tymczasem okres ten, pomimo groźby wiszącej nad światem nuklearnej zagłady, był najspokojniejszym w całej historii ludzkości. Jednak, jedyną zmianą w opcji prezentowanej przez wielkie mocarstwa było to, że europocentryzm zastąpiono podejściem globalnym. Europa tymczasem, zamiast szykować się do kolejnych konfliktów etnicznych, zrobiła analitykom niespodziankę i przekształciła się w unijne quasi-państwo.
Zamiast ekstrapolacji dzisiejszych trendów na dalszą przyszłość, zaproponujemy w jej miejsce zastanowienie się nad pytaniem o możliwość istnienia głębszej logiki przemian dziejowych, niż tylko grupowanie wydarzeń politycznych w większe całości i proste przewidywanie dalszego rozwoju wypadków według już znanego scenariusza. Tyle, że przedtem należałoby przeprowadzić analizę treści „długiego trwania”, dla którego sama długość życia człowieka, to okres zbyt krótki, by ludzie zdołali pojąć istotę przemian tkwiących w ich własnych dziejach i kształtujących obraz otaczającego nas świata w oczach wielu pokoleń, często nawet bez racjonalnego udziału świadomości.
Braudelowska idea „długiego trwania” przeszła w Polsce niezauważona, chociaż niosła dla stosunków międzynarodowych treść rewolucyjną. Sugerowała, że dzieje świata ilustrowane wojnami i czynami polityków, są w gruncie rzeczy jałowe i w niczym nie ułatwiają zrozumienia prawdziwych źródeł wielkich wydarzeń. We wschodniej części Europy, do dzisiaj jeszcze za najbardziej naukowe uważa się drobiazgowe opisy wypadków wsparte setkami odnośników, nie zaś analizy starające się wyjaśnić ich rzeczywiste przyczyny i tkawiącą w nich logikę. W rezultacie takiej opinii, historyczne syntezy – z natury tej przestrzeni wiedzy dosyć powierzchowne – stały się domeną dziedziny nazwanej „stosunki międzynarodowe”, symbolizowanej głośnym przed laty „Zderzeniem cywilizacji” Samuela Huntingtona. Jego rozumowanie nie stało się jednak w polskich środowiskach opiniotwórczych przedmiotem poważnej debaty, zapewne z tego względu, że nie mieściło się ani w tradycyjnie pojmowanych naukach historycznych z zasady nie odoszących się do współczesności, ani też w naukach politycznych i kulturowych z kolei z zasady powierzchownych. Polska, pomimo jej centralnego położenia w Europie, z racji jej peryferyjności politycznej i kulturowej, nigdy nie była dobrym punktem obserwacyjnym dla procesów zachodzących w skali globalnej. Rzecz również w tym, że rygory odnoszące się do badania przeszłości mają własną naturę, która ze swej istoty nie może być przestrzegana przy ocenie bieżących zjawisk. Do dziejących się wydarzeń nie mamy wystarczającego dystansu, jak też i wiedza o teraźniejszości jest ograniczona tym, że w większym stopniu opiera się na subiektywnej obserwacji, niż na „twardych” dowodach historycznych, bo też ich jeszcze nie ma. Pojawią się zapewne w przyszłości, ale wtedy nie będzie to już teraźniejszość, lecz przeszłość i wnioski z nich będą dla bieżącej polityki bezprzedmiotowe.
Argumentów o konieczności głębszej refleksji przy swego rodzaju „beletrystycznym” podejściu do historii w miejsce analizy w przestrzeni długiego trwania, przydaje analiza mechanizmu Rewolucji Rosyjskiej sporządzona przez Richarda Pipesa („Rewolucja rosyjska”, Warszawa 2012). Jego opis wydarzeń, które rosyjska propaganda skojarzyła z wystrzałem armatnim okrętu „Aurora”, jest posadowiony w analizie historycznej objaśniającej bardzo szczególne tło społeczne, które było rzeczywistą przyczyną rewolucyjnego wybuchu. Swoistej pikanterii wydarzeniu dodaje to, że – jak zauważa autor – z braku ostrej amunicji użyto ślepego naboju. W kontekście rozważań autora można dojść do wniosku, że gdyby Lenin się nie narodził, a „Aurora” nie została zbudowana, to i tak pojawiłaby się inna „Aurora” oraz inny Lenin. Toczące Rosję społeczne napięcie, w ten czy inny sposób, musiałoby znaleźć ujście i prawdopodobnie doprowadziłoby do podobnych następstw. Jedno jest jednak w tym rozumowaniu zupełnie nowe w stosunku do tradycyjnego przedstawiania wydarzenia oraz źródeł ponurej sowieckiej potęgi: nie podtrzymuje już tezy, że było ono „epokowe”, czy też „na miarę stuleci”. W ćwierć wieku po nagłym rozpadzie Związku Radzieckiego niewielu chce sobie zawracać głowę historią rosyjskiej rewolucji, która dla świata przeminęła w gruncie rzeczy bez echa, prócz tego, jako że ekspansywna Rosja zastąpiona została jeszcze bardziej agresywnym Związkiem Radzieckim. Jednak pamięć o nim samym jest dzisiaj nieporównywalnie słabsza od obrazu Rewolucji Francuskiej, której nie odmawia się ani historycznej wielkości, ani trwałości następstw, spośród których najważniejszym była epoka napoleońska gruntownie zmieniająca obraz Europy. Rewolucja rosyjska, widziana z perspektywy czasu, to niezrozumiale brutalny i ograniczony do samej tylko Rosji epizod. Autorstwo późniejszej potęgi Związku Radzieckiego można szybciej przypisać okolicznościom związanym z II wojną światowa, niż innym czynnikom. Jego znaczenie, podobnie jak znaczenie Rosji Aleksandra I po wojnach napoleońskich, polegało głównie na równoległym osłabieniu innych potęg, a nie na wewnętrznej sile państwa zrodzonego przez rewolucję.
Autorem określenia „długie trwanie” – jako klucza do zrozumienia dziejów świata, był francuski historyk i historiozof – Fernand Braudel (1902-1985) związany z tzw. Szkołą Annales. Jak zauważył wydawca opracowania: „Fernand Braudel zmienił sposób pisania o historii, która jest dla niego ewolucją idei, sposobów myślenia. Odchodzi od tradycyjnej historii politycznej, na którą składa się chronologiczny opis wydarzeń, i zajmuje się dziejami człowieka żyjącego w określonym środowisku naturalnym i kulturowym.(…) Dzięki Braudelowi nawet powierzchownie wprowadzony w historię świata czytelnik jest w stanie zrozumieć wspólne i odmienne cechy zachowań i świadomości ludzi żyjących w różnych kulturach”. Mimo tego rodzaju opinii, jego koncepcja dziejów nie doczekała się poważnej debaty. Może stało się tak z tego powodu, że w metodzie opisywania dziejów świata w naszym regionie Europy dominuje podejście uznające za najbardziej godne uwagi – w przeciwieństwie do Braudela – nie tyle dominujące procesy społeczne, ile „wielkie jednostki”, wraz z ich dramatami i politycznymi wyborami oraz wydarzenia w rodzaju powstań i konfliktów zbrojnych. W ramach tej tradycji pogląd, że decydująca dla biegu historii jest bardzo powolna ewolucja głęboko utrwalonych w społecznej świadomości idei, poglądów i obyczajów wydawać się może zbyt mało romantyczny, jako że nie nobilituje czynów jednostkowych i nie tworzy bohaterów. Mogłaby wtedy nabrać poważania teza – trudna do akceptowania z punktu widzenia polskiej tradycji narodowej – że na przykład upadek I Rzeczypospolitej był bardziej rezultatem logicznego splotu społecznych i historycznych okoliczności, w które była ona w ciągu stuleci uwikłana, aniżeli skutkiem podłości sąsiadów. Koncentracja na zagadnieniu „nosa Kleopatry” („jak potoczyłyby się dzieje Rzymu gdyby Kleopatra miała krzywy nos?”) pobudza wyobraźnię czytelników znacznie mocniej, niż doszukiwanie się rzeczywistych przyczyn biegu zdarzeń.
„Długie trwanie”, to idea określająca perspektywę czasową, w jakiej dokonują się ważne przemiany cywilizacyjne i religijne. Wedle tak rozumianej perspektywy historycznej, większość bieżących wydarzeń politycznych nie ma znaczenia dla istoty przemian, a w dłuższej perspektywie jest wręcz nieistotna. W ujęciu Braudela, wydarzenia kreowane przez polityków – królów, prezydentów i ministrów są najpłytszą warstwą historii. Warstwę głębszą okupują procesy gospodarcze, które też nie mają w sobie sprawczej roli, za to poziom najgłębszy i najważniejszy tworzą przemiany cywilizacyjne, kulturowe i religijne i to one są najbardziej istotne dla zrozumienia całości dziejów. Tyle, że rozumiemy je najsłabiej. Oznacza to, że z punktu widzenia prawdziwej treści wielkich przemian nie jest ważna „historia incydentalna”, będąc domeną kronikarzy i dziennikarstwa, wagi za to nabierają głębokie struktury podlegające powolnym zmianom, lecz dające się uformować w klarowne prawidłowości. Wtedy jednostki, nawet te niebywale wpływowe, stają się tylko tłem dla prawdziwych przyczyn wydarzeń. Szkoda, że tak ważne konstatacje pomysłodawcy koncepcji „długiego trwania” zostały w polskiej literaturze przedmiotu odnotowane jedynie na marginesie wywodów.
Rozważymy problem z punktu widzenia historiozoficznej teorii „długiego trwania”. Z jego perspektywy – dowodził francuski historiozof – większość bieżących wydarzeń politycznych jest nieistotna, a dla przebiegu dziejów wręcz niezauważalna. Tak samo mało ważne są czyny generałów i polityków, które układają się w jakąś całość dopiero w tak długiej perspektywie, że wsteczna projekcja i ocena zdarzeń nie pozwala dopatrzyć się powiązań pomiędzy jednostkowymi decyzjami, a siłami wobec nich zewnętrznymi, ale kształtującymi ich losy. Politycy i ich biografowie nie przepadają za tego rodzaju „cyniczną” wizją historii, ponieważ odbiera tym pierwszym autorstwo wydarzeń, a drugich odziera z romantyczności opisywania dramatów osób uznanych za wielkie postaci historyczne. Bieg dziejów pozbawiony charyzmy „wielkich osobowości” wydawać się może na tyle nudny, że aż trudny do akceptowania. Jeśli bowiem znani bohaterowie okazują się dla biegu wypadków mało ważni, to kto jest ważny? Cierpka uwaga komentatora, że „gdyby Napoleon się nie narodził, narodziłby się zapewne drugi Napoleon”, czy stwierdzenie, że „każda rewolucja pożera własne dzieci”, są lapidarne i brzmią z tej przyczyny interesująco, ale odzierają bohaterów wydarzeń z romantycznej otoczki dramatis personae. Czym miałaby się zajmować literatura piękna, jeśli uznalibyśmy rolę jednostki w rewolucyjnych przemianach za drugorzędną? Tymczasem, według Braudela, wielkie procesy społeczne są w swej istocie mało zależne od jednostek i w gruncie rzeczy nie pozwalaja na ich beletryzację w tym znaczeniu, że ta ostatnia nigdy nie oddaje istoty dziejowej rzeczywistości, koncentrując się na przygodach wybitnych postaci, nie zaś na jej prawdziwej treści.
Podkreślmy więc myśl Braudela, że wydarzenia polityczne, to najpłytsza warstwa historii. Na głębszym, lecz nadal nie najważniejszym poziomie, znajdują się procesy gospodarcze. To ostatnie twierdzenie jest w szczególnej opozycji wobec marksistowskiej szkoły historycznej opartej na dogmacie, że to materia panuje nad duchem, nigdy odwrotnie, a ekonomiczna baza decyduje o kierunku, w jakim podąża społeczna nadbudowa. Francuski historiozof przekonywał o prawdziwości tezy przeciwnej – że to przemiany cywilizacyjne, kulturowe, mentalne i religijne, czyli ewolucja zbiorowych poglądów ludzi na sposób organizacji ich społeczeństwa, buduje poziom najgłębszy, który jest zarazem najistotniejszy dla zrozumienia całości dziejów. Rzecz w tym, że o ile od dawna znamy aktorów wydarzeń, a jakiś czas temu odkryte zostały podstawowe prawidła procesów gospodarczych, to nadal nie rozumiemy mechanizmu ewolucji naszych własnych systemów wartości i nie wiemy, z jakich to powodów ludzie nagle decydują się na rewolucyjną zmianę systemu, w którym przyszło im żyć, oraz jakie są tej zmiany głębsze przyczyny.
Rozumowanie Braudela można sprowadzić do dwupłaszczyznowego spojrzenia na ludzką świadomość:

1. Ludzie myślą o swoim życiu i jego otoczeniu na dwa sposoby: religijnie lub racjonalnie. W pierwszym przypadku rozumowanie oparte jest na wierze w przyczynowe sprawstwo Pierwotnej Istoty, której istotą jest niesprawdzalność jej motywacji oraz brak możliwości dowodowego potwierdzenia samego jej istnienia. Wtedy, wiedza o otaczającym świecie sprowadza się do oceny wydarzeń zgodnej z obowiązującą w religii interpretacją ogólnej przyczyny bytu i wynikającej z niego oceny wydarzeń. W przypadku zastąpienia myślenia kategoriami wiary przez racjonalną analizę faktów, na plan pierwszy wysuwa się weryfikacja mechanizmu pojawiania się zdarzeń oraz pokusa przewidywania ich ewentualnych następstw. Taki pogląd na świat pozwala na chłodną ocenę, ale pozostawia jego zwolenników w samotności w obliczu nieznanego po śmierci, od czego są wolni ludzie głębokiej wiary.

2. W przeciwieństwie do jednostek, społeczeństwa nie mają ani rozumu, ani też zdolności analitycznych i nie podejmują decyzji po logicznych przemyśleniach, reagując na wydarzenia zbiorowo i emocjonalnie, ale jakoś – w ostatecznym rozrachunku – rozumnie. Społeczność, chociaż składa się z podmiotów w postaci jednostek ludzkich, nie ma ich cech – nie myśli i nie indentyfikuje swoich interesów, ponieważ jako całość ich nie posiada. Zbiorowości ludzi istnieją i dają się wyodrębnić, ale nie mają wspólnego umysłu, dającego się uznać za „wierzący” lub „analityczny”. O zbiorowościach wiemy znacznie mniej niż o samych ludziach. Istnieje, to prawda, społeczna wiedza zbiorowa, ale wiemy o niej mało, tak jak mrówka nie ma podstawy, by rozumieć istotę swojego mrowiska, tak wiedza zbiorowa jest czymś zupełnie innym niż wiedza indywidualna. Ta druga zależy od zdolności człowieka i skuteczności jego myślenia, ta pierwsza – nie posiadając centralnego ośrodka gromadzenia i dysponowania informacjami – cechuje się zarówno rozproszeniem pośród zbiorowości, jak również spojeniem jej z wiedzą wspólnotową, wobec której indywidualny racjonalizm staje się słabością, nie siłą. Wielu ludzi czuje się bezpieczniej w grupie nawet wtedy, gdy pozbawia ich ona indywidualności, niż w jakiegoś rodzaju samotności, która stawia ich w obliczu nieznanego. Wiedza jednostkowa może być przez otoczenie hamowana lub pobudzana, lecz nadal pozostaje indywidualną. Wiedza zbiorowa, nie jest ani sumą doświadczeń jednostkowych, ani też ich syntezą. Jest nową jakością, która ma niewiele wspólnego z geniuszem jednostki. Mechanizm kształtowania się wiedzy zbiorowej jest skomplikowany i nie do końca zrozumiały, lecz to ona kształtuje intelektualną przestrzeń zbiorowości i granice braudelowskiego „długiego trwania”, nie zaś argumenty choćby najbardziej rozumnych polityków.

3. Narzędziem wiedzy indywidualnej i zbiorowej jest język, którym się posługują jednorodne etniczne społeczeństwa i który pozwala im używać kompleksowego systemu komunikacji społecznej. Język i mowa mają unikalną właściwość: umożliwiają formowanie coraz to nowych pojęć, są rekursywne, czyli pozwalają na definiowanie wielu pojęć równocześnie. Pomagają im korzystać z siebie nawzajem oraz dają możliwość abstrakcyjnego omawiania zjawisk i rzeczy, które nie muszą być obecne w sensie przestrzennym, czy też pojawiać się w tym samym czasie. Język rozwija się przy tym w postaci oddzielnej struktury, nie do końca zależnej od woli jego użytkowników, stając się autonomicznym elementem „długiego trwania”. Każdemu z nas wydaje się, że używana przezeń mowa jest jego własnym tworem, nad którym całkowicie panuje. Językoznawcy są innego zdania, uważając język za system ekspresji myśli, który jest kształtowany społecznie i ewoluuje samodzielnie, będąc tylko w odległym związku z jednostkowymi zdolnościami lingwistycznymi. Warto zauważyć, że jako narzędzie intelektualnej sprawności ludzi języki nie są jednakowe. Jedne, jak języki indoeuropejskie, są fleksyjne, czyli zawierają wrodzoną zmienność i zakodowany rozwój, inne, jak chiński – cechuje stagnacja zawarta w krótkości i ograniczoności dźwięków, powodując swoiste zniewolenie umysłów przez powolnie rozwijający się system zapisu hieroglificznego. To może tłumaczyć zagadkowość faktu, że najstarszą cywilizacją jest chińska, ale najbardziej dynamiczną – znacznie od niej młodsza, zachodnia.
Fernand Braudel dowodził, że zbiorowe reagowanie społeczne na wydarzenia i pojawiające się nowe zjawiska odbywa się na trzech odmiennych poziomach:

• Najpłytszym, sprowadzającym się do „reakcji kibica” na bieżące wydarzenia i procesy polityczne, hasła wyborcze i losy politycznych person.
• Średniookresowym, w postaci reagowania na zmiany gospodarcze, głównie te odczuwalne dla gospodarstw domowych i mające wpływ na poczucie ekonomicznego bezpieczeństwa lub zagrożenia.
• Najgłębszym i zmieniającym się bardzo powoli, nazwanym z tego powodu „długim trwaniem”, zakorzenionym w tradycji kulturowej wielkich zbiorowości ludzi, zmieniającym się w niezwykle wolnym tempie, ale również nagle i skokowo, kiedy dochodzi do rewolucyjnych przełomów.

Opisywanie istoty „długiego trwania” i kryjących się w nim skomplikowanych procesów społecznych może się wydać nie tylko trudne, ale i nudne, skoro tego rodzaju wizja historii uniemożliwia przywiązanie uwagi czytelników do samych bohaterów wydarzeń i ogranicza możność uznania jej za materiał do opowieści o ludziach mających imiona i nazwiska. Wyłania się jednak z tego ważna konstatacja. Beletrystyczny opis dziejów historii ludzkości dotyczy w pierwszym rzędzie losów jednostek, szczególnie, tak zwanych jednostek wybitnych, podczas gdy przyjęcie poglądu na dzieje w konwencji ich „długiego trwania” wymaga innego spojrzenia. W jego ramach przestają być ważne czyny nawet najwybitniejszych królów, władców i wojowników, wagi natomiast nabierają głębokie przemiany społeczne, których ci ostatni nie są animatorami, lecz jedynie aktorami odgrywającymi – jak w teatrze – wyznaczone role. W jaki sposób i przez kogo wyznaczone? To bodaj najbardziej interesujące pytanie.
Braudelowskie spojrzenie na dzieje ludzkości nie znalazło powszechnej aprobaty w czasach, kiedy świat był pod urokiem marksistowskiej metody analizy opisującej świat wedle modelu dualnego, czyli rządzącego się zasadami „kapitalistycznej” gospodarki rynkowej oraz tego drugiego, opartego na zasadach „sprawiedliwości społecznej”. Debata, oparta na powszechnie uznawanych dogmatach, koncentrowała się na ocenie efektywności makroekonomicznej obu systemów. Pierwszy, miała cechować efektywność w skali mikroekonomicznej, lecz niesprawiedliwość podziału jej efektów, w ramach drugiej – przeciwnie, niższa efektywność podmiotów gospodarczych miała być kompensowana sprawiedliwym podziałem wytwarzanych dóbr i – związanym z tym – masowym poparciem społecznym. Koncentracja rozważań na zagadnieniach ekonomicznych uniemożliwiała aprobatę dla idei „długiego trwania”, kiedy to procesy ekonomiczne nie są uważane za główny mechanizm napędzający ewolucję ludzkości. Zamiast „braudelowskiego” spojrzenia na świat, jego rozwój był uważany za fragment quasi-marksistowskiej koncepcji Immanuela Wallersteina, z którego nazwiskiem wiąże się pojęcie systemu światowego („system-świat”). Uznawał on świat za zestaw mechanizmów prowadzących do redystrybucji nadwyżki ekonomicznej z regionów peryferyjnych – do krajów „światowego rdzenia”. W ujęciu marksistowskiej teorii zależności, po której wpływem pozostawał autor koncepcji, pierwsze – to kraje słabo rozwinięte, eksportujące surowce i dobra nieprzetworzone, drugie – to państwa zindustrializowane i bogate, eksportujące produkty bardziej wyrafinowane. W ramach tej teorii, ta druga grupa krajów eksploatuje pierwszą za pośrednictwem na pozór obiektywnych mechanizmów rynkowych. Wallerstein podkreślał też tę cechę XX-wiecznego świata, która tworzyła z niego jeden organizm, niezależnie – a może raczej obok – zróżnicowania regionalnego. W jego teorii, przestrzenią dla analizy nie były stosunki międzynarodowe w rozumieniu wzajemnych zależności pomiędzy podmiotami w rodzaju państw i społeczeństw, lecz obejmujące cały ziemski glob systemy historyczne, mające charakteryzować się wspólną cechą w postaci ulegania „cyklicznym rytmom” rozwoju. Wydaje się jednak, że widoczną z dzisiejszej perspektywy (teoria Wallersteina powstała w latach 50-tych XX wieku) słabością była próba ustalenia podczasowego działania teorii, podczas gdy w rzeczywistości, historia świata niespecjalnie poddaje się metodologii zakładającej wieczną trwałość jej cech oraz nieprzerwaną ciągłość. Przyszły system-świat może, lecz nie musi być lepszy od poprzedniego. Według Wallersteina, okres istnienia systemu historycznego poddającego się prawidłowości, to ok. 500 lat. Dowodził, że istnieją sytuacje, w których społeczeństwa dążą do przedwczesnej próby przejścia do nowego systemu, ale nie może się ona powieść, tak jak nie mogła powieść się próba „przeskoczenia” fazy kapitalistycznej, jak tego chciał ówczesny blok komunistyczny. W rezultacie, kraje bloku stoczyły się do roli peryferiów lub półperyferiów, zamiast – jak zakładali zwolennicy komunizmu – wysforować się na czoło światowej stawki.

Rys. 1. „Długie trwanie” Zachodu w Europie
Rys1

Porównawczy obraz Europy sprzed tysiąca lat (rys. 1), nałożony na współczesny jej kształt polityczny podważa jednak rozumowanie Wallersteina, który pojawienie się Zachodu datuje na początek rewolucji przemysłowej. Ten obraz eksponuje dwie linie, które można uznać za mniej lub bardziej dokładne historyczne granice europejskiego Zachodu. Na mapce, linia czerwona, to jego zasięg około roku 1000, a jasnoszare wypełnienie, to obszar Unii Europejskiej po 2004 r. Kolor żółty, oznacza kraje, które częścią Zachodu były zarówno przed tysiącem lat, jak i są nią obecnie. Same granice europejskiego Zachodu ulegały przesunięciom – w strefie atlantyckiej nastąpiło znaczne poszerzenie jego wpływów wskutek zwycięstwa hiszpańskiej rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim. Na południu Włoch, poszerzenie było następstwem zjednoczenia kraju w 1866 r. na politycznych warunkach Północy. Jednak, na wschodzie kontynentu sytuacja była wyraźnie inna, co ilustruje druga mapka. Wedle jej autorów, miało tam miejsce poszerzenie obszaru Zachodu poprzez formułę unii polsko-litewskiej, czemu jednak towarzyszyło „rozmycie” jego cech i swoiste „zanikanie” wraz z posuwaniem się ku wschodowi Europy. Oddziaływanie Zachodu uległo przy tym ponownemu skurczeniu na skutek rozbiorów i zniknięciu I Rzeczypospolitej. W stulecie później, w końcu XIX wieku, w ramach stanowczej polityki zwycięskiej Rosji i wymuszonego odejścia ziem ukraińskich od kościoła unickiego powiązanego z Rzymem na rzecz cerkwii moskiewskiej – „zachodniość”, jakkolwiek by ją nie definiować, znalazła się w odwrocie na całym obszarze Ukrainy z wyjątkiem austriackiej Galicji i Bukowiny. Walka obu kulturowych żywiołów sprowadzała się formalnie do przesuwania się orientacji na geograficznej linii wschód-zachód, ale faktycznie szło o kierunek, na jakiego rodzaju wpływy kulturowe bardziej otwarty był region będący pomostem między Wschodem a Zachodem. Pod tym względem, Zachód ostatecznnie przegrał Ukrainę wraz z zakończeniem II wojny światowej i poddaniem jej całego obszaru, a także dawniej unickiej Transylwanii, dominacji sowieckiej.
Wallerstein, w późniejszej fazie badań rozwinął i skonkretyzował swoją teorię, dochodząc do interesującego z dzisiejszego punktu widzenia wniosku, że początek ostatniego kryzysu całościowego systemu światowego miał miejsce w latach siedemdziesiątych XX wieku i powinien przeciągnąć się na dalsze kilkadziesiąt lat, po których nastąpić miałoby przejście do kolejnej fazy systemowej. Jest to interesujące z tego powodu, że świat drugiej dekady XXI wieku rzeczywiście ma odczucie nadchodzącej zmiany w stopniu, w jakim nigdy wcześniej nie miało to miejsca. Jakiego rodzaju będzie to zmiana oraz jaką przybierze formę i głębokość, a także czy wyniknie z tego jakiś rodzaj cykliczności, to jeszcze bardzo trudno określić.
Trudno jest w tym przypadku o jednoznaczną ocenę procesu, jako że skutkiem opanowania wspomnianych terenów przez Rosję i Związek Sowiecki była możność ich częściowego powrotu do cywilizacji zachodniej po upadku tego ostatniego. Nie wiadomo, czy procesy westernizacji byłyby równie skuteczne, gdyby I Rzeczpospolita przetrwała jako jednolity twór polityczny i czy nie pogłębiłyby się na jej obszarze obserwowane wcześniej oznaki zwrotnej orientalizacji, tym bardziej widoczne, im bardziej angażowała się w sprawy ukraińsko-tatarskiego stepu. Warto w tym kontekście zauważyć, że przedstawiona na rys. 2 zmiana na „cywilizacyjnej mapie” wschodniej części Europy, dzieli tereny dawnej Rzeczypospolitej na dwie części: mniejszą, obejmującą granice dzisiejszej Polski i krajów bałtyckich przynależnych Zachodowi oraz większą – z Mińskiem, Lwowem i Kijowem, będącą przestrzenią zaciekłej rywalizacji kulturowej z moskiewską formułą orientalnego prawosławia.

Rys. 2. Czterysta lat rywalizacji kulturowej
Rys2

Obraz przedstawiony na mapkach upraszcza nieco sprawę, ponieważ pełne otwarcie na Rzym (katolicyzm i prawosławie unickie), a także ekspansja w kierunku wschodnim europejskich form protestantyzmu, oznaczały sukcesywne tyle, że nie zakończone sukcesem, przyjmowanie wzorców zachodnich. Ponowne skierowanie się utraconych przez Zachód terenów na rzecz Rosji i wschodniego prawosławia, nie było już tak jednoznaczne w skutkach ze względu na istnienie tam dwóch pokrewnych, lecz do pewnego stopnia konkurencyjnych ośrodków – Moskwy i Konstantynopola. Prawosławie moskiewskie pojawiło się na wschodzie Europy wraz z jego politycznym despotyzmem, odziedziczonym po imperium mongolskim. Prawosławie bizantyjskie, aczkolwiek greckie w liturgii, to jednak mocno nasiąknięte pierwiastkiem orientalnym, chłonęło nowe elementy Wschodu raczej z tradycji muzułmańskiej, niż z azjatyckiego stepu. Ten fakt może wyjaśnić niechęć Białorusinów, czy też samych Rosjan, do otwarcia się na dzisiejszy Zachód, jak też i swoistą miękkość wobec Zachodu ze strony prawosławia z południa Europy.
Tereny Europy Środkowo-Wschodniej, związane historią z I Rzeczypospolitą Polski i Litwy, targane były zmiennymi losami. Napierw, staraniem władz z Warszawy dokonano unii kościelnej (Unia Brzeska 1595 r.), włączającej niemal cały prawosławny kościół ruski w obszar oddziaływania Rzymu. Podobny proces miał miejsce w Królestwie Węgier w stosunku do prawosławnych zamieszkujących Siedmiogród. W okresie porozbiorowym, historia odwróciła się i unici, którzy znaleźli sie pod władztwem rosyjskim zostali zmuszeni do powrotu pod jurysdykcję Moskwy. Podobnie działo się w dawnej Galicji i – rumuńskim już wtedy – Siedmiogrodzie po II wojnie światowej i zajęciu wielkich połaci Europy przez wojska sowieckie. Kulturowa przyszłość terenów położonych dzisiaj między wschodnią granicą Unii Europejskiej a Rosją, jeśli idzie o przynależność cywilizacyjną, pozostaje nadal otwarta.

Rys. 3. „Długie trwanie” na wschodzie Europy
Rys3

Drugą stroną kwestii europejskiego pogranicza jest – jak pokazał przykład Cypru, Grecji, czy Bułgarii – długotrwały wpływ tureckiego islamu, generujący niezdolność regionu do absorbcji zachodnich zwyczajów gospodarowania i zasad organizacji państwa. Obraz trwałości geograficznie europejskich, ale kulturowo – „wschodnich” wartości ilustruje rys. 3. W tym wypadku, echo przeszłości jest słabsze i być może ten fakt leży u podstaw większej skłonności regionu do rezygnacji z pełnej samodzielności kulturowej na rzecz przyłączenia się do kultury sąsiedniej, uznanej za silniejszą: wschodnich ziem dawnej Rzeczypospolitej do Rosji, a bałkańskiego prawosławia – do Zachodu. W tej części Europy, terenów ilustrujących tysiącletnią historię dawnej bizantyńskiej tradycji kulturowej prawie nie ma. Autorzy mapki przedstawionej zakreślili granice europejskiego Wschodu (ówczesne Wielkie Księstwo Kijowskie), z trudem jednak można odnaleźć jego kulturowe echo w czasach współczesnych. Niemal cały region został wchłonięty przez dawną Ruś Moskiewską, a ślady dawnej prawosławnej Kijowszczyzny dadzą się tylko z trudem odnaleźć na Ukrainie, lecz już nie na Białorusi.
W rejonie Morza Śródziemnego, istnienie lokalnych elementów Wschodu ma źródło w historii wschodniej części Imperium Rzymskiego, oddzielonego formalnie od zachodniej w 395 r. n.e., a później, po jego upadku – kontynuacji w postaci greckojęzycznego Bizancjum. Warto pamiętać, że ówczesna grecka tradycja kulturowa miała już niewiele wspólnego z okresem Arystotelesa i Platona, a wiele z pozostałościami po dawnym imperium Aleksandra Macedońskiego, będącego istnym tyglem narodów porozumiewających się rodzajem międzynarodowej greki (koine). Z początku, obejmowało znaczny obszar Śródziemnomorza, Bałkany, większość brzegów Morza Czarnego oraz Anatolię (dzisiejsza Turcja). Dzisiaj jednak, na skutek inwazji tureckiego islamu, trwałość państwowa sięgająca czasów wcześniejszych daje tam o sobie znać tylko w dwóch przypadkach – Bułgarii i Grecji, istniejących w tym samym, co dzisiaj miejscu od wczesnego Średniowiecza oraz Gruzji i Armenii, posiadających jeszcze starsze korzenie sięgające starożytności.
Historyczna odpowiedzialność za nikłość śladów po dawnym greko-prawosławnym Wschodzie spada na Mongołów – w północnej części regionu oraz na Turków w części południowej. Inwazja azjatyckich koczowników na tereny północne zmieniła region tak głęboko, że trwale utracił on kontakt z cywilizacją zachodnią, co zaowocowało przekształceniem prawosławnej, lecz zorientowanej kiedyś na Europę, Rusi w euroazjatycką Rosję. Na południu, pięćsetletnie panowanie islamu w wydaniu osmańskiej Turcji również spowodowało głębokie zmiany, chociaż w tym przypadku kontakt z resztą Europy nie został całkowicie zerwany.

Rys. 4. Mongołowie w Europie
Rys4

Przykładem braudelowskiego „długiego trwania” może być kształtowanie się historycznej granicy między Wschodem a Zachodem na pograniczu bałkańskim. Na rys. 5 pokazana jest granica z II połowy XIX wieku pomiędzy Austro-Węgrami, a dawnymi terenami osmańskimi. Warto podkreślić, że jej zarys w części dotyczącej Chorwacji i Dalmacji był już wyraźny w czasach rzymskich, kiedy ten region znalazł się w zachodniej części Imperium i w strefie oddziaływania papiestwa, podczas gdy reszta uległa zwierzchnictwu Konstantynopola. Miało to również miejsce w pięćset lat później, gdy cesarską koronę przywdział Karol Wielki, a potem – ta sama część Bałkanów stała się trwałą częścią historii krajów katolickich: Węgier i monarchii Habsburgów, podczas gdy większa reszta znalazła się pod panowaniem tureckich Osmanów. Akurat ta granica miala nie tylko cechę trwałości, ale i wyjątkowej stabilności.

Rys. 5. Bałkańska granica Wschodu i Zachodu.
Rys5

W rezultacie nowego oświelenia dziejów, coraz powszechniej i mocniej odżegnywać się zaczęto od obyczaju widzenia świata oczami Europejczyków. W tym właśnie kierunku poszły rozważania amerykańskiej socjolog i współtwórcy „teorii systemów światowych” – Jane Abu-Lughod z New School of Social Research w Chicago, która sporządziła mapę centrów politycznych wschodniej półkuli świata na koniec epoki średniowiecza, to jest na czas przełomu XIII i XIV stulecia. Porównując ją ze współczesnym obrazem globu doszła do wniosku, że sytuacja zasadniczo się nie zmieniła, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że polityczne zagospodarowanie półkuli zachodniej (w średniowieczu nieznanej) było tylko następstwem rozszerzenia wzorców utrwalonych wcześniej w zachodniej części Europy. Konsekwencją rozumowania stało się jednak podważenie teorii Wallersteina w tym znaczeniu, że ten ostatni łączył początek powstawania systemów-światów z pierwszą fazą europejskiej industrializacji, podczas gdy międzynarodowe powiązania w wiekach wcześniejszych sprowadzać się miały wyłącznie do wymiany towarowej w ramach długich szlaków handlowych. Sporządzona pod tym kątem przez Abu-Lughod mapa świata z końca XIII wieku dowodzi, że coś jest na rzeczy, skoro w porównaniu z obrazem współczesnym – oprócz odkrycia Ameryk i zagospodarowania ich przez ośrodek europejski – nie miała miejsca jakaś uderzająco głęboka zmiana.

Rys. 6. Trzynastowieczny układ regionów kulturowych wschodniej półkuli.
Rys6

J. Abu-Lughod w politycznej analizie średniowiecznego świata, wyróżniła osiem niezależnych regionów politycznych i gospodarczych:
I. Europa Zachodnia ograniczona na zachodzie Pirenejami, Łabą na wschodzie, północnymi Włochami na południu i Anglią za Kanałem La Manche. To obszar znanego wtedy świata, wysunięty najbardziej na zachód.
II. Wschodnia część Morza Śródziemnego – od Tunisu i Sardynii po Egipt oraz jego bliskowschodnie wybrzeże. Rolą regionu było łączenie Europy Zachodniej i włoskich portów handlowych z Lewantem i zachodnią Azją.
III. Ogromny obszar Azji Centralnej od Konstantynopola po północne Chiny wiążący w całość lądowe drogi handlowe z Chin do Europy oraz wielki Jedwabny Szlak.
IV. Region łączący wybrzeża Lewantu z Zatoką Perską i Cieśniną Ormuzd i kontrolujący połączenia handlowe Morza Śródziemnego z Zatoką Perską.
V. Obszar rozciągnięty od Egiptu z jego wielkim portem w Aleksandrii po Aden, panujący nad Morzem Czerwonym i jego połączeniem z Oceanem Indyjskim.
VI. Morze Arabskie pozwalające na kontrolę drogi morskiej prowadzącej z Morza Czerwonego i Zatoki Perskiej do zachodnich wybrzeży Indii.
VII. Obszar południowo-wschodniej Azji i Zatoki Bengalskiej, wiążący subkontynent indyjski z Indochinami oraz Indonezją i Wyspami Korzennymi.
VIII. Azję wschodnią, łączącą cesarskie Chiny z Półwyspem Indochińskim, Filipinami i Indonezją.

Według tego poglądu, dzieje Zachodu rozpoczęły bieg od momentu załamania się porządku starożyrności. Obraz średniowiecznej Europy i wybrzeży Morza Śródziemnego był już czymś zupełnie innym niż starożytny układ polityczny regionu. Przed uformowaniem się odrębności Europy, był on zdominowany przez jedno imperium Rzymu – mocarstwo, którego siła oparta była na niekwestionowanym panowaniu nad wyrzeżami Morza Śródziemnego wszystkich trzech kontynentów. Akwen był nie tylko dla mieszkańców Rzymu źródłem pożywienia (ponad dwa tysiące jadalnych gatunków ryb i mięczaków), lecz również najważniejszą arterią komunikacyjną, umożliwiającą masowy przewóz towarów, a także kontrolę podatkową nad portami oraz ich zapleczem lądowym. W ramach tego układu geopolitycznym mogła zostać zbudowana ekonomiczna podstawa potęgi starożytnego Imperium Romanum. Żaden z innych ówczesnych regionów, z wyjątkiem cesarskich Chin, nie dorównywał Rzymowi w zdolności gromadzenia środków pieniężnych w państwowym skarbcu. Upadek imperium został wywołany przez utratę kontroli nad basenem śródziemnomorskim i – tym samym – pozbawieniem politycznego centrum łączności z innymi jego częściami, skutkując utratą dochodów z bogatych prowincji poza samą Italią i zablokowaniem dostaw afrykańskiego zboża do Rzymu, najludniejszego wówczas miasta świata. Europa, która wyłoniła się z wczesnośredniowiecznego chaosu była w tej sytuacji już czymś zupełnie innym niż w starożytności, stając nie tylko w obliczu nie tylko utraty północnej Afryki oraz tamtejszej produkcji rolnej i wpływów fiskalnych, lecz również wobec zdobywczej agresywności młodego świata muzułmanów. Z tych wszystkich przyczyn, sama konstrukcja europejskich państwowości musiała ulec zmianie i już nigdy później, aż do czasów Unii Europejskiej, kontynent nie dopracował się formuły politycznej jednolitości, stając się konglomeratem państw o sprzecznych interesach.
To, co w średniowiecznym obrazie świata jest najbardziej uderzające, to fakt, że jego polityczna geografia, była tak bardzo podobna do dzisiejszego ukształtowania najbardziej aktywnych centrów globu, rodząc domniemanie, że współczesny obraz jest tylko zmodernizowaną repliką modelu sprzed ośmiuset lat. Jeśli jego ramy pozostają stabilne, a jednocześnie odczuwamy radykalną zmianę, to jak określić źródła jej treści oraz istotę mechanizmu tę trwałość podtrzymującego? Na sytuację samego Zachodu, oczywisty wpływ miał jego niezwyczajny sukces ekspansji w następstwie odkryć geograficznych, jednak z perspektywy „długiego trwania”, to nie sam Zachód – aczkolwiek jego udział był znaczący – okazał się elementem dominującym w całej historii globu. Obraz świata drugiej dekady XXI wieku jest świadectwem, nie tyle nawet osłabienia miejsca Zachodu, ile jego powrotu na pierwotne miejsce, z którego wraz z Magellanem wyruszył na spotkanie z nieznaną mu dotąd resztą. Podobnie, jak miało to miejsce przed siedmiuset laty, Europa Zachodnia nadal dominuje w swoim regionie w postaci Unii Europejskiej, kompleks śródziemnomorski z ośrodkami w Turcji i Egipcie znowu, jak przed stuleciami, kontroluje drogi łączące Europę z Bliskim Wschodem i zachodnią Azją. Mongolsko-stepowa Azja Centralna poszerzyła się o europejskie przedpola Uralu i razem z Syberią przekształciła w Rosję. Iran, jak wtedy, panuje nad Zatoką Perską i wejściem do Cieśniny Ormuzd, a Indie roztaczają wpływ zarówno na wybrzeże Morza Arabskiego po ich zachodniej stronie, jak i na Zatokę Bengalską po wschodniej. Wreszcie, Chiny są – tak jak miało to już miejsce w XIII i XIV wieku – niekwestionowaną potęgą Dalekiego Wschodu, zwolna spychając na dalszy plan Japonię – gracza dominującego tam do tej pory. Zjawiskiem nowym jest pojawienie się wielkiej strefy powstałej w rezultacie europejskiego osadnictwa w Amerykach. Można dzisiaj mówić o dodatkowym, dziewiątym kompleksie politycznym w postaci kręgu atlantycko-pacyficznego, zdominowanego przez Amerykę Północną i doganiającą ją, chociaż jeszcze na wpół peryferialną, Amerykę Południową. Nawet i to zjawisko trzeba jednak uznać nie tyle za nową geopolityczną formację, ile za naturalną konsekwencję zagospodarowania zachodniej półkuli przez mocarstwa europejskie. Jej rozmiar, oddalenie i dostępne zasoby spowodowały, że nie stała się zwykłym przedłużeniem Europy Zachodniej, lecz w pełni autonomicznym organizmem polityczno-gospodarczym samodzielnie oddziałującym na resztę świata.
Przy braku szczegółowych danych, analiza światowego układu politycznego z końca europejskiego średniowiecza może dać tylko pewien zarys ówczesnej sytuacji i musi być z tej racji ogólnikowa. Skąpe dane nie pozwalają na dokładną ocenę siły oddziaływania i globalnej pozycji każdego z ośmiu jej ówczesnych podmiotów z tego również powodu, że poziom ówczesnej komunikacji bardzo ograniczał istniejącym potęgom wchodzenie w bezpośredni ze sobą kontakt nawet, jeśli były ku temu obiektywne powody. Kiedy ten średniowieczny zarys układu sił politycznych nałożymy na świat współczesny, to okaże się, że w gruncie rzeczy zmiany, jakie miały miejsce w ciągu ośmiu stuleci, radykalnie go nie odmieniły. Oblicze świata nie zmieniło się nie tyle z powodu pojawienia się nowych centrów politycznych i cywilizacyjnych, ile raczej wskutek ich zbliżenia, w stopniu nie mającym nigdy przedtem precedensu. Dawniej to, co się działo we Francji, nie miało wpływu na wydarzenia w Japonii, Chinach czy Indiach. „Dziś – podkreśla Brzeziński – kiedy odległość straciła na znaczeniu ze względu na nowoczesne środki komunikacji i możliwość przeprowadzania natychmiastowych transakcji, powodzenie najbardziej zaawansowanych ekonomicznie, finansowo i militarnie części świata staje się coraz bardziej współzależne. W naszych czasach, odmiennie niż 1500 lat temu, organiczny związek pomiędzy Zachodem a Wschodem może być oparty na wzajemnej współpracy albo szkodzić obu stronom”.
Obraz krajów świata przełomu XX i XXI wieku dowodzi również tego, że nie zmienił się on od tamtych czasów w jakiś nadzwyczajny sposób tyle, że osiem dawnych centrów istniało wtedy we względnej izolacji, która ustąpiła dzisiejszej globalizacji, przekształcając się z naturalnego oddalenia w równie naturalne zbliżenie i wzajemne przenikanie. Jeszcze w połowie ubiegłego stulecia, rzecz mogła sprawiać inne wrażenie ze względu na – przejściowe jak się okazuje – obniżenie światowej pozycji dawnych pozaeuropejskich potęg w czasach, kiedy to rola Europy uzyskała wszystkie znamiona globalnej hegemonii. Mocarstwa Zachodu wysforowały się wtedy daleko przed inne regionalne potęgi, sprawiając wrażenie, że są w stanie przekształcać świat na własną modłę. Z historycznej perspektywy widać jednak, że był to proces krótkotrwały. Obecnie, świat wydaje się powracać do dawnego stanu równowagi tyle, że na znacznie wyższym poziomie i to nie tylko, gdy idzie o rozwój cywilizacyjny, lecz również integrację gospodarczą. Z listy globalnych światowych mocarstw zniknęła Rosja oraz dawny ośrodek bliskowschodni, oznaczone w klasyfikacji Jane Abu-Lughod numerami III i IV. Dołączyły do mniej liczących się krajów światowego peryferium. Wielkim peryferium stał się przy tym obszar arabskiego islamu, niegdysiejsza potęga globalna – przynajmniej na miarę wschodniej półkuli. Przyczyn tego zjawiska trzeba szukać w braku elastyczności i ubóstwie jego mechanizmów dostosowawczych.

Rys. 7. „Rdzeń” i „peryferia” współczesnego świata.
Rys7

Ewolucja naszego świata trwa i czeka go jeszcze wiele przemian. Obecny punkt wyjścia jest jednak o tyle ważny, że pozwala na próbę syntezy istoty tych zmian oraz na jakiegoś rodzaju projekcję przyszłości. Wiele wskazuje na to, że zbliżamy się do punktu zwrotnego. Omawiany dotąd obraz świata, to przedłużenie niemal tysiącletniego układu, ale jest on także przykładem nierównej pozycji globalnej trzech rodzajów podmiotów: w pełni autonomicznych krajów „rdzenia” – państw określonych nazwą „semi-peryferia” oraz zupełnych peryferiów. Zaznaczone na mapie (rys. 7) kraje „rdzenia”, to te, które cieszą się dzisiaj pozycją dominującą wobec reszty i same nie podlegają dominacji. Kraje określone nazwą „semi-peryferia” dominują w relacji z peryferiami, same mogą jednak ulegać wpływom krajów „rdzenia”, a także innych „semi-peryferiów”. Peryferia, to wszystkie regiony pozostałe, a więc takie, które grają już tylko bierną rolę i są w różnym stopniu zdominowane przez dwie pierwsze grupy.
Świat islamu, niegdyś jedna z czołowych potęg wschodniej półkuli, znalazł się dzisiaj w roli peryferium. Współczesną sytuację arabskiego Bliskiego Wschodu ukształtowała wielowiekowa stagnacja, której przyczyną był systemowy brak dostosowania do następstw odkrycia nowej drogi z Europy do Indii omijającej jego terytoria. Nieprzygotowany do globalnej rewolucji geograficznej, zastygł w bezruchu, w którym do pewnego stopnia tkwi do dzisiaj. Wypadnięcie obszaru dawnej Rosji z grona światowych supermocarstw mogło mieć odmienne powody. Z perspektywy czasu staje się widoczne, że jej dawna pozycja w świecie była przeszacowana. Źródłem pozornej potęgi był ogrom terytorium oraz przeznaczanie większości dochodów na cele wojenne, jednak miało to wrodzoną cechę nietrwałości ze względu na brak mechanizmu rozwijania pozostałej infrastruktury gospodarczej i kulturowej. Do końca XX wieku, rola Rosji w świecie z jej szczególną cechą systemową – jednostronną eksploatacją podbijanych terenów – była skutecznym, lecz mało trwałym źródłem globalnej pozycji. Dawało to jednak pozór bezkresnej potęgi, wzmocniony wrażeniem pozostałym po skutecznym odparciu dwóch wielkich inwazji: napoleońskiej i hitlerowskiej. Niemożność dokonywania dalszych podbojów, która ujawniła się ostatecznie po rozpadzie Związku Sowieckiego pokazała również głęboką słabość ekonomiczną i społeczną, prowadząc do nagłej degradacji pozycji Rosji w świecie. Inaczej mówiąc, jej mocarstwowa pozycja w przeszłości wydaje się być nie tyle rezultatem faktycznego potencjału, ile rabunkowego gospodarowania przejmowanymi w podbijanych krajach środkami, co na dłuższą metę było rodzajem błędnego koła i prowadziło do utraty możliwości utrzymania mocarstwowej pozycji. Dobrze rozwinięty przemysł wojenny, to ważna podstawa podbojów, lecz za słaby argument w kompleksowym wyścigu gospodarczym. Zbigniew Brzeziński wyraża nadzieję na bezpieczny powrót Rosji do grona światowych superpotęg. „Poprzez strategiczne otwarcie się na Rosję, przy jednoczesnym chronieniu jedności Zachodu, francusko-niemiecko-polski Trójkąt Weimarski może odegrać konstruktywna rolę w postępach i konsolidacji trwającego i wciąż pełnego napięć pojednania między Polską a Rosją”. Sprawa nie jest jednak tak prosta, jak prezentuje ją amerykański politolog, nie biorąc pod uwagę aspektu dynamicznego w postaci następstw tego rodzaju pojednania i grożącego Rosji rozpadu w rezultacie jej hipotetycznego zbliżenia z Zachodem. W jej przypadku, zwarte terytorium oraz jedność polityczna może być utrzymana tylko za cenę bezpiecznej izolacji. Ta sytuacja się zmienia, granice Rosji przestają być bezpieczne, a ona sama sukcesywnie traci międzynarodową pozycję. Tymczasem Rosja słaba przestałaby być liczącym się podmiotem światowej polityki i tendencje odśrodkowe mogłyby nabrać rozmachu. To zresztą jeden z hamulców zbliżenia z Zachodem, z którego istnienia rosyjskie elity zdają sobie doskonale sprawę.
Jak szybko zmienia się dziś globalna sytuacja świadczyć może to, iż prezentowana mapa relacji między „rdzeniem” a „peryferiami” pokazuje świat końca XX wieku pod kątem nierównomiernego rozwoju gospodarczego mierzonego wielkością udziału w globalnym międzynarodowym handlu. Dzisiaj, po upływie zaledwie kilkunastu lat, widać jak ważne zmiany zaszły w stosunku do tamtej sytuacji. Oddziaływanie krajów „rdzenia” słabnie w obliczu stałej poprawy pozycji „semi-peryferiów” oraz wchłaniania peryferiów przez silniejsze centra. Proces poszerzania Unii Europejskiej jest świadectwem takiego właśnie procesu, kiedy to po 2004 roku, środkowoeuropejskie peryferium stało się częścią większej całości, pretendując do udziału w korzyściach „rdzenia”. To nieznany dotąd przypadek dobrowolnego łączenia się regionów o głęboko odmiennym potencjale gospodarczym i różnicy w rozwoju kulturowym, niosący przy tym trudne do przewidzenia skutki globalne.
Obraz, jaki pokazuje mapa udziału wielkich regionów w światowych obrotach handlowych, to jednak tylko ogólna informacja, która nie pozwala wyrobić sobie zdania o innych aspektach ich pozycji – na przykład wagi położenia geograficznego – jak Egiptu nad Kanałem Sueskim, czy Rosji z jej peryferyjnością geograficzną, kompensowaną jednak rozmiarami terytorium. O pozycji politycznej w świecie nie decyduje przecież sama tylko ekonomia ani rozmiary kraju, lecz jego pełny potencjał geograficzny, kulturowy i cywilizacyjny. To z tej przyczyny, światowym mocarstwem nie jest bogata Szwajcaria, czy równie bogate Emiraty Arabskie, a jednak ich wpływ na politykę światową jest niewspółmiernie duży w relacji do wielkości terytorium. Pojęcie mocarstwa – nawet regionalnego – jest wielowymiarowe i nie opiera się na geografii i samych tylko danych ekonomicznych, choć niewątpliwie odgrywają one ważną rolę. Prawdziwą istotą jest zakres kompleksowego promieniowania cywilizacyjnego.

Rys. 8. Wielkie cywilizacje współczesnego świata.
Rys8

Podobnie globalny obraz zakreśliła znana teoria Huntingtona o zderzaniu się cywilizacji ilustrowana rys. 8, wskazując przede wszystkim na fakt, że inaczej niż w Średniowieczu, stykają się one dzisiaj wzajemnie ze sobą, a współczesny świat jest nimi całkowicie wypełniony, nie pozostawiając dla innego typu tworów wolnego miejsca. To zupełnie nowe zjawisko o trudnych do oszacowania następstwach. Nawet my, w peryferyjnej Polsce, nie jesteśmy wolni od konieczności stałego obserwowania globalnych trendów. I to we własnym, dobrze rozumianym interesie.

By Rafal Krawczyk

1 Comment

  • Dziękuję za ten wpis.
    Bardzo ciekawy blog, proszę nie przestawać pisać!

Skomentuj Piotr Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.