Analizowanie współczesnego świata jako jednej, spójnej całości okazuje się sprawą zadziwiająco bezpieczną i mało konfliktową. Gdyby stawiać mocne i jednoznaczne tezy w stosunku do własnego kraju, czy też własnego regionu, napotkałoby się na wiele innych opinii, w większości odmiennych lub nawet gniewnych. Rozważanie spraw, które ludzie uważają za bezpośrednio ich dotyczące, potrafi budzić natychmiastowe i emocjonalne reakcje. Może jest tak z powodu, na który skarżył się dwa tysiące lat temu sam Jezus po powrocie do rodzinnego Nazaretu: „tylko w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych i we własnej rodzinie prorok może być tak lekceważony. Wielu słuchających go dziwiło się i mówiło: (…) Czy nie jest on cieślą, synem Maryi, a bratem Jakuba, Jozesa, Judy i Szymona? (..) I powątpiewali w niego”( Ewangelia wg. Św. Marka 6, 1-6). Zauważyć za to można rzecz zgoła przeciwną, jeśli idzie o proroctwa dotyczące przyszłości ziemskiego globu. Choćby nie wiedzieć jak radykalny nadać proroctwu tytuł („Koniec historii”, „Zderzenie cywilizacji”, „Następne sto lat”), jeśli tylko dotyczy świata jako jednej całości, przechodzi może nie tyle bez echa, ile dla samych autorów całkiem bezkarnie. To zadziwiające, bo przecież to, co w dzisiejszym świecie się dzieje, dotyczy wszystkich razem i jednocześnie. Ludzie, albo o tym nie wiedzą, albo też uważają zajmowanie się globem ziemskim jako jedną całością podlegającą jednolitym prawom za jakiś rodzaj, czy to wiedzy tajemnej, czy też tak odległej od ich własnej rzeczywistości, że uznają, iż „zwykły” człowiek nie ma możliwości do niej się samodzielnie odnieść. To konkluzja o tyle tylko pocieszająca, że pozwala na pewną badawczą bezkarność, która ubrana w odpowiednią formułę może okazać się nie tylko twórcza, ale i pomocna w rozwiązywaniu mnożących się konfliktów. W formule mniej odpowiedzialnej, jest już tylko fantazyjną dywagacją niepopartą logicznym rozumowaniem. Może z tej właśnie przyczyny, próby przedstawienia obrazu świata przyszłości w kilkadziesiąt lat po ich – „końcu histori” i „zderzeniu cywilizacji”, nie podjął się ani Fukuyama, ani sam Huntington. Zrobił to natomiast inny politolog – George Friedman, były doradca wysokich dowódców amerykańskiej armii w kwestiach wojskowości i bezpieczeństwa, w wydanej kilka lat temu książce (G. Friedman, „Następne sto lat. Prognoza na XXI wiek”, Warszawa 2009). Zaczął obiecująco zauważając, że „aż do XV stulecia, ludzie żyli w zamkniętych, odizolowanych światach. Ludzkość nie wiedziała, że tworzy jedną strukturę. Chińczycy nie znali Azteków, a Majowie nie znali Zulusów. Europejczycy mogli słyszeć o Japończykach, ale naprawdę również ich nie znali – i z pewnością jedni i drudzy nie oddziaływali na siebie wzajemnie”. To, że współczesny świat tworzy jedną, chociaż niejednolitą strukturę, wiemy właściwie od końca ubiegłego stulecia, a Amerykanie przekonali się o tym 11 września 2001 roku. To jednak, że o tym wiemy, nie znaczy, że się nawzajem znamy, przynajmniej na tyle, aby spróbować określić naszą wspólną przyszłość. Autor cytowanego fragmentu jest zresztą tego najlepszym dowodem i sam nie zastosował się do zasady, którą uznał za tak istotną. W książce regularnie miesza dwa poziomy – świata jako „jednej struktury” oraz jego XXI-wiecznych losów w postaci starć poszczególnych państw na wzór kolejnej wojny światowej, podobnej do tej sprzed siedemdziesięciu lat, dodając do tego obrazu sporo własnej fantazji. „Nie sposób przewidzieć dokładnej granicy wschodnioeuropejskiego marszu na wschód. Nie trudniej jednak wyobrazić sobie okupację Sankt Petersburga przez Estonię, polską okupację Mińska czy węgierską okupację Kijowa niż rosyjską okupację Warszawy, Budapesztu, czy Berlina. (…) W tym scenariuszu Polska stanie się wielką i dynamiczną europejską potęgą, przewodzącą koalicji państw wschodnioeuropejskich”. Otóż, wbrew fantazjom autora wyobrazić to sobie tak trudno, że staje się to zwyczajnie pozbawione sensu. Po co Estończycy mieliby zajmować miasto o ludności większej niż liczba wszystkich Estończków razem wziętych, Polacy – Mińsk, oddalony od ich granic o pół tysiąca kilometrów, a Węgrzy – Kijów, nie tylko odległy o dwa razy większy dystans, lecz też i miasto, w którym wcześniej nigdy nie byli i nigdy też nie mieli tam żadnych interesów. Książka Friedmana jest dowodem na to, jak bardzo trudno jest pozbyć się historycznych obciążeń i przestać myśleć o polityce zagranicznej jedynie jak o odbiciu tradycyjnej matrycy wojen, napaści i zniewolenia. W żadnym wypadku nie jest to przykład myślenia globalnego, wiodącego do przekonania o strukturalnej wspólnocie świata, czyli jednego podmiotu, jaką sam formułuje. Jeśliby autor fantazji spróbował zadać sobie pytanie o to, w jakiej to mianowicie sprawie Estończycy mieliby pchać się na wschód, by ginąć w bitwie o dawny Leningrad, Polacy w walce o stolicę Białorusi, a Węgrzy o stolicę Ukrainy, mając przy tym w pamięci, że pokojowy rozwój Zachodu spowodował powszechne wygasanie wojennych ciągot wśród potencjalnych poborowych, zapewne rozumowania by w tym kierunku nie prowadził. To wszystko nie miałoby sensu nawet wtedy, gdy – jak sam prorokuje – ofiarami byliby głównie żołnierze-roboty. A ludność cywilna? Kryłaby się za robotami? Friedman ma więc rację, gdy cieszy się, że za sto lat nie będzie go na świecie i nikt go z jego proroctwa już nie rozliczy.
Książka Friedmana jest typowym przypadkiem ekstrapolacji przeszłości w przyszłość. Amerykanin nie wyobraża sobie świata, w którym jedni nie pragną odebrać czegoś siłą drugim, gdy tylko nadarzy się po temu okazja. Nasze rozumowanie prowadzi jednak do konkluzji, że tak widziany świat się właśnie kończy, a na przyszły trzeba patrzeć z zupełnie innym rodzajem wyobraźni. Trzeba porzucić kanon myślenia kategoriami tzw. polityki zagranicznej, gdzie „nasze” kończyło się na granicy państwa, a dalej już było „ich”, które też zawsze mogło się okazać z naszego punktu widzenia bezpańskie i prowadzić do konieczności „słusznego” użycia siły. Rosjanie w przestrzeni tego rodzaju myślenia tkwią do dzisiaj. Tyle, że takie podejście prowadziło zawsze do konfliktów, bo i poszczególne podmioty międzynarodowe posiadają łatwe do wyodrębnienia interesy. Dlatego zresztą są podmiotami. Świat, jako strukturalna całość takich interesów nie ma, bo nie graniczy z żadnym innym światem i nie musi prowadzić „zagranicznej” polityki. Może właśnie z tego powodu można pisać o nim bez obawy narażenia się na nagły gniew innych, dotkniętych poczuciem potencjalnej krzywdy.
Spojrzenie na świat z „jego”, to jest świata punktu widzenia, wymaga pewnej ofiary w postaci wyzbycia się własnej etniczności. Narodowość jest, z punktu widzenia każdego człowieka, podstawą jego odróżniania się od innych ludzi poprzez ekspresję myśli stymulowaną elastycznością używanego języka. Rodzi też silne poczucie wspólnoty z innymi użytkownikami języka, potocznie zwanej patriotyzmem, lecz faktycznie mocno zabarwionej etnicznym egoizmem. Analiza świata w postaci strukturalnej całości wymaga zapomnienia o tym „szczególe”, w stopniu pozwalającym patrzeć na procesy globalne wystarczająco obiektywnie i bez skrywania gdzieś w podtekście „społecznego obowiązku” pamiętania o interesach narodowych. W tym względzie, tradycyjnie traktowana miłość ojczyzny, staje się przeszkodą w zrozumieniu mechanizmu wiodącego ten świat do przyszłości. Przyszłości jednak na tyle innej niż jego dotychczasowa historia, że nasze doświadczenie z przeszłością może się na niewiele przydać, tak jak się nie przydało proroctwom George’a Friedmana.
Historia znanego nam dotąd świata dobiega kresu. Od wielu tysięcy lat naznaczony był wojnami jednych przeciwko drugim, a w konsekwencji wszystkich przeciwko wszystkim. Oczywistość wojennej natury ludzkości przesłoniła nam inną jej cechę, czyli wyraźnego i trwałego dążenia do jedności. Może dzisiaj nie jest ona jeszcze dobrze widoczna, ale z całą pewnością w perspektywie kilkudziesięciu lat stanie się oczywistością. Już dzisiaj, wiele konfliktów zbrojnych wydaje się z tej perspektywy nie mieć żadnego sensu, a jeśli większość z nich wiąże się ze światem islamu, świadczy to raczej o jego samego problemach z własną tożsamością, niż z podrzymywaniem wojennych nastrojów w innych regionach. Wojny nie przestały mieć emojonalnego podkładu, ale straciły sens racjonalny. Dzisiaj niewiele da się bezkarnie zrabować z dobytku innych, znacznie korzystniej jest tam budować fabryki lub też inaczej eksploatować zasoby. Niezbyt wydarzony pomysł amerykańskiej interwencji w Syrii jest tego namacalnym dowodem. To wojna, która nie miałaby większego sensu, a w ramach jej kulturowych konsekwencji przyniosłaby więcej zamieszania niż pożytku. Zachód znalazł się w sytuacji trudnej do wyjaśnienia, nawet w ramach używanych przez siebie argumentów. Interweniowałby po stronie swoich zaciętych kulturowych przeciwników, temperując syryjskich chrześcijan i alawitów, nie zwracając przy tym uwagi na negatywne dla siebie samego następstwa i współtworzenie sytuacji prowadzącej do konieczności kolejnej interwencji w przyszłości i to zapewne w odwrotnej konfiguracji politycznej. Do pewnego stopnia fiasko pomysłu było jednak wydarzeniem przełomowym: Zachód zdał sobie sprawę z tego, że w obliczu obiektywnych procesów kulturowej konwergencji, nie ma wojen słusznych i niesłusznych, są już tylko przedwczesne, spóźnione lub nieprzemyślane.
Początkiem światowej roli Zachodu stały się wielkie odkrycia geograficzne. Penetrowanie świata pod kątem jego przydatności dla kolonizacji lub eksploatacji miało miejsce przez dwa stulecia od czasów wyprawy Kolumba. Źródłem jego późniejszej dominacji była swoista interakcja pomiędzy innowacyjnością jego społeczeństwa i gospodarki a zdolnościami do przeniesienia tych cech w inne miejsca. Pierwszym efektem była rewolucja agrarna polegająca na roznoszeniu po świecie najbardziej opłacalnych upraw. Rezultatem była powszechna zmiana nie tylko struktury ich produkcji, ale także diety mieszkańców. Podstawą europejskiej stały się zupełnie nieznane przedtem ziemniaki, masowo zaczęto sprowadzać ryż, herbatę, kawę i inne używki. Proces miał charakter obustronny. Współcześni Chińczycy również w coraz większym stopniu akceptują zachodni typ diety, a jednostronne odżywianie się ryżem jest już od dawna tylko wspomnieniem. W miejscowych restauracjach jest już tylko dodatkiem, nie – jak kiedyś – daniem głównym.
Drugi etap zachodniej ekspansji, w przeciwieństwie do gospodarki plantacyjnej, nie wymagał zdobywania i zbrojnego kontrolowania nowych terenów dla zaspokajania poczucia bezpieczeństwa plantatorów. Upadek tego rodzaju rolnictwa praktykowanego przez Anglików w Zimbabwe, przeszedł bez wstrząsu i praktycznie niezauważony. Sukces Zachodu w postaci szybkiego rozprzestrzenianie się jego przemysłowych metod produkcji i organizacji pracy, jest czasem odczytywany jako zaczątek jego zmierzchu, skoro kraje leżące na jego antypodach (Japonia, Korea Płd., Chiny) sukcesywnie, chociaż w różnym tempie, zbliżają się do zachodniego poziomu konsumpcji i sposobu codziennego życia. To jednak tylko „huntingtonowskie” wrażenie, spowodowane jego nazbyt jednostronną i emocjonalnie zabarwioną definicją Zachodu. Autor „Zderzenia cywilizacji” za kluczowy uznał sposób widzenia przez ludzi różnych kultur relacji pomiędzy ich życiem codziennym (profanum – „Cesarz”) i religijnym (sacrum – „Bóg”). Błąd Huntingtona wynikał z jego widzenia wielkich cywilizacji jako tworów w tym sensie do siebie podobnych, że odzwierciedlających swego rodzaju jednolitość tych dwóch sfer. Różnice miałyby wynikać tylko z wewnętrznej kompozycji każdego z elementów w relacji do drugiego. Na swój sposób jego definicja cywilizacji zbliżona była do chińskiego rozumienia jedności przeciwstawnych czynników w postaci zawsze uzupełniających się Yin i Yang. Tyle, że w tej koncepcji, Zachód nie wyróżniał się niczym szczególnym, poza swoistym równopartnerstwem „sacrum” i „profanum” na kształt niezbyt oryginalnej formuły „pół na pół”. Prawdę mówiąc, nie wynika z takiej relacji żadna automatyczna przewaga Zachodu nad resztą świata. Jeśli by uznać, że kluczem do sukcesu jest istnienie samodzielnego „profanum”, któremu „sacrum” nie wadzi w żadnym zakresie, to w lepszej sytuacji były od zawsze Chiny, gdzie „Cesarz” nigdy nie miał partnera w osobie „Boga”, więc dążenie do doczesnych sukcesów nie powinno być tam niczym hamowane. Podobnie jest w przypadku Rosji i cywilizacji nazwanej przez Huntingtona prawosławną. Tam, z kolei, „Bóg” jest systemowo podporządkowany „Cesarzowi”, więc i tam również nie powinny pojawiać się jakieś szczególne przeszkody duchowe dla materialnego rozwoju. I w tym przypadku jednak tak się nie stało, a Rosja i reszta świata prawosławia wyraźnie pod tym wzgledem od Zachodu odstaje. Rzecz w tym, że sytuacja odwrotna – wyraźnej przewagi „sacrum” nad „profanum” również sprawy nie rozwiązuje, co jest widoczne w tle gospodarczo-społecznego zacofania Indii. Najbardziej „czystą” relację reprezentuje w tym względzie lamaistyczny buddyzm, gdzie nie ma ani
„Boga”, ani „Cesarza”, a wszystko, co istnieje jest uznawane za emanację świata duchowego, jednak to Tybet, ojczyzna lamaizmu, był w okresie przed chińską inwazją powszechnie uważany za najbardziej zacofany i odcięty od reszty kraj świata. Okazuje się, że z samego tylko zarysowania prostych relacji między formułami duchowości i doczesności w każdej z wielkich cywilizacji, nie wynika literalnie nic. Z czego więc bierze się to, że jedne z nich, jak Zachód stały się rozwojowym wzorcem, a inne wzorem zacofania? Spróbujemy rzecz rozważyć w następnym tekście.