TA NASZA TRZECIA NAJJAŚNIEJSZA, CZYLI POLSKIE GENY KONTRA ICH NOSICIELE

Trudno się było spodziewać, że problem postawiony w tekście sporządzonym z okazji listopadowego Święta Niepodległości, jeszcze tego samego dnia będzie wymagał osobnego komentarza. A tak właśnie stało się późnym popołudniem świątecznego dnia, kiedy to Stolica Najjaśniejszej Rzeczypospolitej doczekała się wyjaśnienia tego, w czym tkwi świąteczny problem, a niepodległościowe uniesienie przemieniło się w szał podpalania, czego się tylko da i wyrywania z korzeniami Bogu ducha winnych drzewek. Wszystko w imię Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i patriotycznej ofiarności. Jak pogodzić tego rodzaju nonsens z naszą własną samooceną? Czy to Polacy, jako tacy, są pozbawieni daru racjonalnego postępowania, czy też kryje się za tym myśl głębsza. Sądzę, że tak właśnie jest – myśl jest prawdziwa i poważna, przykryta tylko pozornym szaleństwem, wyrażającym się euforią niszczenia wszystkiego, co w napadzie wściekłości wpadnie wściekłym w ręce. Profesor Kik w „niepodległościowym” komentarzu dla TVN24, radził głęboko się zastanowić nad zjawiskiem, tak, abyśmy nie zostali zaskoczeni wydarzeniami jeszcze bardziej dramatycznymi. Tyle, że w swoim, nieco „klasowym” widzeniu świata sugerował, że przyczyna z pozoru irracjonalnego wybuchu leży w obojętności „tych, którym się udało” wobec losów „tych, którym się nie powiodło”. Wedle tej oceny, rzecz sprowadza się do polityki społecznej. Rząd rzekomo widzi ją w kategoriach prawicowego liberalizmu, czyli hasła „ratuj się, kto może!”, tymczasem dramatyczna sytuacja „wściekłych” skłania raczej do pochylenia się nad nimi z troską w imię społecznej (wedle Kika) lub chrześcijańskiej (według Młodzieży Wszechpolskiej) sprawiedliwości, czyli nad rzeszą ludzi przez los pokrzywdzonych. Nie idzie o mało ważne w obliczu Historii drzewka i ich niewinne korzenie, lecz o sprawiedliwość. Ta, jak wiadomo, jest najważniejsza. Dla mnie jednak, fenomen rozjuszenia jest tylko z pozoru bezmyślnym wandalizmem i wcale nie sprowadza się do samego buntu i jego formy, ani nawet istoty jego treści, której istnienie – wobec wielu obszarów otaczającej nas biedy – jest przecież łatwa do zauważenia. Zdumiewa natomiast coś innego. Oto masowy bunt i to podobnego rodzaju oraz o podobnych konsekwencjach chce wzniecić zarówno skrajnie prawicowy Artur Zawisza, jak i równie skrajnie lewicowy Piotr Ikonowicz. Obaj zachowują się jak przysłowiowi Paweł i Gaweł, co to w jednym stali domku – „Paweł na górze, a Gaweł na dole”. Rzecz w tym, że i Zawisza i Ikonowicz znaleźli się dzisiaj wcale nie na osobnych piętrach, lecz na jednym i to wspólnym, a w istocie głoszonych postulatów niczym się nie różnią od siebie prócz Matki Boskiej w klapie. Czy ten domek, to ich domek własny, czy tylko ich własna fantasmagoria? Czy przypadkiem te gwałtowne podziały nie są uwarunkowane swoistą historyczną genetyką?
Próbując rzecz rozwikłać naukowo, sięgnąłem do Maxa Webera, sławnego niemieckiego socjologa lat międzywojennych i autora książki „Etyka protestancka a duch kapitalizmu” i dowiedziałem się, że oto sam fakt „zmiany ojczyzny należy do najsilniejszych środków intensyfikacji pracy. Ta sama polska dziewczyna” – argumentuje autor – „której w stronach ojczystych nawet najlepsze zarobki nie potrafiły wyrwać z tradycyjnej ociężałości, zmienia jak gdyby całą swoją naturę będąc ‘na saksach’ na obczyźnie. To samo zjawisko występowało wśród włoskich robotników wędrownych. (…) Sam fakt pracy w innym otoczeniu łamie tradycjonalizm i działa ‘wychowawczo’; wiadomo jakie to miało znaczenia dla rozwoju ekonomicznego Ameryki. W starożytności podobne znaczenie miało dla Żydów wygnanie z Babilonu. (…) Widać to najwyraźniej choćby z różnicy rozwoju ekonomicznego między purytańskimi kalwinami Nowej Anglii a katolickim Marylandem, między episkopalnym Południem a wielowyznaniowym Rhode Island”. Wielki socjolog miał prawo, pomyślałem, porównywać poszczególne stany Ameryki, czy też odróżniać społeczną genetykę Żydów od Babilończyków, ale żeby od razu poniżać nasze polskie dziewczyny?! Co one są winne? Tylko tego, że są polskie, czy też uznaje je za „ociężałe” z tej tylko przyczyny, że Polska jest dla nich niewłaściwą ojczyzną, bo przeżyła rozbiory i inne niezasłużone przeciwności? Poczułem się niemal tak głęboko urażony, jak sam Zawisza. Ale zaraz! Czy znaczy to również, że gdyby symbol radykalnej lewicy – sam Piotr Ikonowicz znalazł się poza Ojczyzną, również stałby się równie pracowity, wydajny i konserwatywny, jak Abraham Lincoln? Przy czym – Zawisza okazał się obrońcą ojczyzny wraz z jej czysto polską wiarą chrześcijańską (jest zapewne przekonany, że tu zrodzoną, a nie gdzieś w kraju Żydów), a drugi – wiernym piewcą ateizmu i równie polskiego socjalizmu! Co ich łączy? Odwróciłem strony dzieła Maxa Webera i natrafiłem na przedmowę, sporządzoną dwadzieścia lat temu przez polską socjolog – Jadwigę Mizińską z lubelskiego UMCS i czytam: „Typowy ‘człowiek komunizmu’ (niekoniecznie homo sovieticus), przyzwyczajony jest do nieliczenia się z własną opornością czasu kalendarzowego, do manipulacyjnego doń stosunku – fikcyjnego ‘przyspieszania’, czy ‘odwracania’ biegu Historii. Rodzi to i umacnia postawy roszczeniowe, które – gdy nie zostaną zaspokojone – prowadzą do frustracji i infantylnego ‘obrażania się’ na rzeczywistość. Typowy ‘człowiek kapitalizmu’, ukształtowany właśnie przez ‘ducha’ wywodzącego się z etyki protestanckiej, wykazuje wobec czasu nie pychę, a pokorę. Słynna dewiza ‘czas to pieniądz’ dla ‘genetycznego kapitalisty’ oznacza, że na bogactwo pracuje się długo, w pocie czoła, inwestując w jego zdobycie wysiłek i rezygnując z innego, przyjemniejszego sposobu spędzania czasu. ‘Kapitalista naturalizowany’, rodem z komunizmu” – czytam dalej – „rozumie to powiedzenie w praktyce całkiem inaczej, że umykający czas upoważnia go do pośpiechu i łapczywości na pieniądze, do zdobywania ich szybko, per fas et nefas, za każdą cenę”. Bingo! Odnalazłem to, co łączy prawicę Zawiszy z lewicą Ikonowicza – nienawiść do zorganizowanego wysiłku i rozumienie pozycji materialnej oraz społecznej człowieka wyłącznie w kategoriach jego zasług dla wieczności, wynikających czy to z długości jego życia, czy też z samego tylko biegu czasu, a nie z logiki i sensu podejmowanych przez niego czynności. Oni, „reprezentanci innych ludzi”, czas mają za nic i nie uznają go za kategorię obiektywną. To nie sam czas jest ważny z jego niezależną od nas formą istnienia. Ważni są oni sami z ich chęcią czynienia dobrze, a nawet jeszcze lepiej wszystkim innym dokoła. Z wyjątkiem, rzecz jasna tych, którzy mają się na tyle dobrze, że dobro sobie czynią sami. Ci są szkodnikami, bo działają na rzecz własną, a nie dla sprawy uświęconego ideami ogółu, który tym się właśnie od jednostki różni, że miotają nim wyłącznie uczucia wyższe, a nie prymitywny interes własny. Dla ogółu, czas i jego upływ nie mają żadnego znaczenia, albowiem prawdziwą wartość ma tylko ZAMIAR, sama tylko DOBRA WOLA, a nie żaden SKUTEK. Ten ostatni nie ma żadnej wartości wobec samej ideologii zamiaru, jest przy tym poniżający. Przecież uczciwy człowiek powienien pracować dla idei, nie zaś dla efektu. To podłe. Wedle tego poglądu, skutek w postaci ogólnego dobrobytu nie powinienien być funkcją wysiłku i umiejętności, lecz winien pojawiać się niejako sam z siebie i wraz z upływem czasu. Emerytura dla emerytów! Im emeryt starszy, tym emerytura większa! I to jest sprawiedliwe! Dobrobyt – w tym ujęciu – to nagroda za zasługi, nawet te najbardziej eteryczne i wynikające z samego tylko faktu istnienia, a nie w pocie czoła wypracowanych efektów. Zresztą, trwały wysiłek rodzi efekty mało estetyczne – pot, zmęczenie i wieczne poczucie niezaspokojenia. Fuj!
Na pierwszy rzut oka idee pospołu głoszone przez Roberta Zawiszę i Piotra Ikonowicza, brane są garścią ze znanego historii arsenału rozmaitych socjalizmów. Jak w tym pogodzić zapiekłą prawicę Zawiszy z gwałtowną lewicowości Ikonowicza? Otóż, w Polsce, to się pogodzić daje. Idea jednolitości i równości jest powszechnie i niesłusznie kojarzona tylko z doświadczeniem marksizmu sowieckiego typu. Istnieje w Polsce i drugie źródło, może nawet jeszczce bardziej destrukcyjne – to wiara, że „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie!” Z pozoru brzmi równie dobrze, jak idea proletariackiej równości, ale to tylko pozór. Żeby być prawdziwym i równym innym szlachciem, trzeba mieć wokół siebie wielu ludzi od siebie gorszych, by „pan” mógł o nich wyrażać się per „cham”. Jeśli każdy byłby naprawdę równy innemu człowiekowi, to na prawdziwą „szlachetną równość między szlachetnymi” nie starczyłoby miejsca. Prawdziwy Polak poczuwający się do szlacheckiej tradycji Rzeczypospolitej musi znaleźć takich, których możnaby poniżyć, bo i prawdziwej równości w szlachetności być przecież nie może, kiedy to wszyscy są szlachetni jednakowo. Szlachetność, to z samej jej definicji, jakiś rodzaj wyjątkowości, a nie powszechności.
Lewicowe podejście do idei równości ludzi jest nieco inne i ma źródło w poczuciu „proletariackiej krzywdy”, że oto ludzie pracy własnych rąk, nie mając czasu na ćwiczenie umysłów, tracą niesprawiedliwie na wynagrodzeniu, przydzielanym w większości i niesłusznie „białoruczkim”. Obydwa są jednak podobne w tym, że dążenie do osiągnięcia stanu „pełnej równości” wiąże się z koniecznością wskazania i napiętnowania tych, którzy tę równość utrudniają, a więc nie mogą też być tak samo równi z samej definicji tego rodzaju równości. Z pozoru wydaje się, że różnica między obiema opcjami jest diametralna: za Zawiszą i jego ludźmi wcale nie stoją emisariusze międzynarodowego proletariatu, ale przeciwnie – ich wsparciem są patriotyczni piewcy wyższości prawdziwych Polaków nad całą resztą, która pod polskość się tylko podszywa. Za Ikonowiczem stoją z kolei ci – „równi od dołu”, a nie „od góry”. Prawdziwi Polacy Zawiszy, to spadkobiercy szlachetnych przodków – listopadowej i styczniowej szlachty walczącej o niepodległość kraju i jego wolność, która tylko przez chwilowe zaćmienie umysłu pozwoliła Europie na jego rozbiór i tej niepodległości utratę. Nie oznacza to jednak wcale braku patriotyzmu – to tylko chwila nieuwagi. Demografowie są jednak pewni tego, że potomków proletariatu wszędzie w Polsce pełno, ale z potomstwa herbowych patriotów pozostały ledwie resztki. Skąd więc to odrodzenie zaciekłości w konkursie o „prawdziwą polskość”, skoro zarówno herbowe, jak i klasowe źródła tych dwóch rodzajów równości już dawno wyschły. Otóż, zerwały się tylko genealogiczne linie, ale przecież same geny nie znikają, żyją w nas nadal i dzielą klasy, warstwy i rodziny. Dzielą wsie, miasta i miasteczka. Na dwie części: na tych, którzy sądzą, że dobrobyt trzeba sobie wypracować i tych, którzy uważają, że im się on należy z samej natury rzeczy. Herbowa szlachta nie przetrwała fizycznie, przetrwała natomiast jej inteligencka matryca, prowadząca do konstatacji, że inteligent jako taki jest tworem lepszym od innych, bo z samej definicji przecież inteligencję własną posiada i dowodzić tego nie potrzebuje. Tak samo rozumowała szlachta Pierwszej Rzeczypospolitej: człowiek „lepszym” się rodzi, a nie się na „lepszość’ sam wybija, bo to „wybijanie się”, to czynność zgoła poniżająca. Lepszym – z samej zasady urodzenia się lepszym – się jest, albo nie jest, taka już tej lepszości ponadnaturalna cecha. Walczący 11 listopada na ulicach Warszawy „bojownicy sprawy”, mogli być równie dobrze emanacją jednych albo drugich, a może nawet i jednych i drugich równocześnie, bo teoretyczne źródła tych ideologii mieszają się ze sobą bez trudu.
Polska, od stuleci tym różni się od Europy, że hołduje zgodzie na istnienie w jej granicach dwóch odrębnych i całkiem wrogich sobie narodów. To żadne nowe odkrycie. Rzecz od dawna znana i dobrze zbadana. Przedwojenny komentator i publicysta Piotr Drzewiecki zauważył, że Polacy mają dziwaczną tendencję do zaniechania wysiłku, gdy osiągnięte rezultaty zapewniają już zupełnie skromny byt. Ta lepsza część narodu jest o tyle lepsza, o ile nie jest zmuszana do nadmiernego wysiłku. „Stąd” – konkluduje – „szeroki pęd do zajęć biurokratycznych w służbie publicznej”. Kazimierz Dąbrowski, z kolei, tak klasyfikował polskie cechy narodowe: „kult niekompetencj, brak dbałości o ludzi wartościowych, egocentryzm, brak właściwej samooceny, (…) czyli zespół egocentryczny o większym lub mniejszym stopniu niedojrzałości psychicznej oraz afektywnej niedojrzałości cechującej dziecko’. I dodawał, że w Polsce amator wzbudza podziw i uznanie, a zawodowiec – współczucie. Źródła tego zjawiska sięgać miałyby daleko w przeszłość „do tych okresów w historii, kiedy nowożytna Europa cywilizowała się, a szlachta polska wyprawiała harce na dzikich polach Ukrainy”, czyli w tej części kontynentu, której zdarzyło się leżeć między „dostatnią ciągłością Zachodu a bezkresną tymczasowością Rosji”. Jeśli przełożyć to na język zachowań politycznych, oznacza „prawicowość” w wydaniu Kaczyńskiego, w gruncie rzeczy głęboko lewicową i zgodną z matrycą jego życia osobistego, czyli trwałą tendencją do ograniczania wysiłku po zaspokojeniu potrzeb uznanych za wystarczające minimum. To z tej przyczyny jest on wzorowym przywódcą opcji antyeuropejskiej. Tam, na Zachodzie, człowiek sukcesu musi wykazać się zupełnie inną cechą – gotowością nieustannej maksymalizacji wysiłku, albowiem wieczna konkurencja wymusza zachowania, które nie kończą się na zaspokajaniu własnych potrzeb (to efekt wtórny), lecz wymuszają stałą konieczność jej sprostania i wytrwania w sytuacji nieustanych wyzwań. „Prawdziwy” Polak konkurencji nie znosi. Uwielbia natomiast rentę lub emeryturę.
Rada dla polityków i mediów jest w tej sytuacji jednoznaczna. Porzućcie nadzieje na przekonanie kogokolwiek do czegokolwiek. Różnice w ocenie sensowności awantur i bijatyk nie biorą się przecież z odmienności w pozycji społecznej samych aktorów wydarzeń, lecz ich źródła leżą w różnicach społecznej genetyki, potrafiącej dziwnym trafem przebiegać nawet w poprzek rodzin i bez wyraźnego związku ze społecznym uwarstwieniem. Polska jest podzielona według rozkładu genów decydujących o sposobie postrzegania kategorii biegnącego obok nich czasu, nie zaś wedle samej tylko jej geografii, czy osobniczego stopnia inteligencji Polaków. Właśnie, czasu biegnącego obok nich, czy też razem z nimi? Radykałowie prawicy i lewicy w jednym są zgodni: bieg czasu nie ma znaczenia, to my sami nim władamy i tylko od nas zależy, czy podda się naszym ideom! Inaczej myśląca reszta, to zwykłe mięczaki. W tym spojrzeniu na rzeczywistość nie ma różnicy między Ikonowiczem i Zawiszą i są obydwaj zarówno Pawłem, jak i Gawłem.
Rada dla rozumnej części społeczeństwa jest za to inna: porzućcie nadzieje na zmianę i poprawę tej sytuacji, jeśli pozostawicie ją tylko politykom, a nie potraficie sami użyć własnego społecznego potencjału. Politycy są rezultatem tej samej genetyki, co reszta Polaków, ale na tyle sprytni i wyrobieni, by pozytywną selekcję ludzi w polityce zastąpić negatywną, czyli taką, która przez oczka tej sieci przepuszcza tylko tych, którzy nie poszukują intelektualnego zmęczenia, kontentując się tylko taką wiedzą, która pozwala na odróżnienie genów od genitaliów.
To, co wydarzyło się 11 listopada jest dowodem na to, co o historii polskiego narodu już wiemy z całą pewnością. Polska nie jest krajem ani Wschodu – z jego lekceważeniem kategorii czasu, ani też Zachodu – z jego nastawieniem na konkurencję i wieczny pęd do zmian. I Wschód i Zachód mają swoją genetykę. Polska też ją ma, tyle, że dziwacznie odmienną. Prawdę mówiąc, tkwi w nas mało tych genów rodem z Zachodu, bo i kiedy miałyby się pojawić? Niespełna dziesięć lat Europejskiej Unii, to stanowczo za mało. Większość, z nich, to biologiczne nośniki poglądów Wschodu przefiltrowane przez szlachecką fanfaronadę lub proletariackie marzenie o jednakowości wszystkich. Tyle, że inaczej niż w innych krajach regionu, w tym wspólnym kotle polskości, mieszczą się nie tylko geny azjatyckiego proletariatu – tej weberowskiej dziewczyny z polskiego interioru, ale również wszystkie z „wyższej półki” – krymskiego Tuhajbeja, litewskiego Radziwiłła, ukraińskiego Potockiego i Dmowskiego z Kongresówki. Mieszanka tak wielce szlachetnych genów – szlachetnych, bo odziedziczonych po godnych podziwu przodkach, którzy „znosili się nawet z Rzymianami”, uległa w III Rzeczypospolitej ostatecznej koniunkcji z genami ich proletariackich wyzwoleńców, również aspirujących dzisiaj do „pańskości” choćby z samego tytułu dawnego wobec nich poddaństwa. Te dwie genetycznie odmienne, ale politycznie podobne Polski, spotkały się 11 listopada na ulicach Warszawy. Przyszłość pokaże, czy taka Polska stanie się długotrwałym faktem, czy też już coś w tej naszej genetyce drgnęło. Czas najwyższy, by drgnęło! Drgnie z całą pewnością wtedy, gdy weberowskie „dziewczyny z polskiego interioru”, zamiast tkwić na wiecznych saksach na Zachodzie, powrócą kiedyś do domu. Wtedy, biada polskim panom!

By Rafal Krawczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.