W okresie rosnącej potęgi Zachodu i kolonizowania przezeń reszty świata, nikomu nie przychodziło do głowy, że sukcesy jego cywilizacji są następstwem względnej słabości innych wielkich kultur. Pan Tarkowski, jeden z bohaterów sienkiewiczowskiej powieści „W pustyni i w puszczy”, na zadane przezeń pytanie o to, jak potoczą się przyszłe losy świata, mógł od swego brytyjskiego partera, pana Rawlisona, usłyszeć tylko jedną odpowiedź, wypowiedzianą wtedy z pełnym przekonaniem – „potem będzie Anglia!”. Odpowiedź była prawdziwa, ale wiara w trwałą przewagę Anglii i szerzej – Zachodu – nad resztą świata, szybko przeminęła i prawdziwa być przestała, a opinia pana Rawlisona wydaje się z dzisiejszej perspektywy mieć aspekt humorystyczny. Więcej, konsekwencją przyjęcia za oczywistość tego, że Zachód jest wystarczająco jednolitą cywilizacją, by uznać go za spójną i zawsze dominującą jedność, było związane z przypuszczeniem, że następnym krokiem, którego dokona świat, może być już tylko globalizacja przeprowadzona pod zachodnimi sztandarami. Powszechnie zakładano, że naturą przemian będzie utrwalanie przede wszystkim tych elementów globalnego otoczenia, które pozwolą traktować cały świat jako jeden zwarty kompleks, a nie tylko zestaw odrębnych i różniących się od siebie formacji. Kompleks wielobarwny i zróżnicowany, ale stale dążący do homogenicznej w swej istocie jedności. Później, pojawiła się sugestia, że proces ten będzie przebiegał w drodze sukcesywnego przejmowania wzorców zachodnich przez wszystkie inne jego regiony, lecz nie będzie to droga „zwyczajnego” upodobniania się do Zachodu, ile stałe wchłanianie tych z jego cech, które zaowocowały znamienną „usterką systemową”, pozwalającą na ciągły ruch, zmiany i reformy, postęp technologiczny i nieustanny rozwój gospodarczy i społeczny. Gwałtowna ekspansja wielkich korporacji przemysłowo-handlowych zdawała się potwierdzać diagnozę. Stały się zjawiskiem powszechnym, a ich handlowe emanacje – supermarkety, zawłaszczyły krajobraz większości wielkich miast świata. Podobne zjawisko miało miejsce w przestrzeni informacji. Niespodziewanie ekspansywny rozwój mediów elektronicznych doprowadził do sytuacji, w której cały świat mógł zostać opleciony jednolitą siecią informacyjną i w każdym jego zakątku można dziś spodziewać się równie szybkiego otrzymania tych samych zestawów wiadomości. Do tego wielkiego przełomu przylgnęło romantyczne miano „globalnej wioski”. Romantyczne, ponieważ za sformułowaniem – inaczej niż ma to miejsce w rzeczywistości – nie krył się element agresji, ani też żadnego „zderzenia”, lecz jej istotą miało być pokojowe i przyjazne współżycie sąsiadów. Określenie „globalna wioska” zostało wprowadzone przez Marshalla McLuhana ponad pół wieku temu. Oznaczało wtedy ujawnienie się trendu, który zdawał się z całą pewnością wyznaczać przemianę świata w obliczu gwałtownego i rewolucyjnego ujednolicenia treści przynoszonych przez media elektroniczne. Autor „The Guttenberg Galaxy” przewidział pojawienie się internetu jako swoistego przedłużenia ludzkiej świadomości i zupełnie nowego instrumentu wzajemnego poznawania się ludzi bez konieczności podejmowania dalekich podróży. Przepowiednia się spełniła, przynajmniej w tym zakresie, że w efekcie nowych technologii, świat stał się jednolitym kompleksem obiegu informacji. Czy jednak stał się również globalną wioską w znaczeniu jedności i jednolitości mechanizmów rządzących wszystkimi jego zakątkami i czy ma na to szansę w przyszłości? To jednak zupełnie inna kwestia i – jak dotąd – niepotwierdzony niczym optymizm.Twórcy i propagatorzy pojęcia mogliby poczuć się głęboko rozczarowani obecnym stanem tej naszej wspólnej „globalnej osady”. Okazało się przy tym, że media elektroniczne są niczym innym, jak tylko surowym i pozbawionym ludzkich emocji narzędziem przesyłania oraz gromadzenia informacji, w niczym jednak, albo tylko w niewielkim stopniu, przyczyniającym się do zwiększenia wzajemnej empatii ludzi odmiennych tradycji.Ten etap jest jeszcze przed nami i jak narazie dysponujemy tylko surowym i jednostronnym narzędziem w postaci internetu. Nasilenie międzynarodowych konfliktów, w szczególności tych, które wiążą się z zagrożeniem ze strony świata muzułmanów, nie pozwala nikomu, kto ma się za rozsądną osobę i uważnie rozgląda się po świecie, uwierzyć w to, że obserwujemy właśnie przybliżanie się do niego przyszłości w formie jednej globalnej wioski. Rozumowanie McLuhana związane było z rozwojem samej tylko technologii elektronicznej, nie odnosząc się do globalnej i regionalnej polityki, ani też nie wchodziło w zagadnienia kulturowe, więc trudno obarczyć go odpowiedzialnością za niespełnione nadzieje. Domyślać się można tylko, że w podtekście kryła się sugestia, że skoro nowoczesne technologie narodziły się w obszarze Zachodu, to i „globalna wioska” będzie reprezentować hierarchię wartości zachodniego typu. Perspektywę kulturowej konwergencji próbował przed światem zarysować kilkadziesiąt lat później – Francis Fukuyama wraz z jego koncepcją „końca historii”, jako łagodnego procesu ujednolicania świata właśnie na zachodnią modłę. Spotkał się z gwałtowną ripostą ze strony Huntingtona w postaci ostrzeżenia przed perspektywą zderzania się cywilizacji w miejsce ich pokojowej koegzystencji oraz wzajemnej konwergencji i wieszczącego nieustający stan alertu pomiędzy wielkimi kulturami, a także nasilającą się ich wzajemną konkurencyjność i narastanie agresywności ze strony „państw wiodących” – Rosji dla prawosławia, Chin dla przestrzeni cywilizacji chińskiej, a Indii – dla hinduizmu i buddyzmu. Huntington nie przewidział jednak procesu gwałtownego narastania wojowniczości islamu, który takiego państwa-przewodnika nie ma wcale, lecz wygląda na to, że stało się to raczej jego siłą, niż słabością. Wszystko to potwierdza tylko naszą tezę, że cywilizacje, jako ponadnarodowe twory kulturowe, kierują się własną logiką zmian, która nie daje się ubrać w karby zwykłego przedłużenia polityki międzynarodowej globalnych mocarstw i największych państw narodowych. Tymi rządzą politycy, kierujący się bardziej własnymi interesami, niż – jakkolwiek by je nie sformułować – interesami cywilizacji, do których należą. Wielkimi cywilizacjami politycy nie rządzą. To pewne. No to, kto (co?) nimi rządzi? Jaki jest mechanizm przemian, w których społeczeństwa i ich najbardziej eksponowani reprezentanci nie tylko nie odgrywają podmiotowej roli, ale nawet sami nie zdają sobie sprawy z tego, że jej nie odgrywają? Odpowiedź na to pytanie pozostawimy na później. Jesteśmy już prawie dwie dekady po pierwszej wymianie intelektualnych ciosów dotyczących kierunku, w jakim zmierza świat i wiemy więcej niż autorzy koncepcji „końca historii” i „zderzenia cywilizacji” wiedzieli w okresie ich tworzenia. Co więcej, zaczynamy rozumieć mechanizm wielkich przemian kulturowych i wiemy już, że nie są to procesy ani gładkie, ani też przynoszące same tylko humanitarne rozwiązania. Więcej, wygląda na to, że wielkie cywilizacje ludzi, czyli niby-ludzkie ich własne twory, nie za bardzo się liczą z ceną ich życia. Okazało się, że ewolucja cywilizacji ma w sobie spory zapas brutalności, a samo pojęcie „globalizacja” – niezależnie od wyrafinowania używanych naukowych narzędzi i gładkich definicji – w rzeczywistości nasączone jest ludzką krwią. Z całą pewnością proces ten nie jest i nie będzie rozwijany za pomocą rozsyłania gołąbków pokoju i organizowania naukowych konferencji. Nie ma już dzisiaj pewności, że – szczególnie w obliczu gospodarczo-społecznego kryzysu, jaki przeżywa – Zachód będzie miał wystarczająco dużo energii, by procesowi globalizacji skutecznie przewodzić. Jego możliwości, ograniczone geograficznie – według wizji Huntingtona – do protestanckiej i katolickiej odmiany chrześcijaństwa, uległy stabilizacji, ale zawarte w niej założenie o znacznym stopniu jednolitości całego regionu kulturowego zostało zachwiane. Widać to w obrazie dzisiejszej Unii Europejskiej, która – chociaż unię ma w nazwie – wcale już nie wygląda na region prący ku dalszej unifikacji kontynentu. Poza tym, miały miejsce wydarzenia przez autora wizji zupełnie nieprzewidziane. Najpierw, z początkiem nowego stulecia, w skład niewątpliwie „zachodniej” Unii Europejskiej, została włączona ósemka państw wschodniej Europy, co do których jeszcze dekadę wcześniej, sam autor „zderzenia” miał wątpliwości, czy są w stanie w bliskiej przyszłości spełnić wymagane standardy, aby stać się częścią Zachodu. Niedługo później, w skład Unii Europejskiej weszły jeszcze bardziej kontrowersyjne podmioty, czyli dwa kraje bałkańskie – Rumunia i Bułgaria. Nie było żadnych wątpliwości, że standardów nie spełniają, a jednego z nich, w postaci chrześcijaństwa zachodniego, spełnić nie były nigdy w stanie ze względu na panujące tam prawosławie. Wcześniej, wyjątek uczyniono w stosunku do Grecji, lecz ta kojarzyła się Zachodowi raczej z Arystotelesem, Platonem i ateńskim Akropolem, niż ze wschodnią odmianą chrześcijaństwa, będącego od początku swego istnienia w cywilizacyjnej opozycji do Zachodu. Mało brakowało, aby poważne rozmowy o akcesji podjęto z na wskroś muzułmańską Turcją. W 2013 roku pojawił się kolejny członek Unii – Chorwacja. Ta akurat, jako kraj katolicki spełniała religijne kryterium kulturowej tożsamości, lecz weszła w skład Unii raczej z historycznych sentymentów jej sąsiadów, niż w wyniku pełnej gotowości systemowej. Była do I wojny światowej południowo-wschodnim krańcem Austro-Węgier. Ich rozśpiewana i roztańczona stolica – habsburski Wiedeń, nigdy nie straciła statusu jednej z najświetniejszych europejskich metropolii, więc usprawiedliwienie członkostwa Chorwacji nie sprawiało ideowych kłopotów, choć w rzeczywistości kraj należał do węgierskiej, a nie austriackiej części państwa. Tymczasem jednak, zaczęło się sypać europejskie Południe. Grecki krach wykazał niezdolność kraju do sprostania europejskim standardom gospodarności i efektywności, zachwiała się wiara w tę zdolność w stosunku do Włoch, Hiszpanii i Portugalii. Wielka Brytania stanęła na krawędzi przekonania, że jej własna „europejskość” jest tak wysokiej miary, że to właśnie kontynentalna reszta Unii może nie sprostać jej wymaganiom, a ludność Albionu zaczęła nawet wyrażać wątpliwość, co do racjonalności swego dalszego uczestnictwa we Wspólnocie. Nietknięta w swej „europejskiej godności” pozostała już tylko germańska część kontynentu, co samo w sobie zrodziło niechciane skojarzenia historyczne. Pojawiło się jednak pytanie: czy takiej właśnie Europy oczekiwaliśmy i czy to Wspólnota się sypie, jako z gruntu organizm nietrwały, czy też o jej naturalnym i całościowym udziale w cywilizacji zwanej zachodnią, trzeba po prostu zacząć debatować od nowa? Z całą pewnością Europa dawno zapomniała o swej dziewiętnastowiecznej świetności, a sami Europejczycy zdają sobie sprawę z tego, że nie są już pępkiem świata. Powoli, przestają nim być Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, jeszcze do niedawna przez nikogo niekwestionowana i jedyna prawdziwa potęga globalna. Na przekonaniu o ich sile wyrosła fukuyamowska koncepcja „końca historii” i bezbolesnego zwycięstwa amerykańskiej wersji wiary w to, czym jest Zachód. Koncepcja powstała zaledwie trzydzieści lat temu, a dzisiaj – i wiemy to z całą pewnością – za życia zaledwie jednego pokolenia Ameryka globalną potęgą być przestała, a sami Amerykanie nabrali przy tym wątpliwości, co do swych realnych możliwości globalnych, słusznie przy okazji oponując przeciwko interwencji ich kraju w Syrii. Jednak pytanie o to, czy Zachód przegrał swoją globalną szansę jest przedwczesne. Narazie wiemy tylko tyle, że wewnętrzny zegar ziemskich cywilizacji gwałtownie przyspieszył i na kolejną falę zmian być może nie będziemy musieli czekać aż do następnego pokolenia. Dzisiaj wiemy, że poszukiwanie odpowiedzi, co do przyszłości świata w jego przeszłości, może okazać się błędne, nie z tej przyczyny, że przeszłość przestała być faktem, lecz z tego powodu, że zbliżające się zmiany mogą mieć charakter odmiany jakościowej, to znaczy zmieniającej zasady dotychczasowego mechanizmu przemian i – w obliczu rodzenia się świata jako jednej całości w miejsce zestawu odmiennych cywilizacji – powołującej do życia mechanizm zupełnie nowy. Oznacza to również, że przewidywanie tempa i zakresu przemian w oparciu o doświadczenia historyczne jest z gruntu błędne. Historia staje się powoli już tylko materią nieodwracalnej przeszłości, a przyszłe zmiany nabiorą zapewne zupełnie nowej dynamiki i nieznanego dotąd przyspieszenia i kształtu. Oznacza to, że dotkną zapewne i nas, dzisiaj żyjących, a jeśli tak, to warto wiedzieć, co właściwie nas czeka. To zresztą zawsze jest warto wiedzieć.