Vidkun Quisling wszedł do historii jako człowiek dotknięty infamią,. Jednak żadnemu polskiemu politykowi, zbliżonemu charakterem i marzeniami do czarnego bohatera Norwegii, nie udało się w jego stylu zawładnąć niczyją wyobraźnią. Jedyny dzisiaj do tej roli kandydat doczekał się tylko niezbyt eleganckiego komentarza: „siadaj kurduplu!”. Z całą pewnością nie pasuje to do oblicza i godności męża stanu. Żądni władzy politycy nigdy przecież nie myślą o sobie w ten sposób, czyli ani w obraźliwej kategorii „kurdupla”, ani też, rzecz jasna, nie oczekują pogardy. Wyobraźnia potrzymuje ich obraz bliżej wizerunku zbawców Ojczyzny, pewnych tego, że przez jej lud są nieprzytomnie kochani, a jeśli kochani nie są, świadczy to tylko o tego ludu głupocie. Vidkun Quisling, w czasach II wojny światowej dwukrotny premier norweskiego rządu, nigdy nie uznał się za zdrajcę, lecz za najwyższej próby patriotę. W dniu aresztowania wykrzyknął nawet: „wiem, że norweski naród skazał mnie na śmierć (…) ale pozwólmy wydać werdykt historii. Wierzcie mi, za dziesięć lat będę uznany za drugiego Świętego Olafa!”. Rozstrzelano go w październiku 1945 roku, ale zarówno w dziesięć, jak i pięćdziesiąt lat później, jego nazwiska wcale nie kojarzono ze Świętym Olafem, lecz z działalnością obłożoną pogardą. Prawdziwym źródłem jego dążenia do władzy nie był bowiem żaden zbożny cel, lecz tylko realizacja własnych, bardzo egotystycznych, żeby nie rzecz „narcyzowych” ambicji. W tym akurat nie okazał się w żadnej mierze wyjątkiem.
Quisling, nie był w tradycji skandynawskiej postacią samotną. Jeden z pierwszych królów Norwegii, ten sam, na którego pamięć powoływał się przed rozstrzelaniem, to król Olaf, panujący w latach 1015-1028. Przeszedł do historii jako władca okrutny, bez żalu zdradzający zwolenników i krwawo tępiący przeciwników. Został jednak kanonizowany w imię „wyższych racji” zaledwie w rok po zamordowaniu go przez własne otoczenie. Dzisiaj, jest znany jako Święty Olaf i przypisana jest mu zasługa wprowadzenia w Norwegii chrześcijaństwa. Natomiast miejsce samego Quislinga w historii doskonale określił Winston Churchill w przemówieniu wygłoszonym przed obu izbami Kongresu Stanów Zjednoczonych: „Nadzieja powróciła do serc milionów mężczyzn i kobiet i razem z nią zapalił się ogień gniewu wobec brutalności i fałszywości najeźdźcy. Gniew, nienawiść oraz pogarda zapłonęła również w obliczu przestępstwa zdrady, do jakiej dopuścili się rozmaitej maści Quislingowie”.
Powszechnie wiadomo, że ludzie są podobni do siebie w tym, że grzeszą, a ich świat jest z samej natury pełen występków. Jednym z powszechniejszych i najsilniej przyciągających ludzi grzechów jest żądza władzy, czyli czerpanie przyjemności z samego tylko panowania nad losem innych. Nie uchronił się od grzechu sam papież Franciszek, odmawiając niedawno spotkania z Dalajalamą, duchowym przywódcą tybetańskich buddystów. Strach przed wrogimi Dalajlamie Chinami, to jedno, a papieska obawa przed konkurencją, to drugie. Tylko, gdzie podziało się chrześcijańskie miłosierdzie i potrzeba pochylenia się nad losem zbłąkanego Samarytanina?
Zresztą, grzech grzechowi nierówny. Grzechom największego kalibru nadano miano zbrodni, bo samo słowo „grzech” uznano za zbyt słabe, by opisać rozmiar czynu. Jest jednak cechą wszystkich kultur świata możność rozgrzeszenia grzesznika, tyle, że sam mechanizm rozgrzeszania jest wszędzie inny. Popełnienie grzechu może przy tym doczekać się wybaczenia, jednak zbrodni rozgrzeszyć już się nie da. Hitlera, czy Mussoliniego nie rozgrzeszył nigdy nikt, ani kapłan, ani sama historia i obydwaj zresztą za życia wiedzieli, co ich czeka, kiedy gra dobiegnie końca. Są jednak rodzaje grzechu, które też kończą się celą śmierci, nie będąc zbrodnią w obiegowym słowa znaczeniu. To właśnie przypadek Vidkuna Quislinga, którego nazwisko związało się na wieki z popełnieniem swoiście wzorcowego występku uznanego za rodzaj zbrodni, to jest grzechu zdrady stanu. Sam bohater odegrał przy tym szczególną rolę w zamazywaniu granicy pomiędzy racją stanu a zwykłą nieprzyzwoitością.
Zdrada stanu, to pojęcie szczególnego rodzaju. Istnieją ludzie nie tylko żądni władzy, ale i niezłomnie przekonani o tym, że mają patent na uszczęśliwianie innych, przy czym tę własną cechę zamierzają definować w taki sposób, by nie czuć się przy tym związanymi odczuciami uszczęśliwianych. To ludzie o mentalności dyktatorów i znacznie ograniczonej wyobraźni, tacy, jak Hitler i Mussolini, a dzisiaj pretenduje do tego Władimir Putin w Rosji, czy Viktor Orban na Węgrzech. Rzecz w tym, że inne są już czasy, więc mniej krwawi są też dyktatorzy, ale też i odmienni – bardziej śmieszni, niż groźni – są również współcześni kandydaci na quislingów. Ci zresztą, nie dochodzą do władzy sami. Są wynoszeni wyobraźnią i poparciem innych ludzi, niekoniecznie przy tym rozumiejących skutki ich rządów oraz ich mechanizmy. Hitler otrzymał władzę nad Niemcami nie w następstwie zamachu stanu, lecz w wyniku powszechnych wyborów. Mało kto z jego wyborców zdawał sobie jednak sprawę z tego, że są to wybory ostatnie. Kolejne, odbyły się dopiero po piętnastu latach, już po zakończeniu największej z wojen i zniszczeniu Europy. Na tym zresztą polega wrodzona każdemu systemowi wyborczemu słabość, że o ile sam elektorat kontroluje jakoś początek tego procesu, to jego zakończenie może być dla wszystkich niespodzianką i zakończyć się w zupełnie niedemokratycznej przestrzeni.
Swoistym dziedzictwem Europy jest starożytna Grecja, nie tylko z jej plejadą filozofów i myślicieli, ale również z przekonaniem, że rozwiązaniem wielu problemów ludzkości mogłyby stać się rządy mędrców. Renesansowy artysta Rafael Santi, na malowidle stworzonym w Watykanie na zlecenie papieża Juliusza II, zawarł myśl o wybitności wielkich ludzi w sposób, w którym ukryta jest sugestia, że ci zapewne rządziliby sprawnie, mądrze i sprawiedliwie. W samym centrum fresku znaleźli się najwięksi myśliciele wszechczasów – Platon i Arystoteles. Ten ostatni, skłania się ku wiedzy i doświadczeniu, wskazując ziemię i przyrodę. Jego wielki nauczyciel – Platon, ucharakteryzowany na fresku na podobieństwo Leonarda da Vinci, kieruje palec ku niebu jako źródłu wszelkiej inspiracji oraz najważniejszych idei. Starzec spoczywający na schodach, to Diogenes (ten od beczki), a opierający się o kamień Heraklit, ma rysy Michała Anioła. Na fresku dostrzec też można innych myślicieli starożytności – Pitagorasa, Sokratesa i Euklidesa. Nie brakuje rzeszy pomniejszych filozofów – sofistów i stoików. Prowadzić to ma do przekonania, że drogą do Prawdy jest Rozum, a ten jest przywilejem najmędrszych. Czy nie należałoby zatem podjąć tę dawną platońską myśl i wprowadzić, gdzie tylko da się to zrobić, zasadę władzy mędrców, zamiast rządów zupełnie przypadkowych polityków różnej maści, czy też delegowanych w wyborach całkiem nieznanych reprezentantów ludu? Problem w tym, że akceptacja dla tego rodzaju refleksji prowadziłaby raczej ku rządom samozwańców lub domorosłych quislingów, a niekoniecznie ludzi rządzących najlepiej. Filozoficzna, czy nawet życiowa mądrość, nie jest gwarancją tego, że i w polityce, filozof i mędrzec, zdaliby egzamin z pokusy nadużycia władzy, grzechu megalomanii, czy korupcji. Świat ma z tym pewne doświadczenie i nie jest przypadkiem, że nigdy i nigdzie sama platońska idea nie doczekała się urzeczywistnienia.
We współczesnym języku politycznym, słowo quisling jest synonimem zdrajcy, w szczególności takiego, który służy interesom obcych, przeciwko własnemu narodowi i ze szkodą dla rodzimej kultury. To człowiek, niejako z zasady gotów do bycia przekupionym samym tylko pozorem władzy. Vidkun Quisling, zanim został uznany za zdrajcę, miał za sobą działalność uznawaną skądinąd za głęboko patriotyczną. Jako dziecko ewangelickiego pastora ukończył z najwyższą lokatą prestiżową akademię wojskową, a w norweskiej armii awansował do stopnia majora. W 1918 roku, został wojskowym attaché w tworzącej się komunistycznej Rosji. Podczas klęski nieurodzaju na Powołżu u boku słynnego później podróżnika Nansena brał udział w akcji pomocy ofiarom głodu, za co został też odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego. Zafascynowała go jednak nie tyle sama sowiecka ideologia, ile bezwzględna skuteczność jej rządów. Musiał mieć jakieś szczególne w tym względzie skłonności, skoro obie jego żony – Rosjanka i Ukrainka, pochodziły z dawnego ZSRR. Po powrocie do kraju, skierował jednak sympatie nie ku komunizmowi, lecz w stronę ruchów faszyzujących i z ramienia Partii Chłopskiej objął tekę ministra wojny (1931-1933). Wiedziony polityczną ambicją, dał się skłonić Hitlerowi do współpracy z NSDAP. W 1942 roku, stanął na czele kolaboracyjnego rządu, składającego się już tylko z działaczy jego własnej partii, ale nigdy nie otrzymał realnej władzy, pozostającej w rękach Komisarza Rzeszy. Dotrwał w premierostwie do końca wojny i ostatecznej klęski jego mocodawcy. Ten, uważał go zawsze za warte użycia narzędzie, ale nigdy za partnera i na spotkaniu obu polityków w lutym 1942 roku, Quislingowi nie udało się osiągnąć żadnego z postulatów – ani zawarcia układu pokojowego, ani reaktywowania armii norweskiej, ani też utworzenia Związku Narodów Nordyckich – pod przewodnictwem Rzeszy, ale za to z pełną niepodległością Norwegii i innych państw Skandynawii. Hitler potwierdził mu jedynie tytuł Førera narodu norweskiego, odpowiednika niemieckiego Führera. Musiało mu to wystarczająco schlebiać, by w zamian za namiastkę władzy pogodzić się z perspektywą infamii. Do końca wierzył, że jako mężowi stanu, historia odda mu kiedyś sprawiedliwość. Z perspektywy czasu przywodzi to jednak myśl, że główną motywacją postępowania Quislinga, była nawet nie sama żądza władzy, lecz swoista przyjemność pławienia się w oparach jej namiastki, a nie władzy prawdziwej. Okazuje się, że nawet tego rodzaju płaska i pusta motywacja potrafi przywieść ludzi w pobliże zbrodni stanu.
Zadumanie nad motywacją postępowania ludzi w rodzaju norweskiego Quislinga prowadzi do refleksji, że jej istotą jest głęboko ludzka cecha nazywana próżnością. W relacjach towarzyskich może być uważana za niegroźną śmiesznostkę, jednak w przestrzeni władzy ma daleko idące i trudne do przewidzenia następstwa. Świadectwem jej posiadania jest gotowość polityka do dowolnej „zmiany twarzy”, jeśli tego wymagają okoliczności. Taka zmiana podszyta jest kłamstwem, które już jako takie powinno w świadomości wyborców uruchomić dzwonek alarmowy. Jeśli pojawia się w spokojnych czasach, uznaje się to za niegroźny wybryk, trzeba jednak pamiętać, że jej tło i niszczycielski potencjał mają bardziej ponure źródła.
Świat jest daleki od jednorodności, nawet w najzupełniej elementarnych sprawach, a władza wywołuje wyjątkowe namiętności. Rzecz również w tym, że sama istota odrębności własnych racji, zakłada jakiś rodzaj uniformizmu poglądów ludzi należących do jej kręgu. Wielkie kultury godzą się z tym podejściem nawet wtedy, gdy mająca uniwersalne ambicje etyka chrześcijańska, staje w sprzeczności z regionalną etyką islamu, plemienną moralnością judaizmu, czy też stepową mentalnością Rosjan i przedkładaniu imperialnej polityki panowania nad wartości etyczne wyższego rzędu. Rodzi się wtedy wątpliwość, czy aby Bóg wszystkich religii monoteistycznych, jest istotnie jedną i tą samą Osobą i jest On tylko Jeden, skoro dla żydowskiego Jahwe czynem niegodnym jest tylko niewłaściwy postępek względem współwyznawcy, jednak uczyniony komuś z „reszty świata” przestaje być grzechem. Muzułmański Allach jest również miłosierny tylko wobec wyznawców Koranu, los innych nie interesuje go wcale. Bóg chrześcijański, aczkolwiek najbardziej z tych trzech liberalny, to jednak całą połowę ludzkości – Chińczyków, Japończyków i buddystów, pozostawia sobie samym i nie uważa za podopiecznych ani równych w człowieczeństwie, ale za całkiem obcych. Nie jest przypadkiem, chociaż nie da się tego wyjaśnić w kategoriach teologicznych, że papież Franciszek odmówił spotkania z tybetańskim Dalajlamą z przyczyn zarówno doktrynalnych, jak i politycznych. Czyżby Wszechmogący Bóg, był – za pośrednictwem papieża – równie mocno uwikłany w ziemskie zależności, układy i żądzę władzy, że chrześcijańska wspaniałomyślność jemu też przestała służyć?
Spór o istotę władzy jednych ludzi nad drugimi istnieje od czasów greckich filozofów. Wtedy, sprowadzał się do pytania, na ile jest nią szlachetne pragnienie zaprowadzenia społecznego porządku i zapewnienie sprawiedliwości wszystkim ludziom, tak jak sobie to wyobrażał Platon i jego uczniowie, na ile zaś, jest to następstwo niskich pobudek, żądzy panowania i władzy w każdej formie i za wszelką cenę. Potem jednak, przyszła wiara w Jedynego Boga, która sprawę zagmatwała do reszty. Mieścił się w tej przestrzeni judaizm oraz islam, w ramach których Bóg był zarówno Pierwszym Żydem, jak i Pierwszym Muzułmaninem, ale i w przestrzeni chrześcijaństwa jest On Jedynym Opiekunem tylko swoich wyznawców, a nie wszystkich mieszkańców globu. Człowieczeństwo stawało się w tej sytuacji następstwem pewnej formalności, czyli aktu chrztu i uznania wyższości Istoty w imieniu której ludzi chrzczono, ponad samym obiektem tego chrztu, ale też niczym więcej. Czy to z tej przyczyny narody chrześcijańskie z tak wielką łatwością utworzyły kiedyś wielkie imperia kolonialne, służące wyłącznie ich własnym korzyściom i nie mające z samym Bogiem wiele wspólnego?
W Europie Zachodniej, na skutek ewolucji katolickiego chrześcijaństwa w kierunku luteranizmu, kalwinizmu oraz liberalnej wersji judaizmu rzecz przybrała szczególnego kształtu. Odstąpiono od tezy, że ostateczna ocena religijności życia każdego człowieka dokonuje się dopiero po jego śmierci. W ocenie rodzącego się protestantyzmu, w przestrzeni Bożej Wszechmocności decydującą rolę odgrywały ziemskie interesy, a nie decyzje Władcy Nieba. Dla angielskich i holenderskich przedsiębiorców nie było do przyjęcia domniemanie, że ich rynkowy sukces może być uznany za grzeszny z samej istoty religii, która ceniła ubóstwo, uznając bogactwo i jego akumulację za śmiertelny grzech i czyn niegodny pochwały. Jak przecież powiadało Słowo – „prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niźli bogacz wejdzie do królestwa niebieskiego”. Pracowici przedsiębiorcy z zachodniej części Europy uznali to za dyskryminację ich przemyślności i zapobiegliwości oraz zapragnęli uznania, że ich dążenie do powiększania własnego kapitału i możliwości inwestycyjnych, to jednak coś innego, niż tylko wejście w obszar grzechu chciwości. To także rodzaj wspaniałomyślności, czyli rodzaj dobrego uczynku. Ich dążenie do gospodarczej władzy nad innymi skończyło się więc głęboką zmianą doktryny i odwróceniem relacji pomiędzy grzechem a bogactwem. Teraz, bogactwo stało się dowodem pobożności, a nie synonimem grzechu.
Samo słowo „żądza”, w codziennym jego znaczeniu, odnosi się do pragnień seksualnych. Jego istotą jest nacisk na ograniczoną możliwość jej opanowania. Jest rozumiana jako coś silniejszego niż intelekt i sam wysiłek woli. To zupełnie pierwotne odczucie, powstałe jeszcze wtedy, kiedy człowieczeństwo nie panowało nad człowiekiem. Żądza, ukrywana przed ujawnieniem, stała się w tej sytuacji niechcianym źródłem wielu ortodoksji. Ktoś, kto nie potrafi jej w porę okiełznać, ucieka w sferę pryncypialnych dogmatów, stając się podmiotem fałszywego przekonania o własnej doskonałości. Psychologowie nie mają wątpliwości, że ostentacyjna ortodoksja kryje w sobie uraz, bądź poczucie winy z powodu grzeszności własnego ciała i głęboko ukrywanych marzeń. Ludzie, powodowani gwałtownym i niekontrolowanym pożądaniem, są też najczęstszymi sprawcami przestępstw na tle zarówne seksualnym, jak i politycznym. Te dwie sfery – odległe w przestrzeni definicji psychologicznych, są jednak bardzo siebie bliskie w obszarze trudnych do opanowania emocji i namiętności. Jest przy tym znamienne, że równie powszechnie słowo „żądza”, jest również wiązane z namiętnościami mającymi źródło w jakimś rodzaju władzy, czyli w przestrzeni panowania jednych ludzi na innymi. Historia zna wiele przykładów, kiedy to pragnienie posiadania władzy okazywało się na tyle silne, że prowadziło do zbrodni, a wyzwolenie od niego bywało uznawane za zwycięstwo ducha nad ciałem. Jak pisał kiedyś Jerzy Pietkiewicz: „Błogosławieni, w których krzak żądzy usechł, którzy są niemi w modlitwie odartej z ciała, którzy kolumną ducha utkwieni w niebie jak skała: roca fixada”.
Sprzeczność pomiędzy sprawowaniem władzy dla celów wyższego rzędu a władzą, której istotą jest korzystanie z przewagi nad innymi była znana od starożytności i próbowali ją rozszyfrować filozofowie. Zagadnieniem zajmował się Platon w sokratejskim dialogu zatytułowanym Mąż stanu (Politikos). Według zawartych tam myśli, mąż stanu, tym się różni od innych zajmujących się „zwykłym” rządzeniem, że posiada wyspecjalizowaną wiedzę nie tylko o zadaniach, jakie ma do wykonania, ale przede wszystkim o ich psychologii, merytorycznej wartości i związanych z tym społecznych oczekiwaniach. Taki człowiek jest przekonany o tym, że wie, jak rządzić sprawiedliwie i skutecznie oraz w jaki sposób najlepiej realizować interesy obywateli. Tyle, że wiedza o mechanizmach rządzenia wcale nie ułatwia dojścia do władzy. Inni, mający go do władzy desygnować, pragną mędrca widzieć nie tyle z perspektywy postrzegania wielkich idei, ile ich własnych interesów, czyli z punktu widzenia ludzi dnia codziennego, nie zaś ponadczasowej przecież mądrości i głębi filozofii. Platon był przekonany, że polityka powinna być kierowana wiedzą (gnosis) i przeciwstawiał temu prostackie rządzenie w imię tylko własnych interesów, czy też schlebiania społeczeństwu w nadziei, że uchroni to je od szkód powodowanych czynami dzierżących władzę. Tyle, że Platon nie miał na myśli ustroju, którego kluczem są powszechne wybory, lecz twór swoiście nierealny, w którym doskonałość rozumienia mechanizmów polityki pojawić się miałaby jako wiedza sama w sobie, bez związku z poglądami gminu, czy – nie daj Bóg! – tego gminu preferencjami. W systemie demokratycznym, władza jest jednak w rękach wyborców, którzy filozofami nie są, ale za to bezwzględnie potrzebują schlebiania. Platońska polityka dążąca do rozwiązań idealnych mądrością filozofów i oceniana z punktu widzenia całości systemu, stała się w tej sytuacji definicyjną sprzecznością. Jeśli dzisiaj mówimy o czymś, że to „idea platońska”, zawieramy też ocenę jej nierealności i odbiegania od prawdziwego życia, w którym sami uczestniczymy.
Kim byłby zatem dzisiaj człowiek o cechach historycznego Quislinga? Również i we współczesnej polityce istnieją ludzie gotowi za cenę udziału we władzy do podjęcia podobnej gry. Ich identyfikacja jest o tyle dziś utrudniona, że aby stać się współczesnym Quislingiem wcale nie trzeba bratać się z ludźmi pokroju Hitlera. Łatwo zapominamy, że i powojenna Polska obfitowała w rodzimej maści quislingów, choćby z tej przyczyny, że na pół stulecia, a nie zaledwie krótkie cztery lata, stała się częścią sowieckiego imperium. Kim przecież był Bolesław Bierut, jeśli nie quislingiem Stalina? Kim był Władysław Gomułka, jeśli nie marionetką Chruszczowa, a Edward Gierek – Leonida Breżniewa? Historia nie zafundowała im jednak plutonu egzekucyjnego, lecz tylko wieczną debatę o względności tego świata i jego wartości. Dzisiaj, w zupełnie zmienionych okolicznościach, powstaje pytanie o „stopień quislingowości” współczesnego polityka, skoro nie istnieją w pobliżu żadne wielkie potęgi gotowe do jego sponsorowania. Istotą jego quislingowości jest to, że nie czuje potrzeby służenia własnemu narodowi, lecz ma na względzie tylko własne ego. Obiektywne skutki dla własnego kraju – nawet krańcowo negatywne – są mu zupełnie obojętne. Przykład jest odległy tylko z pozoru i tylko z tej przyczyny, że nasze czasy bardzo złagodniały w prównaniu z tymi z przeszłości, a współczesny quisling nie musi oczekiwać wybuchu powszechnej wojny. Dzisiaj wystarczy, że uzna, iż do zaspokojenia jego własnych marzeń istnieje jakiś rodzaj społecznych warunków, więc i jego żądza panowania nad innymi, póki niezaspokojona, póty jest słuszna, możliwa do realizacji i usprawiedliwiająca wszelkie wszeteczeństwa. Współczesny quisling staje się w tej sytuacji nie tyle nawet narodowym zdrajcą, ile świadomym czynienia szkody szkodnikiem oraz świadomym również tego, że służy wyłącznie interesom własnym i na własny sposób rozumianym, bez związku z obiektywną kategorią interesu narodowego.
Podobieństwo pomiędzy Vidkunem Quislingiem a na przykład, dożywotnim prezesem parlamentarnego stronnictwa, staje się uderzające, kiedy zostaje odarte ze szczególnych okoliczności historycznych i pozostawi się je nagie, jako „quislingostwo samo w sobie”, czyli gotowość do czynów niegodziwych w realizacji egoistycznego pragnienia dojścia władzy jako takiej i za wszelką cenę. Prezes na własne życzenie znalazł się w sytuacji typowej dla ludzi o quislingowskich predyspozycjach. Wie ponad wszelką wątpliwość, że do upragnionej władzy zapewne nigdy nie dojdzie w drodze wyborów powszechnych, ponieważ wyborcy zostali wcześniej – i dla niego niefortunnie – ostrzeżeni dwoma latami rządów. Pozostają mu tylko dwie opcje – dokonanie czegoś w rodzaju zamachu stanu, albo oczekiwanie na jakiegoś rodzaju ingerencję zewnętrzną, wynoszącą go ponad innych i pozwalającą wyłuskać kraj z europejskich standardów. Innych szans już nie ma, ponieważ jego cechy osobnicze uniemożliwiają mu liczenie na powszechne wsparcie. Taki ktoś żyje z tego, że nie posiada żadnego zawodu i żadnych umiejętności prócz zdolności – jak mawiał bohater Izaaka Babla – „rozmazywania kaszy po czystym stole”. Niczego innego już robić nie potrafi.
Po drugie, dzisiejszy kandydat na Quslinga jest osobnikiem na swój sposób emocjonalnie wykastrowanym. Ludziom życie toczy się różnymi torami, ale wyjałowienie rodzinne prowadzi nieodmiennie do swoistej kastracji emocjonalnej. Przywódca największej partii opozycyjnej nigdy nie ujawnił pozytywnych emocji w sferze określonej przez dziesięcioro przykazań jako „miłość bliźniego”. Raz tylko, w czasie ostatniej kampanii prezydenckiej, pojawił się na małym ekranie z przedziwnym przesłaniem „do przyjaciół Rosjan”. Rzecz szybko okazała się udawaniem, a właściwie politycznym żartem i nigdy potem już nie ukrywał, że w rzeczywistości, nie tylko nie ma żadnych przyjaciół, ale i nie odczuwa do nikogo niczego w rodzaju miłowania. Po prostu, nikogo za bliźniego nie uznaje. Jest sam, zupełnie i stuprocentowo sam. Tego rodzaju jednostka jest gotowa na wszystko, byle tylko nie zostać nikim. A to właśnie by mu groziło, gdyby na przykład dał się odwołać z funkcji partyjnego szefa. To również klucz do zrozumienia konstrukcji jego partii oraz jej rolę w istnieniu jego samego. Została zbudowana w taki sposób, żeby z tej funkcji nie mógł odwołać go nigdy nikt. Kiedyś zresztą, na pytanie dziennikarki o to, czy bierze pod uwagę rezygnację, z rozbrajającym uśmiechem odpowiedział, że owszem, ale „za jakieś sto lat”.
Konstrukcja politycznego ugrupowania, będącego w swej istocie własnością jednego człowieka, niesie pewne obiektywne następstwa, które mogą stać się dla niego kontrproduktywne w tym znaczeniu, że trwale uniemożliwiają przejęcie władzy w drodze demokratycznego procesu wyborczego. Większość wyborców nie ma zaufania do ludzi nie ukrywających żądzy władzy i nie skrywających tego, że gdy do tej władzy dojdą, to pokażą całej reszcie gdzie raki zimują. Wyborcy cenią spokój ponad polityczne awantury. To dlatego, po wyborach samorządowych, prezes podnosił aspekt ich rzekomego sfałszowania. Dla jego zwolenników niesie to informację, że nie mają udziału we władzy, która im się należy, tylko ze względu na manipulacje czynione przez „złych ludzi” przy urnie wyborczej. Jest jednak również ostrzeżeniem dla przeciwników, że sam nie cofnie się przed złamaniem zasad demokratycznego państwa, jeśli tylko jego żądza władzy nie zostanie zaspokojona. Nie jest jasne, czy prezes tak naprawdę myśli i czy jest w istocie gotów na dokonanie jakiegoś rodzaju zamachu stanu. Wydaje się jednak, że jest realistą przynajmniej na tyle, że wie, iż do tego rodzaju akcji ma zbyt mało narzędzi. Prezes nie ukrywa, że jego ulubionym modelem jest węgierski premier Viktor Orban skutecznie uniemożliwiający opozycji dojście do głosu w jakichkolwiek okolicznościach. Niedawne powoływanie się na turecki wzorzec jakoś przycichło, odkąd Erdogan przestał ukrywać swoją wrogość w stosunku do demokracji, reklamując się jako islamista, czyli tej demokracji polityczna odwrotność. Powoływanie się na turecki wzorzec, nie zaprowadziłoby w tej sytuacji nikogo zbyt daleko, a sam prezes nie może zostać islamistą bez aprobaty ojca Rydzyka.
Jaki to ma związek z tytułowym problemem współczesnego quislinga? Zdecydowanie inny, niż w odniesieniu do oryginału, ponieważ ten ostatni był bohaterem czasów, gdy trwała wielka i okrutna światowa wojna, więc i osobnicza skłonność do swoistego narcyzmu musiała wkomponować się okrucieństwo tamtych czasów. Dzisiaj, polityczny narcyzm z natury rzeczy musi przybierać inne formy. Jedna tylko cecha pozostaje bez zmian: uwielbienie własnej osoby, które utrudnia realistyczną ocenę świata zewnętrznego. Ta powoduje, że niezaspokojona żądza władzy zaciemnia otaczającą polityka rzeczywistość i zaczyna on wierzyć w to, o czym sam marzy. „Przyjdzie taki dzień – wołał w czasie marszu z okazji 13 grudnia – że wybory samorządowe zostaną powtórzone, a Polacy będą wolni i zdolni do rozwoju z chwilą, gdy zrzucą z pleców worek kamieni, jakim jest obecna władza”. Do kogo kierował przesłanie, skoro demokratyczna większość ma świadomość swojej przewagi? Kryje raczej myśl, że każda władza, inna niż jego własne panowanie, jest tylko „workiem kamieni”. Jest zastanawiające, że nie proponuje, aby ów „worek kamieni” zrzucić metodą demokratycznych wyborów. Czy to również znaczy, że wątpi w skuteczność własnych racji? Skoro jednak od „tej władzy” trzeba się jakoś uwolnić, to jaką metodą to zrobić, skoro demokratyczna nie wróży sukcesu?
Każde pojęcie, choćby nie wiadomo jak górnolotnie by brzmiało, zawsze ma dwa przeciwne krańce. Dotyczy to również i pojęcia władzy, czy to politycznej, społecznej, czy tylko biurokratycznej. Dla filozofów, władza, to Rozum i Odpowiedzialność, dla ludzi gminu, to tylko frajda i przyjemność odczuwana z samego tylko panowania nad losami innych. Poza wszystkim, posiadanie władzy, musi wywoływać głęboko przyjemne doznania, skoro 18 czerwca 1945 roku, na moskiewskim posiedzeniu nominowanego przez Sowietów Rządu Tymczasowego tworzącego się dopiero PRL-u, jego premier, Władysław Gomułka nie miał wątpliwości w kwestii trwałości nowych władz stwierdzając, że „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. Okazało się to jednak marzeniem zwodniczym tak, jak zwodniczym jest znaczenie słowa „nigdy”. Na samym początku, biorącym władzę z reguły towarzyszy uczucie rozkoszy, tyle, że w eforii triumfu nie dopuszcza jeszcze myśli o czekającej gdzieś na końcu klęsce. Tymczasem, prawidła władzy są takie, że gdy się ją bierze, rozpoczyna się również drogę do jej utraty. To tak, jak z jednostkowym życiem: narodziny człowieka, to równocześnie swoisty cud powstania nowego bytu, połączony jednak z zapowiedzią nieuniknionej śmierci. Tyle, że jej data i forma są dla każdego niespodzianką. Podstarzały kandydat na polskiego Quislinga nie zdaje sobie z tego sprawy, potrafiąc tylko reagować na aluzje o jego niskim wzroście. Wzrost nie stoi w opozycji do sukcesu. Niskiego wzrostu był Napoleon, który skończył życie na Świętej Helenie. Wysokim za to mężczyzną był Juliusz Cezar, co nie uchroniło go przed zasztyletowaniem. Ogląd rzeczywistości zmienił się dzisiaj na tyle, by interesująca stała się treść czynów, a nie tylko ich forma. Gdyby więc na politycznej scenie pojawić się miał jakiś współczesny Quisling, jego nazwisko nie będzie już pisane przez „duże ‘Q’”, lecz tylko przez „małe ‘k’”.
A czy nie lepszym przyladem bylby pan Sikorskim na przyklad? Dwór Chobielin czy tez zapomniana rozmowa o rozbiorze Ukrainy to przeciez smieszne?