Kiedy zawiść i zazdrość o sukcesy innych zalewa ludziom oczy, motywem działania przestają być racje zastępowane przez ślepą nienawiść. To, czego dzisiaj jesteśmy świadkami, to już nie jest jakieś mniej czy bardziej umowne „zderzenie cywilizacji”, lecz prawdziwa i krwawa wojna. Kulturowe zderzenie może mieć różną formę i niecodzienny finał, ale krwawa wojna musi skończyć się czyimś zwycięstwem i czyjąś kapitulacją. Jak się potoczą losy tej najnowszej cywilizacyjnej wojny? Kto okaże się jej zwycięzcą, a kto poniesie klęskę na warunkach zwycięzcy? Zresztą, tego jeszcze w historii ludzkości nie było, by wojna dotyczyła nie tylko wojowania jednych wrogich ludów narodów z drugimi, ale by jej istotą stawał się nie spór o granice, ale o same zasady globalnego wspołżycia. Dramatyczne wydarzenia w Paryżu każą nam zafrasować się nad obecną tożsamością Europy i Europejczyków. Czy ci ostatni w ogóle ją posiadają, skoro byli do niedawna gotowi nie tylko przyjąć miliony imigrantów z zupełnie innej przestrzeni kulturowej. Zapragnęli też być otwarci na pogodzenie się z tym, że ci potencjalni goście odnoszą się do europejskiej tradycji wrogo i wcale nie zamierzają się asymilować a przeciwnie, są gotowi do tworzenia gett groźnych dla bezpieczeństwa rdzennych mieszkańców.
Ernest Renan zawyrokował kiedyś, że oto „Europa jest grecka w sposobie myślenia i sztuce, rzymska jeśli mowa o prawie i judeochrześcijańska pod względem religii”. Skoro tak, to czy kiedykolwiek było w niej miejsce dla tak odmiennej kultury jaką jest islam? Nie miał przecież nigdy nic wspólnego z greckością, nie miał z rzymskością, a i związki z judaizmem bywały dwuznaczne. Sformułowanie Renan’a miało być swoistym paradygmatem potwierdzającym tylko istotę otwartości Zachodu w relacji do reszty świata i zostało sformułowane ponad sto lat temu przez francuskiego filozofa i orientalistę. Znamienne, że autor tej myśli próbował później wycofać się z określenia „judeo-„ w relacji do chrześcijaństwa, w trosce o to, by nie sprawiać wrażenia, że to ostatnie nie jest własnym, zachodnim i autonomicznym tworem, któremu starożytny judaizm dostarczył tylko swoistego alibi w przestrzeni wspólnoty źródeł idei Boga i treści hebrajskiego Starego Testamentu. Rzecz przy tym od samego początku była przedmiotem cichej debaty z tej oto przyczyny, że zasadnicza odmienność istoty Boga chrześcijan w relacji do treści boskości żydowskiego Jahwe i Allacha muzułmanów jest widoczna nawet nieuzbrojonym okiem. Nie idzie o filozoficzno-religijne dywagacje, których pełna jest literatura przedmiotu, lecz o rozstrzygnięcie pytania, czy to właśnie Zachód wchłonął pewne elementy religijnych cywilizacji Orientu – judaizmu oraz islamu, czy też jest od nich tak znacząco odmienny w swojej grecko-rzymskiej świeckości, że potrafił stworzyć cywilizację odrębną i do pewnego stopnia im przeciwną? W jakim stopniu chrześcijaństwo jest w swej treści orientalne, a w jakim jest następcą tradycji grecko-rzymskiej, powstając w przekonaniu, że człowiek nie jest Boga niewolnikiem, ale również partnerem? To fundamentalna różnica, która od początku historii wielkich cywilizacji była elementem zdecydowanie odróżniającym Zachód od reszty świata. Tutaj, człowiek był podmiotem istnienia, w przestrzeni Orientu był tylko niewolnym narzędziem w ręku Boga. Przed tego rodzaju dylematem stanął również Kościół i to od zarania swego istnienia. Tyle, że nigdy nie odważył się poddać tej kwestii publicznej ocenie.
Wątpliwości Renan’a w sprawie określenia cech tożsamości Zachodu w odróżnieniu od Wschodu zrodziły się z tego, że z kulturowego punktu widzenia problem był w grucie rzeczy fundamentalny, a dla cywilizacji zachodniej wręcz egzystencjalny. Jeśli więc samo pojęcie Zachodu zostało zbudowane jeszcze w głębokiej starożytności i powstało w opozycji wobec wartości, którym hołdowały kultury Bliskiego Wschodu, to przyjęcie, że cała trzecia część jego tożsamości nie jest zachodnia, ale „jakaś” judeochrześcijańska, stawiała rzecz w dwuznacznym świetle. Sprawa stała się jednak nie tylko elementem filozoficznej debaty, lecz również i politycznym gorącym kartoflem XXI wieku, szczególnie po bezprecedensowym ataku islamistów na amerykańskich cywilów i nowojorskie wieże World Trade Center. No, bo jak? Czy bratnie religie mogą realizować się w masowy mordowaniu i bombardowaniu pobratymców? Konsekwencje takiej, czy innej odpowiedzi na pytanie mają natychmiastowe następstwa. To, że uznawano dotąd islam za jedną z „bratnich religii Księgi” czyniło go wspólnie z judaizmem i chrześcijaństwem nie tylko „jedną z trzech wielkich religii monoteistycznych”, ale prowadziło też do uznania jego prawa do pełnego obywatelstwa w przestrzeni naszej części świata. Z tej między innymi przyczyny, zachodnie społeczeństwa tego prawa właściwie nigdy nie zakwestionowały i starały się traktować islam jako rodzaj cywilizacji „bratniej”. Dzisiaj płacą cenę za lekkomyślność.
Sprawa ulec musi ponownemu rozważeniu w następstwie muzułmańskich ataków na ludność cywilną świata Zachodu uznawaną przez islam za rodzaj „podludzi” w porównaniu z wiernymi Allaha. Ta wojna przestała mieć już formę starć militarnych, lecz przybrała inną, dotąd nieznaną – masowego mordowania zupełnie przypadkowych osób tylko w reakcji na odmienność ich świąt i zwyczajów życia codziennego. Takiej wojny świat jeszcze nie doświadczył i nie bardzo potrafi się w niej odnaleźć.
Co tak głęboko dzieli Zachód od Wschodu, szczególnie od doktryn panujących na Bliskim Wschodzie? Odpowiedź tkwi jeszcze w głębokiej starożytności, kiedy to idea Zachodu dopiero kiełkowała. Oto pytania, które zadawał grecki filozof Epikur i które w całej swej istocie tchnęły „zachodniością”, a jeden z jego aforyzmów, że oto „lepiej być nieszczęśliwym z rozumem niż szczęśliwym bez rozumu”, stał się kwintesencją cywilizacyjnej odmienności Zachodu i Wschodu. Takie pytanie mógł zadać tylko człowiek Zachodu, człowiek Wschodu by się na to nigdy nie odważył. XII-wieczny muzułmański myśliciel Al-Ghazali jednoznacznie ujawnił tę odmienność spojrzenia, ale uczynił to zupełnie inaczej: „nauka jest szkodliwa, jeśli podważa dzieło Allaha. Należy zniszczyć Rozum, by odnaleźć Rację”. Wynikałoby z tego, że właściwie każde zadane pytanie o istniejące i dostrzegane przez nas zjawiska jest śmiertelnym grzechem i w swej istocie „podważa dzieło Allaha”. To myśl niepojęta dla człowieka o europejskich korzeniach. Idzie jednak o różnicę fundamentalną. Al-Ghazali w grucie rzeczy dał odpowiedź Epikurowi i innym filozofom greckim dociekającym odpowiedzi, które pozwoliłyby im zrozumieć istotę bytu i człowieczego istnienia. Dla muzułmanów ta droga jest zamknięta. Im, zrozumienie istoty człowieczeństwa nie jest do niczego potrzebne, nie wolno też im niczego samodzielnie dociekać, a jedynie słuchać Allacha w ramach wykładni jego urzędników, czyli imamów, bo przecież bezpośredniego kontaktu z Nim nie mają. Konsekwencją jest zupełnie inny wzorzec człowieka, jego mentalności i przestrzeni uważanej za mądrość. Jak mówi znane upomnienie dawane synom przez pobożne muzułmańskie matki – „bądźcie zwyczajni, tacy jak inni, nie zwracajcie na siebie uwagi”.To pełna odwrotność życiowych zasad ludzi Zachodu poszukujących prawdy w zderzeniu z innymi prawdami i nastawionych na wieczną debatę.
Pytania zadane przez Epikura były zupełnie inne niż te, które ośmielali się formułować filozofowie islamu. Budowane były w ramach wyznawanych przezeń żelaznych zasad, które nigdy nie miały nic wspólnego z tradycją wielkich mędrców Wschodu. Dla swiata islamu, uznanie nadrzędności zasad logiki oznaczałoby bowiem, że Bóg nie jest wszechmogący, skoro nie może czegoś zmienić – na przykład samej istoty tej logiki. Istnienie jakichkolwiek trwałości byłoby w ich mniemaniu oczywistą obrazą Jego wszechmocności. To również swoista logika, tyle, że zupełnie inna od zachodniej i bliższa nurtowi starożytnej sofistyki niż racjonalnemu myśleniu, które Grecy przekazali Zachodowi. Dla człowieka Zachodu, pojęcie „racja” jest niemal tożsame z „rozumem” i wynikającym zeń prawem do samodzielnego myślenia. W świadomości muzułmanina tak nie jest i – jak dowodził Al-Ghazali – „racja” wcale nie jest czymś obiektywnym, do czego dochodzimy za pomocą logicznego rozumowania, lecz bytem nie tylko niestałym i samoistnym, lecz również zmiennym, bo stworzonym przez Boga wedle jego woli i poddawanym nawet jednorazowym Jego kaprysom. Zatem, ta prawda nie wymaga ani dysputy, ani analizy, ani nawet poszukiwania. Ona po prostu „jest” i należy ją biernie przyjąć do wiadomości, ale broń Boże nie rozważać jej istoty w ramach zasad samodzielnego myślenia! To Allah i tylko On jest stwórcą wszystkiego – od rzeczy tak wielkich, jak Wszechświat, po tak mało ważne, jak „szmer liści na wietrze”. Gdyby zechciał, szmer by nie zaistniał, ponieważ wedle tego rozumowania, zjawiska fizyczne nie mają obiektywnej przyczyny, lecz za każdym razem, aby powstać, muszą być następstwem Jego Woli i osobnej decyzji.
Tradycyjna logika doprowadziła Epikura do serii pytań i odpowiedzi, które w świecie islamu nie tylko nie mogą się pojawić, ale niebezpiecznie zbliżają pytającego do grzechu zwątpienia, za który to karą może być tylko śmierć. Trudno o większy dowód odmienności Wschodu od Zachodu. Oto epikurejskie pytania i odpowiedzi, tak odmienne od myślenia orientalnego typu:
- Istnienie zła jest faktem. Czy więc Bóg nie może mu zapobiegać, czy też tego robić nie chce? W obu przypadkach znaczy to, że nie jest Wszechmocny.
- A może Bóg ma siłę, by złu zapobiegać, ale czynić tego nie zamierza? Wtedy, nie jest też prawdą, że jest Miłosierny.
- A może Bóg próbuje zapobiegać złu i pragnie to czynić stale, ale nie potrafi osiągnąć w tej przestrzeni sukcesów? Tyle, że wtedy pojawia się pytanie o źródła istnienia samego Zła. Skoro to nie On je stworzył, to musi pochodzić z przestrzeni, na którą Wszechmocny nie ma wpływu. Wtedy jednak z pewnością nie jest Wszechmogący, ponieważ nie posiada wpływu na istnienie tak ważnego dla świata zjawiska.
- Czy wreszcie Bóg nie potrafi zapobiegać złu, czy też tylko z jakiejś przyczyny nie zamierza tego czynić? Epikur kończy to rozumowanie fundamentalnym pytaniem: z jakiego powodu mamy wtedy nazywać go Bogiem?
Odpowiedź każdej z monoteistycznych religii na tak postawione „epikurejskie” pytania jest zawsze ta sama i nie ma związku z żadnym rodzajem logiki w przekonaniu, że Bóg z istoty swej boskości nie podlega niczyim ocenom, ani też znanym ludziom zasadom. Każda odpowiada, że jest On tyleż Wszechmocny, co Miłosierny i Nieskończony w swej dobroci oraz dążeniu do miłości dla własnego stworzenia. Tyle, że ta powszechność Jego cech nie ma z punktu widzenia tej właśnie logiki żadnego sensu, ani też jakiejkolwiek wewnętrznej spójności. Jak ocenić zjawisko, ktorego istotą jest to, że pytanie o jego sens jest tego sensu pozbawione? Problem w tym, że ludzie żyjący w przestrzeni Zachodu mogą takie dywagacje prowadzić na własny rachunek i nic im za to nie grozi, bo to ich rzecz osobista. W świecie islamu sfery prywatności nie ma wcale, więc i konsekwencje niedowiarstwa mają wymiar społeczny, a nie tylko ograniczony do zainteresowanej sprawą jednostki. W rezultacie, myślenie w jego religijnej przestrzeni jest bliższe sofistyce i dowodzenia z góry znanych prawd, niż czegokolwiek innego. Dramatem jest to, że akurat ten jej rodzaj może prowadzić nie tylko do nieprawdy, ale również do niewyobrażalnych zbrodni, które w ramach tego rodzaju sofistyki przestają być występkiem i stają się jego odwrotnością – dobrym uczynkiem przybliżającym wiernego do nagrody w postaci idealnego życia w pośmiertnym Raju. Tym sposobem da się wytłumaczyć wszystko, nawet paranoję i umysłową niesprawność.
Cywilizacja islamu nie jest religią w jej czysto definicyjnym znaczeniu i nie odpowiada warunkom określającym tego rodzaju społeczne zjawiska. W przeciwieństwie do wszystkich innych religii świata posiadających jakiś rodzaj wewnętrznej logiki, islam jest rodzajem sofistyki, czyli zestawem twierdzeń dowodzących o jego niepodważalnych racjach bez najmniejszej nawet próby osadzenia ich w poprawności logicznej. Więcej, zgodnie z jego najwyższymi autorytetami, jest to nie tylko prawda jedyna pod każdym względem, ale też prawda niepodważalna, niezmienna i wieczna. Nie ma drugiego systemu na świecie, który tak megalomańsko i bezpodstawnie głosiłby swoją doskonałość.
Wszędzie, poza islamem, symbol każdego rodzaju religii jest skonstruowany w taki sposób, że zawiera odnosząca się do niej treść. Chrześcijański krzyż, to nawiązanie do męczeńskiej śmierci Syna Bożego. Żydowska gwiazda Dawida ma związek z biblijnym wizerunkiem starożytnego króla Izraela. Symbol buddyzmu, to sanskryckie słowa kryjące istotę jego religijnej świętości. Muzułmański półksiężyc nie ma natomiast żadnych tego rodzaju odniesień. Nie ma związku ani z Allachem, ani z Koranem, ani też z żadną inną świętością. Prawdę mówiąc w ogóle nie wiadomo, jaki ma związek z islamem, wiadomo za to, że nie wiąże się z żadną religijną symboliką. Był motywem często występującym w sztuce dekoratywnej krajów Bliskiego Wschodu i znajdował się pod silnym wpływem wcześniejszych formacji państwowych regionu – sasanidzkiego i bizantyńskiego. Prawda, że można go dostrzec na pierwszych monetach kalifatu, które wiązały się z polityczną tradycją tych państw. Był także jednym z wielu symboli używanych na sztandarach tureckiego Imperium Osmańskiego, lecz traktowanym bardziej jako znak miltarnej potęgi, niż treści wyznawanej religii. Dopiero od połowy XV wieku półksiężyc zaczęto w Europie uważać za symbol Imperium osmańskiego i szerzej – samego islamu. Nie ma on jednak nic wspólnego ani z Mahometem, ani z Koranem, ani też z samym Allahem. Jest czymś zupełnie przypadkowym, bo też dopiero na początku XIX wieku turecki sułtan Selim III rozpoczął reformowanie armii na wzór europejski. Wtedy uznał, że powinna ona mieć swój oficjalny sztandar i przyjął dla armii i floty pierwszy z brzegu – flagę z półksiężycem i gwiazdą na czerwonym tle. Po jego obaleniu Selima w roku 1807 zostały one odrzucone, jednak w dwadzieścia lat poźniej przywrócił je Mahmud II. Jako drugi kraj muzułmański flagę zawierającą półksiężyc przyjęła Tunezja za panowania Husajna II (1824-1835). Flagi z tego rodzaju symboliką zaczął używać także Egipt, a w XX wieku Pakistam. Libia, Malezja czy Algieria. Tak więc dopiero począwszy od połowy XIX wieku symbol półksiężyca zaczął być przez muzułmanów postrzegany jako symbol ich religii, głównie dlatego, że innego pomysłu zabrakło. Prowadzi to do wniosku, że rzekomo tak silnie religijny system, jakim jest islam, właściwie nigdy – może z wyjątkiem tak zwanych „arabesek” – nie posiadał prawdziwie religijnej symboliki. Może więc w rzeczywistości idzie w nim wcale nie o Allaha, ale o bardzo przyziemne interesy samych muzułmanów?
Zauważyliśmy, że argumentacja religijna muzułmanów jest nie tylko chaotyczna, ale i pozbawiona elementarnej logiki i w tym znaczeniu bliższa sofistyce niż wymogom tej pierwszej. Dodajmy, że starożytni sofiści odnosili się także do fenomenu religii, czyniąc to zresztą dosyć obcesowo. Byli zgodni, że jest ona tworem ludzi, nie zaś Boga. Krycjasz twierdził, że przyczyną jej pojawienia się była chęć zmuszenia ludzi do moralnego postępowania nawet wtedy, gdy przebywają w ukryciu, a ich czyny nie mogą być poddane ocenie. Z kolei, Prodikos dowodził, że istnienie bogów jest wyrazem wdzięczności ludzi za ważne wydarzenia przeszłości, których istoty nie byli w stanie pojąć. Diagoras utrzymywał, że istotą wiary w życie nadprzyrodzone jest panująca w świecie niesprawiedliwość i chęć wzorowania się na jakiegoś rodzaju sprawiedliwości idealnej.
Symbole, to rzecz – jak sama nazwa wskazuje – symboliczna i sięgająca płytkich pokładów ludzkiej wyobraźni. Imaginacja dzisiejszych muzułmanów jest przy tym wyjątkowo płytka. W ich historycznej pamięci tkwią głównie wojenne sukcesy pierwszych stuleci islamu i imponujące zwycięstwa nad niewiernymi, zagrażające wtedy istnieniu wielu ówczesnych potęg. Istotą jego przewag nie był jednak sam islam, ile oferta społecznej równości, co dla społeczeństw regionu tkwiących głęboko w niesprawiedliwości niewolnictwa miało rewolucyjny wymiar. Atrakcyjność hasła jednakowego traktowania wszystkich za cenę wybrania Allaha jako swego Boga miał piorunującą moc. Uzyskawszy tę równość społeczeństwa muzułmanów spoczęły jednak na laurach i przestały uczestniczyć w światowej konkurencj, i uznając się za najwyższej rangi wieczną doskonałość. Dzisiaj za to płacą, tyle, że cenę tego opóźnienia płacą też i społeczeństwa Zachodu, ponieważ wiedzione własną megalomania nie były dotąd skłonne do zrozumienia motywacji członków innych wielkich kultur. To bardzo kosztowne zaniedbanie, z którym będziemy się jeszcze borykać przez większość XXI stulecia. Czy jednak jest sprawiedliwe, aby zupełnie przypadkowy zestaw haseł, który przyszedł do głowy równie przypadkowej osobie, jakim był pustynny handlarz o imieniu Mahomet miał do dzisiaj kosztować ludzkość tak wysoką cenę w postaci stanu permanentnej wojny i tysięcy Bogu ducha winnych ofiar?
Półksiężyc jest spadkiem po bogu książyca Sinie, czczonym w czasach do zwycięstwa Mahometa m.in. w Mekce – jego symbolem „ziemskim” był tzw. „czarny kamień” z Kaaby. Sin miał boską małżonkę Aidę, jednak po zmianach Mahometa kult Sina przekształcił się w kult Allaha, pielgrzymki do Mekki i „czarny kamień pozostały”, Aida została wymazana z kultu i zapomniana.
Czy nie jest ciekawe, ze skoro cywilizacja Zachodu jest tak doskonala, to jest rowniez najbardziej znienawidzona przez pozostale cywilizacje? Jaki jest tego powod? Zwykla zazdrosc? Czy tez brakuje jej czegos istotnego?