Mieszkańcy Europy urodzeni i wychowani w chrześcijańskiej tradycji nie spieszą się z przyjęciem do wiadomości, że nie jest ona jedyną formacją mentalno-kulturową w świecie i zachowują się tak, jakby inne nie istniały lub do istnienia nie miały prawa. Poglądy polskich polityków rozbiegają się ze światową rzeczywistością pozwalającą na bytowania obok siebie różnych społecznych modeli i wzorców. Dla nich, nieodmienie świat, to Europa, a ta ostatnia, to Rzym i Watykan. Za początek europeizacji własnego kraju uważają moment jego chrztu z 966 roku, przyjętego w obrządku rzymsko-katolickim utożsamianym z początkiem ery chrześcijańskiej. Mało kto chce pamiętać, że wydarzenie było poprzedzone dwoma tysiącami lat ewolucji i przekształceń cywilizacji śródziemnomorskiej, w których Polska nie brała udziału, bo jej wtedy nie było. Dzisiejszym tego echem jest miano jej religijnego systemu, które w polszczyźnie utrwaliło się jako „chrześcijaństwo” i skutek przyjęcia chrztu, najpierw przez monarchę, a potem przez resztę ludności. Warto jednak pamiętać o przyczynach, dla których w językach zachodniej części Europy jest ono określane inaczej (Christentum, christianity, cristianesimo, cristianismo, christianisme) i związane nie z aktem chrztu, lecz z wiarą w wagę oraz istotę ziemskiej misji Chrystusa. Następstwem takiego rozumienia historii jest to, że polskie rozumienie chrześcijaństwa, to nacisk na jego stronę formalną, czyli na samą formalność aktu i wynikające z tego obyczajowe konsekwencje, nie zaś na głębię religijnej treści. Za panowania Mieszka I, ludność kraju odgrywała rolę bierną, podczas gdy spadkobiercy starożytnego Rzymu musieli dokonywać świadomego wyboru pomiędzy Chrystusem, a wciąż silnie zakorzenioną wiarą w Zeusa, bliskowschodniego Baala, czy egipską Izydę. Wschód Europy tej możliwości nie miał, napotykając na wybór między chrześcijaństwem a barbarzyństwem. Nabrał więc odmiennego podejścia do własnych początków. Całą starożytną historię własnej religii ma nie tyle za część narodowego dziedzictwa, ile za dosyć mglisty fragment dziejów jej odległej zachodniej części.
Sprawa formuły przynależności do chrześcijańskiej wspólnoty wybuchła na nowo wraz z przypadkiem księdza Krzysztofa Charamsy, który podjął decyzję o wydobyciu się z klatki podwójnej moralności i publicznie przyznał, że świadomie łamie zasadę celibatu osób duchownych oraz głęboko grzeszy związkiem homoseksualnym, żyjąc z partnerem przez kilkanaście lat kapłaństwa. Rodzi się pytanie, czy w takich okolicznościach było to kapłaństwo ważne i czy pozwala uważać za uświęcone wcześniej spełniane przez niego sakralne czynności oraz czy nie należy ich z tej przyczyny powtórzyć? Sprawa ma szerszy wymiar, niż same tylko sercowe problemy kapłana. Powstaje pytanie, czy postępowanie księdza było tylko aktem złamania zasad wiary, czy też przestępstwem w świetle prawa kanonicznego? W pierwszym przypadku sprawa pozostaje kwestią indywidualnego rachunku sumienia, w drugim, ociera się o samą istotę religijności i poddawania się wiernego jej rygorom. Czy można odebrać święcenia kapłańskie z mocą wsteczną? Jakie to miałoby konsekwencje? Sama idea celibatu oraz uznanie życia seksualnego ludzi za grzeszne, godne potępienia i pogardy jeśli jego celem nie jest kreacja nowego bytu, jest unikalną w skali światowej wyłącznością katolickiej odmiany chrześcijaństwa. Poza nim samym tego rodzaju restrykcyjność nie pojawia się nigdzie. Żadna inna religia nie wymaga od wiernych wyrzekania się erotyzmu, uznając go nie tyle za skutek grzechu pierworodnego, ile za naturalną część życia ludzkiego.
Problem w tym, że sprawa księdza Charamsy prowokuje do zadania ważnych pytań nie tylko o religijnym charakterze. Idzie, na przykład o prawne, moralne i humanistyczne umocowanie celibatu w europejskiej tradycji kulturowej, który Kościół narzuca swoim funkcjonariuszom, a wiernym nakazuje traktować miłość cielesną z najwyższym obrzydzeniem. W końcu ubiegłego stulecia, twórca koncepcji „zderzenia cywilizacji”, która miała być najważniejszym czynnikiem ewolucji świata XXI wieku, uznał, że Zachód wyróżnia się pośród wielkich kultur współczesnego świata, właśnie tym, że łączy go w jedną całość szczególna pozycja Boga utożsamianego w zachodnim chrześcijaństwie z postacią widniejącą na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej w Rzymie. To również ewenement na skalę światową, ponieważ zarówno w islamie, jak i w przestrzeni judaizmu, wizualizacja Boga stanowi jedno z najpoważniejszych występków dyskwalifikujących wiernego.
Elementem równoważącym religijny aspekt życia ludzi chrześcijańskiego Zachodu, miało być pojęcie „Cesarza” jako synonimu świeckiej władzy wykonawczej. Huntington, całemu wschodowi Europy przypisał prawosławie, odmienne od chrześcijaństwa zachodniego, ponieważ cechuje go przewaga władzy świeckiej nad religijną. Jednak, już samo uznanie za równorzędny azjatyckiego buddyzmu przyszło mu z niejakim trudem. Uważał go, podobnie jak inne cywilizacje Wschodu, za sposób współżycia ludzi niekompletny i nieco niższego rzędu, ponieważ – inaczej niż chrześcijaństwo – nie są kierowani z żadnego wspólnego centrum, ani religijnego, ani świeckiego, a głębia wiary w świat niematerialny jest osobistą sprawą każdego wiernego oraz ćwiczeniem jego woli, nie zaś zbiorową funkcją jej dogmatów. Inaczej mówiąc, w porównaniu z trzema Religiami Księgi są one formacjami o tak odmiennej konstrukcji, że trzeba stosować do nich logikę innego rodzaju niż ma to miejsce w obszarze chrześcijaństwa. W świecie prawosławia do celibatu zobowiązani są tylko mnisi, nie zaś szeregowi kapłani. Na obszarze islamu oraz judaizmu, inaczej niż w obrębie chrześcijaństwa, takie pojęcie nigdy nie występowało, więc zarówno rabin, jak i muzułmański imam mogą się swobodnie żenić (tradycją jest przy tym wielożeństwo) i prowadzić bogate życie erotyczne, nie obciążani z tej przyczyny wyrzutami sumienia, ani żadnym poczuciem grzeszności. Inaczej mówiąc, uznanie seksualności ludzi za „brudną” i grzeszną część ich natury jest zadziwiającą wyłącznością chrześcijaństwa, a w szczególności jego katolickiej odmiany. W przestrzeni indyjskiej jest nie tylko aprobowana, lecz traktowana jako „sztuka miłości”. W buddyjskiej, erotyczna abstynencja, to tylko jednostkowa ofiara na rzecz zdrowia i długowieczności, a nie hołd dla jakiegokolwiek bóstwa, czy reakcja na społeczne oczekiwania. Warto zastanowić się nad źródłami tego zjawiska w obliczu absolutnej sprzeczności między katolicyzmem a tradycją grecko-rzymską, której cywilizacja zachodnia przyznaje skądinąd rolę swojego początku. Wedle starożytnej tradycji śródziemnomorskiej, ludzki erotyzm nie tylko nie jest grzeszny, ale ma znamiona piękna odzwierciedlane w sztuce, natomiast nauka chrześcijańska nieodmiennie dowodzi, że jest on straszliwym grzechem, moralnym brudem i godnym potępienia wszeteczeństwem. Na czym ta sprzeczność polega? Warto zastanowić się nad fenomenem nie tylko dlatego, że powoduje w świecie zachodnim mentalne zamieszanie, ale również i z tej przyczyny, że katolicyzm jest jedyną religią świata, która do seksualnej wstrzemięźliwości przywiązuje tak fundamentalną rolę, przypisując życie erotyczne człowieka brudnej inicjatywie Szatana podjętej przez niego dla podważenia Woli Bożej i obrazy Jego majestatu. Warto sprawę przemyśleć, skoro coś, co w umysłach wielu ludzi Zachodu jest sferą swoistej schizofrenii, uchodząc za sprawę najpierw grzeszną, a dopiero w grzechu rozkoszną, w całej reszcie świata uważana jest nie tylko za zwyczajną, ale za rodzaj piękna ubarwiającego życie, wzbogacającego jego wartość i nadającego mu dodatkową formę duchowości. W takiej przestrzeni mentalnej powstała indyjska Kamasutra, starożytny traktat opisujący formy współżycia seksualnego, zaopatrzona w bogate ilustracje pozycji mających przynosić największą rozkosz. Dzieło jest uznawane za traktat filozoficzny wzbogacający ludzką ars amandi i podnoszący poziom szczęśliwości życia, nie zaś za grzech i wszeteczeństwo.
Podejście katolickie jest odwrotnością indyjskiej tradycji filozoficznej. Obrazy Kamasutry są z katolickiej perspektywy czystą pornografią i dowodem na ich głęboką grzeszność. Warto się zastanowić nad tą wyjątkowością katolicyzmu pośród innych religii świata, chociażby z tego względu, że odcisnął głęboki ślad na mentalności Europejczyków. Warto zrozumieć z czego to może wynikać, a być może zbliżymy się do rozwiązania węzła gordyjskiego współżycia w umysłach ludzi Zachodu zarówno potrzeby głębokiej wiary, jak i radości z erotycznej strony życia, a także zasad racjonalności naukowego myślenia będącego źródłem jego globalnego sukcesu. Rzecz w tym, że tradycja jest w tym względzie głęboko niekonsekwentna i pełna sprzeczności. Jedno separuje się od drugiego, żyjąc niejako w innych przestrzeniach, które tolerują się nawzajem z wielkim trudem.
Podręczniki historii, opisujące cechy Zachodu koncentrują się na prezentacji założeń teologicznych jego religii w relacji do pochodzących z tego samego biblijnego źródła – judaizmu oraz islamu i na wykazaniu jedności ich treści oraz merytorycznej tożsamości. Prowadzi to do wrażenia zupełnej zagadkowości przyczyn ich wzajemnej wrogości w dzisiejszym świecie, w miejsce – wydawałoby się w tej sytuacji naturalnej i wręcz oczekiwanej – przyjaźni i wzajemnej tolerancji. W rzeczywistości, tej ostatniej nie tylko brakuje, ale stosunki chrześcijańsko-muzułmańskie przekształcają się coraz intensywniej w głęboką niechęć, prowadzącą do starć zbrojnych. Amerykańscy autorzy podręcznika trzech religii (W.P. Lazarus, M. Sullivan, Comparative Religions for Dummies, Hoboken 2008) stawiają sprawę wprost. „Pomimo odmienności świętych tekstów, rytuałów i domów modlitwy, wartości przez nie podzielane daleko dominują nad różnicami. Zrodziły się na tej samej ziemi, dosłownie i w przenośni. Można uznać, że judaizm, chrześcijaństwo oraz islam są tak zjednoczone swoimi zasadami i wspólnotą przeszłości, że można je traktować jako zwykłe odgałęzienia tej samej religii”. Na czym więc polega to, że powszechnie uznaje się islam, religię najbliższą w swej koncepcji Boga judaizmowi, za śmiertelnego wroga Zachodu? Dlaczego jest jego wrogiem, skoro – wedle przywołanych religioznawców – jego istotą jest teologiczna tożsamość w relacji do dwóch pozostałych? Jak w tej sytuacji rozróżnić bliźniactwo od śmiertelnego zwarcia oraz jaka jest logika tej sprzeczności? Z perspektywy dzisiejszej wiedzy – to wcale nie huntingtonowa równowaga religijności i świeckości zapewniła Zachodowi przewagę nad resztą świata, ale przeciwnie – najwazniejszym czynnikiem stała się sprzeczność pomiędzy stagnacją będącą istotą każdej religii, a burzliwą dynamiką zachodniej świeckości.
Dla lepszego rozumienia problemu zadajmy sobie inne pytanie: czym właściwie jest Zachód, a także czym w swej istocie różni się od islamu, jeśli tym czynnikiem nie jest wyznawana religia? Powołamy się nie na opinię europejskich, czy amerykańskich uczonych, lecz na pobożnego muzułmanina – Seyyeda Hosseina Nasra, profesora uniwersytetu w Teheranie. Seyyed Nasr jest autorem książki wydanej w 2002 roku przez katolickie Stowarzyszenie PAX pod tytułem Istota islamu. Książka została zadedykowana „świętej i nieustannej obecności szajcha Ahmada Ibn Mustafy asz-Szazili al-Alawiego”, arabsko-algierskiego mistyka zmarłego w 1934 roku i uznawanego za świętego męża islamu. Znamienny jest tytuł anglojęzycznego oryginału: The Heart of Islam. Enduring Values for Humanity („Serce islamu. Trwałe wartości na rzecz ludzkości”). Tytuł, jak tytuł, ale jego prawdziwe znaczenie autor wyjaśnia w przedmowie. Przypisuje oto zachodnim orientalistom zejście ze ścieżki rozumu, głębokie skrzywienie mentalne oraz chęć celowego szkodzenia muzułmanom. „Wcześniejszy wizerunek islamu – podkreśla – wciąż jednak zawierał intelektualny szacunek dla muzułmańskiej cywilizacji i myśli. W okresie renesansu nastawienie się zmieniło, niektóre osoby np. Petrarka, porzuciły szacunek na rzecz jawnej pogardy. Zaczęto stosować nowe metody naukowe: racjonalistyczne, historyczne i sceptyczne, używane do analizy zjawiska religii, a wyrosłe z wieku zwanego oświeceniem, który w rzeczywistości był wiekiem tłumienia duszy i upadku intelektu. I chociaż nie wszyscy orientaliści służyli mocarstwom kolonialnym, to jednak większość z nich badała islam z aroganckim przekonaniem, że posiedli doskonałą metodę naukową, którą można stosować wobec każdej religii. Orientalistyczne studia nad islamem zaczęły się i skończyły na założeniu, że islam nie jest religią objawioną, lecz zjawiskiem stworzonym za pośrednictwem ludzi w określonej sytuacji dziejowej”. Inaczej mówiąc, świat zachodni zszedł z właściwej ścieżki religijności będącej według autora kwintesencją rozumności i wszedł w przestrzeń racjonalności, czyli pole intelektualnie puste i prowadzące donikąd. Rozpoczynając epokę Odrodzenia i Oświecenia świat zachodni stoczył się więc w obszar nieuctwa w błędnym przekonaniu, że nauka wymaga racjonalności i argumentów, a nie tylko wiary w Objawienie. Ta miała zostać zepchnięta w mury kościołów i nie mając wpływu na naukę uczyniła ją pustą i nieprawdziwą oraz „nieracjonalną” w jego rozumieniu pojęcia. Warto w tym miejscu przypomnieć głęboką różnicę w ujmowaniu kwestii tego, czym jest nauka. Al-Ghazali, XII-wieczny islamski filozof, uznany za najmędrszego z mądrych, orzekł z całą stanowczością, że oto „nauka jest szkodliwa, jeśli podważa dzieło Allacha. Należy zniszczyć Rozum, by odnaleźć Rację”. W jego ujęciu uderza świadome i jednoznaczne rozdzielenie oraz przeciwstawienie znaczenia słów, które w grecko-rzymskiej tradycji są uważane za tożsame. Po łacinie pojęcia: „rozum”, i „umysł” oraz „racja”, były określane tym samym słowem – ratio, z którego wywodzi się słowo racjonalizm – określające powszechne w świecie zachodnim podejście do rozwiązywania problemów, zakładające dotarcie do prawdy z użyciem rozumu i logicznego zestawiania faktów. W ujęciu wiernych islamu, Racja jest równoznaczna z Objawieniem, czyli poznaniem prawdy i pozyskaniem wiedzy za pośrednictwem łączności z Bogiem i siłami ponadnaturalnymi, a własne rozumowanie nie ma nic do rzeczy, mając przy tym silne znamiona szkodliwości. „Gdyby Bóg zechciał – pisał uczony muzułmanin – aby kłębek bawełny wrzucony do ognia stał się w wodą, tak by się właśnie stało”. Oznacza to, że fizyka jako obiektywna forma bytu nie istnieje, bo każde zjawisko fizyczne jest tylko dowodem woli Allacha, a uznawanie obiektywnych praw, to nie tylko grzech śmiertelny, ale i świadectwo nieuctwa. W tej sytuacji, nauka muzułmańska, to tylko religia i nic więcej. Europejskie Odrodzenie tymczasem, to w stosunku do tego poglądu zupełne odwrócenie rozumowania. Było opinią, że Objawienie nie jest wiedzą w racjonalnym słowa znaczeniu, a jedynie nabytym przekonaniem, że obiektywna wiedza nie istnieje, ponieważ jest przed ludźmi ukryta, nie mogąc być przez nich pojęta bez łączności ze światem niematerialnym. Gdyby zechcieć rozwinąć myśl wyrażoną przez Seyyeda Hosseina Nasra trzeba byłoby przyjąć, że zarówno Odrodzenie, jak i epoka Oświecenia, to nie powód do dumy, lecz przeciwnie – głęboki upadek wiedzy, rozumu i wiary oraz dowód nieuctwa europejskich uczonych. Dla autora myśli, właśnie wtedy – w okresie największych sukcesów wiedzy – skończyły się wszelkie podobieństwa Europy do świata islamu, nastał czas ślepoty i wszeteczeństwa. Znamienne, że w Polsce książkę Nasra wydał katolicki Instytut Wydawniczy PAX nie zaopatrując żadnym komentarzem, sprawiając nawet wrażenie, że wyrażone myśli są efektem jakiegoś rodzaju zazdrości Kościoła w stosunku do pozycji społecznej islamu, której ten pierwszy nie zdołał osiągnąć. Tymczasem, jak czytamy w polskiej encyklopedii „Oświecenie, jako wiek rozumu, czy wiek filozofów, to nurt w historii Europy przypadający na koniec XVII wieku aż do początku XIX wieku. Wszystkie jego nazwy oddają przełomowy charakter epoki. Oświecony, czyli wyzwolony z wszelkich więzów ludzki rozum ma być światłem rozjaśniającym drogę do poznania prawdy o świecie i człowieku. Oświecenie bywa także nazywane wiekiem filozofów lub wiekiem rozumu”. No, to jak to jest? Czy był to okres godny dumy i pochwały, czy też pożałowania i pogardy? Klucz do zrozumienia tak odmiennych ocen tkwi w tym, że tradycja europejska uznaje, iż istotą obu tych okresów historii była sekularyzacja państw i społeczeństw europejskich, czyli oderwanie się od religijnych dogmatów oraz uformowanie idei praw człowieka w taki sposób, że do dzisiaj są fundamentem Zachodu. Wynika z tego, że myśliciele muzułmańscy tylko wtedy uznaliby parterstwo zachodnich naukowców, gdyby w całości zmienili badawcze metody i przeszli na islam. To bardzo szczególny rodzaj podejścia do nauki dowodzący, że każda religia, prócz głębi duchowości posiada równie wielki ładunek egoizmu i małostkowości.
Wyznawcy wielkich religii są przekonani, że czuwanie nad ludzkością, to podstawowe zadanie Wszechmogącego i że niczym innym się On już nie zajmuje, będąc przy tym związanym z ludźmi tak, jak oni z Nim. Nawet więc, jeśli postępuje w stosunku do nich arbitralnie i niesprawiedliwie, to jednak ostatecznie sam jest na tyle powiązany z ich losem, że i jakoś uzależniony. Rozwój nauki poszedł jednak już tak daleko, że potrafi do wielkich uogólnień dotrzeć samodzielnie, bez wspomagania się religią i Bożą Mądrością, tyle, że to, co może być uznawane za triumf ludzkiej wiedzy nad niewiedzą, wcale nie musi oznaczać, że sami ludzie lepiej rozumieją istotę własnego życia, niż to, co oferują im religijne dogmaty. Wielkie uogólnienia prowadzą zresztą do równie ważnych pytań, ale wcale niekoniecznie do satysfakcjonujących odpowiedzi.
Nie ma systemów idealnych i nikt nie przypisuje tego Zachodowi. Jego mieszkańcy wciąż poszukują odpowiedzi na egzystencjalne pytania, a ich własne życie daleko odbiega od ideału. Wielu przychylnym okiem spogląda na odległy buddyzm. Przywoływanie wzajemnych związków pomiędzy wczesnym chrześcijaństwem a buddyzmem prowadzić może do ryzykownych wniosków, ale trzeba odnotować, że źródła indyjskie sugerują także, iż Dobra Nowina głoszona przez Jezusa z Nazaretu była pod silnym wpływem buddyzmu. Historyk R. Dutt stawia sprawę wyraźnie: „Edykt Aśoki świadczy o tym, że buddyjscy misjonarze byli wysyłani do krajów zachodnich już w trzecim stuleciu p.n.e. (…) ich społeczności żyły w celibacie, rosły w liczbę w miarę jak zasady przyjmowali nowi członkowie, a w okresie narodzenia Chrystusa ich doktryna była w Palestynie powszechnie znana. To o czym mówi Pliniusz o Esseńczykach w I w. n.e. wskazuje na rezultaty trzech stuleci misji buddyjskich w Syrii”.
Dzieje się tak być może z tej przyczyny, że wedle statystyk, ponad połowa mieszkańców Zachodu wierzy w reinkarnację, czyli kolejne „życie po życiu”, niejako obok wiary w chrześcijańskiego Boga. Tenzin Gyatso, buddyjski dalajlama Tybetu analizuje treść życia ludzi tej części świata w następujący sposób: „Człowiek – zauważa – poświęca swoje zdrowie, żeby zarabiać pieniądze, potem poświęca pieniądze, żeby odzyskać zdrowie, jest przy tym tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się teraźniejszością. W rezultacie, nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości. Żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, a przy tym umiera nie rozpoczynając życia”. Najbardziej uderzające jest to, że ocena pasuje do wszystkich ludzi Zachodu, niezależnie od ich wyznania. To naprawdę zagadkowa sytuacja. Na przykład, protestantyzm pojawił się – i stąd jego nazwa – jako masowy sprzeciw wobec rzymsko-katolickiemu dogmatyzmowi i uleganiu jego orientalnej logice. Powienien być więc swoistą odwrotnością tego ostatniego. Jak to możliwe, że tworzy dziś najbardziej rozwiniętą cywilizację świata razem z katolicyzmem, wypychając trzeci nurt chrześcijaństwa – prawosławie, poza granice gospodarczej efektywności, gdzieś na Bałkany i w bezkresy Rosji? Może więc dla codziennych odruchów ludzi, znaczenie mają inne czynniki, aniżeli ich religijne wyznanie?
Zastanowimy się teraz nad tym, w jaki sposób ideały ludzi Zachodu zderzają się z resztą świata, a w szczególności w sferze wzajemnego traktowanie się partnerów w ramach małżeństwa. Świat zachodni jest pod tym względem nie tylko spadkobiercą grecko-rzymskiej monogamii, lecz również czegoś w stosunku do niej przeciwnego, czyli wczesnochrześcijańskiego przekonania o nieczystości kobiet oraz wstrętu do erotyki jako takiej. To ostatnie zjawisko nie było zresztą znane w świecie śródziemnomorskim aż do nadejścia ekstremalnego w tej przestrzeni wyznania, uznającego erotyzm za grzech. Dekalog, przykazanie „nie cudzołóż” wskazuje jako równie ciężkie wykroczenie, jak „nie zabijaj”. W potocznym znaczeniu, oznacza to jednak czyn zupełnie odległy od morderstwa. Ludzie wychowani w chrześcijańskiej tradycji doskonale przy tym wiedzą, kiedy popełniają ten grzech i wiedzą również, że każda tego rodzaju przygoda przybliża ich do bram piekła i wiecznego smażenia się w smole. Dlaczego jednak cudzołóstwo i szerzej – erotyka, są z jednej strony zjawiskiem powszechnym, a z drugiej potępiane jedynie przez niektóre wyznania i to głównie przez Religie Księgi ze szczególną w tym rolą katolicyzmu? Duchowni powołują się na przykazania Dekalogu – siódme wedle wersji żydowskiej, a szóste według chrześcijańskiej. W myśl zasad islamu, jest ono występkiem tak ciężkim, że kobiety karane są śmiercią przez ukamienowanie, a mężczyźni chłostą. Rzecz w tym, że zarówno starożytny judaizm, jak i współczesny islam uważają cudzołóstwo za występek czyniony przez kobiety, a jego definicja dostosowana jest do tradycji męskiego wielożeństwa oraz prawa mężczyzn do posiadania niegraniczonej liczby konkubin, z którymi erotyczne zabawy występkiem nie są. Znane są przypadki władców, którzy mieli ich tyle, że mogli zmieniać partnerkę przez wszystkie 365 dni w roku. Gdzie się wtedy podziewa owa „wspólnota trzech wielkich Religii Księgi” i jakie jest źródło sprzeczności pomiędzy pobożnym obrzydzeniem do seksu pośród katolików i równie pobożną rozwiązłością muzułmańskich mężczyzn? Tego rodzaju sytuacja daje tym ostatnim luksus erotycznego wyżycia, nie prowadząc jednak ani do przestępstwa, ani nawet poczucia niestosowności i wyrzutów sumienia.
Negatywny stosunek do poligamii i uznanie jej za nielegalną ma miejsce wyłącznie w regionach o tradycji chrześcijańskiej. Jest w całej rozciągłości dozwolona i wspierana przez prawo wśród półtora miliarda muzułmanów, czyli czwartą część ludzkości. Reszcie, wystarczy brak regulacji w tym względzie. Jedynie świat Zachodu i Ameryki Południowej jest w tej przestrzeni restrykcyjnie jednoznaczny, a poligamia jest tam niezgodna z prawem. Skutkiem, jest znacznie silniejsze wyrażanie pozamałżeńskich erotycznych potrzeb, w porównaniu z innymi regionami. Świadczy o tym używane słownictwo: libido, popęd, żądza – to słowa mające wyrażać psychiczną stronę pobudzenia, pochodzącego z wnętrza organizmu i służącą zaspokojeniu oczekiwania. Jest przy tym silnym czynnikiem motywacyjnym, którego źródłem jest biologiczna struktura organizmu, prowadząca w sposób naturalny do zachowań mających na celu zaspokojenie erotycznych potrzeb. Wedle seksuologów, popęd seksualny jest niczym innym, jak stanem gotowości na przyjęcie partnera odmiennej lub tej samej płci (jak to ma miejsce w świecie homoseksualistów). To obiektywne zjawisko biologiczne, nie zaś ideologia. Dlaczego zatem w tradycji chrześcijańskiej, to nie tylko problem wstydliwy, ale też godny najwyższego potępienia? Prowadzimy do wniosku, że na cywilizacji naszego kontynentu piętno odcisnęło dawne kulturowe spotkanie – otwartej i na swój sposób rozwiązłej tradycji grecko-rzymskiej z głęboko restrykcyjną tradycją szczególnego odłamu judaizmu. Skoro jednak ekspresja człowieczego libido jest czymś najzupełniej zgodnym z naturą, jej hamowanie musi prowadzić do swego rodzaju schizofrenii, objawiającej się z tym większą siłą, im bardziej otoczenie zmusza do ukrywania popędu. Słowo pochodzi od greckich schizein – „rozszczepić” i phren, oznaczającego umysł. Jest używane na określenie zaburzenia mentalnego powodującego zmienione, nieadekwatne postrzeganie, przeżywanie i ocenę rzeczywistości. Osoby będące w stanie psychozy mają upośledzoną umiejętność krytycznej, realistycznej oceny własnej osoby, szczególnie w przestrzeni dotkniętej rozszczepieniem jaźni. Podobnie jest z nawiedzonymi przez to zjawisko społeczeństwami, a takim niewątpliwe była średniowieczna Europa przed okresem Odrodzenia i Oświecenia, które stały się zwrotnym momentem dla wyzwalania się ludzkiego umysłu z niewoli religijnych i cywilizacyjnych uprzedzeń. Ksiądz Charamsa właśnie się z niej wyzwolił.
Prowadzimy do konkluzji, że wysiłki religioznawców idą zwykle na marne z tej oto przyczyny, że przedmiot ich badań jest niezbywalną częścią większej całości, a więc całej cywilizacji, nie pozwalając się wypreparować i traktować jako zjawisko odrębne. Każdy wysiłek zrozumienia części otaczającej nas rzeczywistości, bez próby zrozumienia całości, jest kierowaniem „pary w gwizdek” nie prowadzącym do lepszego kontaktu ze światem. Problem swoistego rozdarcia przeżywanego przez mężczyznę pragnącego być zarazem dobrym kapłanem, jak i kochankiem, jest również ilustracją nienaturalności miejsca katolicyzmu w cywilizacji Zachodu. Jest ona szczególne widoczna w narzucaniu kapłanom surowych wymogów w zakresie seksualnej abstynencji. Być może, tego źródłem jest szczególne pojmowanie przez Kościół istoty świętości, ale z całą pewnością jest ono odległe od naturalnych pragnień oraz instynktów ludzi, a także głęboko niezgodne z otaczającą nas rzeczywistością globalną.
Środowisko wokół Morza Śródziemnego okazało się miejscem wyjątkowo płodnym dla religijnej różnorodności. Judaizm był najzupełniej oryginalnym systemem wierzeń powstałym na Bliskim Wschodzie w bardzo szczególnych warunkach żydowskiej Palestyny otoczonej morzem wielobóstwa. Skoro zwykło się przyjmować, że Europejczycy są dziećmi grecko-rzymskiego antyku, to trzeba też odnotować swoistą niekompatybilność tej konstatacji i uznania katolicyzmu za ich naturalną religię, skoro ma znamiona odwrotności w stosunku do antycznej swobody obyczajów. Rzecz w tym, że specyfiką tej koegzystencji jest kulturowa odwrotność. W przestrzeni świeckości, Europejczycy są bez wątpienia dziećmi starożytnych Greków i Rzymian wierzących w podobnych człowiekowi bogów w rodzaju Apollina czy Afrodyty i głęboko racjonalnych w ocenie otaczającego ich świata. Okoliczności historyczne sprawiły, że w przestrzeni ich religijności pojawiła się wiara w Boga w swej istocie orientalnego, którego cechą jest pełna odwrotność w stosunku do antyku. Ich bogowie byli humanoidalni, On taki nie jest. Oni robili głupstwa i popełniali grzeszki, bliskowschodni Bóg z samej definicji jest od nich wolny. Oni wreszcie mają postać podobną ludziom, a Bóg Wszechmogący nie ma jej wcale, będąc tylko formą Bytu i Transcendencji niepojętej dla racjonalnie myślących. O sile tych przeciwności świadczy to, że na freskach Kaplicy Sykstyńskiej próbował je zilustrować sam Michał Anioł, zresztą za zgodą i poparciem papieża Sykstusa IV. Tyle, że dla uczynienia sprawy zrozumiałą musiał posłużyć się postaciami, co z punktu widzenia Religii Księgi jest bluźnierstwem i wszeteczeństwem. Żart historii sprawił, że najbardziej otwarta na sprawy ludzkie starożytna cywilizacja śródziemnomorska uległa na koniec wpływowi odłamu wiernych judaizmu, nazywanych niekiedy esseńczykami, który miał obsesję na punkcie jakiegokolwiek rodzaju erotyzmu, a ideałem człowieka był dożywotnio bezżenny mężczyzna pozbawiony marzeń innych, niż oczekiwanie wieczności. Sprawa nabrała rozgłosu po publikacji książki australijskiej teolog i religioznawcy – Barbary Thiering Jesus as a Man (tytuł polski: Jezus mężczyzną). Na podstawie okrytych papirusów znad Morza Martwego naukowo uzasadniła tezę, że biologiczny ojciec Jezusa, znany w tradycji chrześcijańskiej jako Święty Józef, mąż Marii, był pod głębokim wpływem odłamu esseńczyków wywodzącego się z dawnej buddyjskiej misji osiadłej tam na stałe w III wieku przed Chrystusem. Miałoby to owocować wyjątkowym, podobnym do buddyjskich mnichów spojrzeniem na miejsce seksualności w drodze do osiągnięcia stanu szczęśliwości w postaci wiecznej nirwany. Uważali, że seksualna wstrzemięźliwość jest podstawowym warunkiem dostąpienia łaski reinkarnacji. Świat bliskowschodniej Judei na to pozwolić nie mógł, ponieważ jego cechą była siła zbiorowości, a nie realizowanie marzeń indywidualnego człowieka. Powstałe w takich warunkach chrześcijaństwo stało się częścią świata, będącego na swój sposób obyczajową odwrotnością judaizmu, który zezwalał na wielożeństwo i nie uznawał seksualności ludzi za grzech. Obudzenie się drzemiącego w Europejczykach grecko-rzymskiego antyku w formie Odrodzenia stało się jedną z przyczyn tego, że chrześcijańscy, a nie tylko muzułmańscy teologowie, odnoszą się do tej epoki bądź to z nieskrywanym obrzydzeniem (muzułmanie), bądź też pomijają milczeniem (duchowni chrześcijańscy). Znamienne jednak, że gdy polityka spycha kraj ku większej dogmatyzacji życia codziennego, Kościół nieodmiennie znajduje się po stronie przeciwników każdego rodzaju liberalizacji, a w szczególności tej, która wiąże się z ludzką seksualnością. Przypomina wtedy bez ogródek, że jest w Europie nie tylko bliskowschodnim importem, ale też pochodzi z przestrzeni jego najbardziej restrykcyjnego rodzaju religijności, w ramach której kobiety nie mogły uzyskać równego statusu z mężczyznami w uznaniu, że jedyną pożyteczną rzeczą, którą robić potrafią, to poddać się zapłodnieniu i rodzić im potomstwo. To ostatnie, zgodnie z bliskowschodnią tradycją jest uznawane za wyłączny twór ojców oraz ich bezdyskusyjną własność. Kobieta nie tylko więc nie może być partnerem, ale nawet jej macierzyństwo jest tam uznawane za funkcję krotkookresową i instrumentalną. Inaczej mówiąc, wedle przekonania muzułmańskich ojców, kobieta nie jest pełnowartościowym człowiekiem, lecz tylko sposobem na dostarczania dzieci zrodzonych z równych sobie i głęboko dumnych ze swego istnienia mężczyzn. Takie przekonanie, to jedna z najważniejszych przyczyn zacofania islamu i – co ważniejsze – podstawowa przeszkoda dla pojawienia się mechanizmu jego modernizacji, która mogłaby prowadzić kiedyś do uzyskania przez muzułmanów pełnego obywatelstwa świata ewoluującego ku coraz większym wolnościom jednostkowym i konsekwentnie uznających pełne człowieczeństwo kobiet a także ich prawa to równoprawnego traktowania. To jednak dopiero pieśń przyszłości.