MOSKWA NIE LEŻY W EUROPIE, CZYLI FINIS ROSSIAE ET ORIGO RUTHENIAE

            Nowy Rok sprzyja nowemu spojrzenia na otaczający nas świat. Historycy rozwijają różnego rodzaju koncepcje w kwestii ustalenia rytmu jego dziejów. Najbardziej znanym, choć nie jedynym, rezultatem tego myślenia, jest podział historii ludzkości na starożytność, średniowiecze i czasy nowożytne. Ten jednak, był dokonywany nie tylko z zachodniego punktu widzenia, ale miał do tego charakter czysto formalny i w gruncie rzeczy nie wyjaśniający niczego. A gdyby tak podzielić historię nie według formalnych przedziałów czasowych, ale wedle nasilenia ludzkiej żądzy władzy i samej tylko formy i mechanizmu jej sprawowania? Wtedy okazałoby się, że jest ona jednocześnie historią egoizmów grupowo-warstwowych, manii wielkości jednych i krzywd drugich, jest także swoistym konkursem na to, w jaki sposób jednostki silniejsze mogą eksploatować i wykorzystywać słabsze. Tylko szkolni nauczyciele mają swoisty komfort i możliwości przekonywania uczniów, że istotą dziejów jest ludzki altruizm i patriotyczne myślenie w interesie ogółu. Prawdę mówiąc, szkoda dzieci i szkoda ich późniejszych frustracji, kiedy muszą zderzyć się z rzeczywistością. A ta jest przecież zupełnie inna, niż szkolna historia i sprowadza się do ponadczasowej prawdy, że oto „moja chata z kraja”, zupełnie niezależnie od tego, w jakiej części świata ta chata się znajduje…

             Wedle takiej, przyznaję, buntowniczej i egoistycznej wizji dziejów świata, można je podzielić na trzy wielkie etapy. Pierwszy i najwcześniejszy, to brutalne panowanie ludzi z bronią nad bezbronnymi i bezradnymi, przy czym istotą ich bezbronności nie był sam tylko fakt braku broni, ale przede wszystkim bezmiar niewiedzy i niedostatek wykształcenia. Drugi etap, to bardzo powolne zdobywanie tej wiedzy o otaczających zjawiskach i rządzących tym prawach oraz o strukturze własnych interesów. Prowadziło to do, początkowo jeszcze nieskutecznego, zrzeszania się jednostek wokół ich własnych potrzeb przez składanie losu w ręce „wielkich przywódców”. To czas, tak zwanego „kultu jednostki”, rozpoczęty historią rzekomego geniuszu Napoleona, by później przekształcił się w kult Mussoliniego, Hitlera, Stalina, generała Franco, Fidela Castro i last but not least – generała de Gaulle’a oraz jakkolwiek by to żałośnie nie zabrzmiało – domorosłego wodza dzisiejszych Węgier Viktora Orbana. Trzeci, doprowadził do tego, że z dekady na dekadę rola wodzostwa i jego „jednoosobowego geniuszu” słabła i w świecie Zachodu zanikła całkowicie, przekształcając się w system zwany demokracją, czyli zorganizowany sposób rozmywania odpowiedzialności za dziejące się wydarzenia. W dzisiejszym świecie ostał się już tylko ostatni przykład anachronicznej tradycji wodzowskich kultów drugiego etapu w osobie uznawanego przez Rosjan za równie nieomylnego, jak jego poprzednicy – Władimira Putina. Ten zapewne nie zdaje sobie sprawy z tego, że jego kraj i wielbiący go naród, znalazły się w sytuacji ahistorycznej, to jest takiej, kiedy w XXI wieku jego zapóźnione mentalnie społeczeństwo usiłuje przekonać resztę świata, że zupełnie przestarzałe wartości powinny stać się na powrót uniwersalnymi. Wina nie leży zresztą tylko po stronie Putina. Opinia o nim w jego własnym kraju i otaczające go uwielbienie nie jest czczym wymysłem, ale kwintesencją rosyjskiego widzenia świata. Rosja jest krajem, którego rozwój od samego początku był ograniczony wzorcową peryferyjnością, będącą jej istotą. Jeśli równie imperialno-peryferyjne odruchy Putina nie znajdują dziś zrozumienia w świecie zachodnim, to jest tak dlatego, że ten świat nie odrobił lekcji z historii Rosji. Iwan Groźny, założyciel imperium, był od samego początku groźny tylko ze względu na pewien rodzaj myślenia oraz z powodu tego, że w jego kraju idee powstawały i rozrastały się bez związku z prawdziwie dziejącymi się wydarzeniami, ale za to pod czujnym okiem zawsze groźnej władzy. Rosyjskie myślenie o świecie zewnętrznym było zawsze tworem mentalnym, a nie rzeczywistym, a sam Iwan przeszedł do historii, nie jako osobistość naprawdę groźna, ale zupełnie szalona.  Okazało się, że szaleństwo nie dyskwalifikuje i taka własnie jest istota władzy w Rosji, a ta sama cecha stała się znamieniem wszystkich późniejszych przywódców kraju, na Gorbaczowie i Putinie kończąc. Ten ostatni jest tylko szalony na bardziej spokojny sposób.

Rosja, zawsze była krainą nierealistycznego myślenia, a jej mieszkaniec od początku jej istnienia miał przed sobą egzystencjalny dylemat – w jaki sposób niewykształcony i prymitywny człowiek, jakim ze swej istoty był przeciętny mieszkaniec Rosji i którego codzienne czynności sprowadzały się do sadzenia i zbioru ziemniaków na zimę, może – jako członek największego imperium świata – odgrywać również wobec sąsiadów rolę narodu panów. A na tym właśnie, od bez mała pół tysiąca lat, polegała rosyjska imperialność. Rosjanie, pomimo posiadania kiedyś imperium, funkcji Herrenvolku pełnić nie mogą z samej istoty rosyjskości i wrodzonej krajowi prymitywności. Rosja i Rosjanie tego nie rozumieją wcale, znajdując się z tej przyczyny w przestrzeni globalnej śmieszności, która może ich doprowadzić do wcale  nieśmiesznego końca. Jednak, światu wobec niej zewnętrznego, jest całkiem niespieszno do konfrontacji z zapóźnionym i prymitywnym niedźwiedziem, aspirującym do imperialnej pozycji.

Periodyzacja dziejów ludzkości może przybierać różne formy, w zależności od przyjętego kryterium. Gdyby na przykład, uznać za tego rodzaju kategorię ludzkie oczekiwanie na pojawienie się człowieka-boga w rodzaju Jezusa, Mahometa, Buddy, czy też Konfucjusza, znaleźlibyśmy się w pobliżu układania historii świata pod kątem wiary w przesłanie jednostki oraz przekonania, że pojawiająca się „wielka postać” wyrasta tak bardzo ponad ogół, że musi być z natury rzeczy uwielbiana i kochana, niezależnie od tego, czy ma to wymiar religijny, czy świecki oraz czy ma ona w istocie jakiekolwiek szanse na wypełnienie dawanych obietnic. Wielkie wodzostwo polega na tym, że budzi nadzieje, które nie mogą  być spełnione i z tej przyczyny końcowy los „genialnego wodza” jest zwykle przesądzony. Uwiąd tej nadziei powoduje, że ludzie zawiedzeni niespełnionymi obietnicami są już nawet gotowi uwierzyć w tak zwaną demokrację, czyli system rozkładający tę odpowiedzialność na wszystkich. Wtedy, winnych nie ma, a jeśli sukcesy się nie pojawiają i nie są nawet oczekiwane, to pustkę wypełnia frustracja.

            Jeśli więc kogoś zastanawia postępowanie dzisiejszej Rosji, ten nie powinien zdawać się na zwykłą logikę, skoro rodzaj logiki jej mieszkańców jest pozostałością świata dawno minionego. W ramach zwykłej logiki, a nie logiki oczekiwania na zbawcę, który rozwiąże wszystkie problemy, jest oczywiste, że dla żadnej formy rosyjskości nie ma zagrożenia ze strony Zachodu – w znaczeniu, czy to ekonomicznym, militarnym, czy też kulturowym tego pojęcia. Chyba, że idzie o zagrożenie dla wartości, które dla Zachodu wartościami wcale nie są, a uznawanie ich przez Rosjan kompromituje w jego oczach ich samych. W ramach tej zwyczajnej, a nie wielkomocarstwowej logiki, jest oczywistością, że jeśli Rosji coś zagraża, to z całą pewnością nie jest to Zachód, ale raczej rosnąca potęga Chin, a od południa, narastająca agresywność świata islamu. Pierwsze, są zainteresowane Syberią i jej zasobami naturalnymi, posiadają przy tym własne, historyczne argumenty. Islam, oprócz szczególnej historii, jest nakręcany ideologią własnej wyjątkowości i za wroga bierze każdą odmienność. Kontakt z Zachodem „grozi” więc Rosji niczym więcej, jak tylko koniecznością racjonalizacji postępowania i zarzucenia wielkoruskich mitów na rzecz zrozumienia własnego miejsca w świecie i tego, że nie jest to już pozycja wielkomocarstwowa. Tyle, że pod tym względem, w mitach grzęźnie nie tylko Rosja, ale również i Europa, która nie potrafiła dotąd zdecydować się na chłodną ocenę sąsiada i wyzwolić z jego niechcianej obecności, usiłującej przekształcić się w rodzaj dominacji.

Zarówno Europa, jak i Rosja oraz inne regiony o znaczącej pozycji w świecie, są przede wszystkim pewnym stanem mentalnym mieszkańców, a nie samym tylko terytorium z wyznaczonymi granicami. Dowodem na istnienie jakiegoś rodzaju świadomości Rosjan – wprawdzie anachronicznej i ahistorycznej – jest pełne, prawie dziewięćdziesięcioprocentowe poparcie krajowej opinii publicznej dla niedawnej agresji na wschodnią Ukrainę, Krym i brzegi Morza Czarnego. Wiele wskazuje na to, że tamtejsza popularność tej agresywnej polityki Moskwy nie jest następstwem przemyśleń, lecz rezultatem tkwiących w Rosjanach głęboko skrywanych atawizmów, kompleksów i niespełnionych oczekiwań. Okazuje się na przykład, że dla Rosjan bez trudu może istnieć Rosja biedna i zacofana pod każdym względem z wyjątkiem jednak sfery wojskowości oraz prawa do imperialnego poczucia bezkarnej przewagi nad sąsiadami. Innymi słowy, Rosjanie są na codzień w pełni gotowi zmagać się z lokalną kampanią kartoflaną, ale od środków masowego przekazu oczekują wiadomości o imperialnych i globalnych sukcesach ich ojczyzny, nie dostrzegając w tym żadnego dysonansu. Nie ma na świecie kraju, w którym oczekiwania ludności tak daleko odbiegałyby od rzeczywistych jego możliwości. Ponad cztery stulecia historii ukształtowały ich w taki sposób, że nie są dzisiaj w stanie zrozumieć, iż kształtujące ten ich stan okoliczności bezpowrotnie minęły. Rosja musi wrócić do „normalności”, lub rozpaść się na mniejsze jednostki. Rzecz w tym, że dotąd, nigdy się do żadnej „normalności” nie poczuwała, uważając się za światowej miary wyjątek, do którego nie mają zastosowania żadne normy stosowane do innych. Ze względu na jej rozmiary oraz imperialną peryferyjność uchodziło jej to bezkarnie przez prawie pół tysiąclecia. Powstaje jednak pytanie, czy wobec masowego oporu Rosjan do przyjmowania światowych norm postępowania, których zresztą nie rozumieją nie tylko z braku zainteresowania, ale i niedostatku elementarnej edukacji, jest z nią w ogóle możliwy jakikolwiek rozsądny dialog. Wydaje się, że putinowska Rosja tak głęboko ugrzęzła w prostackiej mitologii samouwielbienia, że ratunek dla niej, jeśli przyjdzie, może być znacznie spóźniony.

Sama Europa, jako cały kontynent, a nie tylko Europejska Unia, wbrew powierzchownym znamionom jedności, ma również głęboko skrywany problem z własną tożsamością oraz zasiane wątpliwości nawet w kwestii zasięgu jej granic. Problem tożsamości Rosji oraz jej stosunku do „europejskich wartości” jest równie silnie związany z definicją istoty i tożsamości samej Europy, jak i ze stosunkiem tej ostatniej do rosyjskiego sąsiada i vice versa. Sprowadza się do pytania o to, czy prawdziwe „granice europejskości” pokrywają się z formalnymi, jaka jest przyczyna odbiegania mapy od prawdy historycznej, oraz czy ma to związek z dążeniem do realizacji mniej lub bardziej skrywanych, chociaż nigdy niezrealizowanych ambicji. To sprawa od dawna spychana pod stół międzynarodowej agendy, pomimo tego, że łączy się z odpowiedzialnością za losy krajów wchodniej części Europy, które zgłosiły do niej akces w pragnieniu wyzwolenia się od wciąż powracającego naporu imperialnej i przez nikogo niechcianej rosyjskości. Problem również w tym, że i sami Rosjanie znaleźli się w historiozoficznym rozkroku. Ich dawni filozofowie nie mieli wątpliwości w kwestii azjatyckości ich kraju, ale rosyjscy politycy uważali, że przyznając im rację, skazują się na peryferyjność. Postanowili więc mianować się Europejczykami nie dbając o to, co na ten temat sądzi ich własne społeczeństwo, jak i sama Europa. Wielki rosyjski pisarz, publicysta i historyk z przełomu XVIII i XIX wieku, Nikołaj Michajłowicz Karamzin, autor dwunastotomowej Historii państwa rosyjskiego, wyraził myśl jednoznacznie i bez wątpliwości: „Moskwa jest dziełem chanów. Z Kipczaku przejęto państwowość, od Tatarów przejmowano obyczaj. Od Wasyla Ślepego (1425-1482) tatarszczyzna bierze  widocznie górę w pojęciach krain moskiewskich”. Jednak, od czasów Katarzyny II, panującej w okresie jego młodości, przez następne dwa stulecia władze Rosji nie ustają w wysiłkach, aby była ona uznana za kraj trwale europejski, podobnie jak Hiszpania, Francja, Niemcy i Norwegia. Jak dotąd, wyniki tych wysiłków są więcej niż mierne, ponieważ w zamiarze tkwi wewnętrzna przeczność. Rosja chce być Europą, lecz otwarcie brzydzi się byciem częścią Zachodu.

Wszyscy wiedzą, że Europa kończy się na Uralu. Nie próbowano jednak poważnie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ustaliła się taka właśnie, a nie inna wschodnia granica kontynentu i jakie ma to konsekwencje dla samego wizerunku Europy? Tego nie da się rozstrzygnąć bez rozważenia wzmiankowanej sprawy europejskiej przynależności Rosji. Od czasów starożytnych Greków, przez kolejne dwa tysiące lat, za wschodnią granicę Europy, nigdy nie był uważany Ural, ani Morze Kaspijskie, lecz rzeka Don nosząca wtedy grecką nazwę Tanais. U jej ujścia do Morza Azowskiego, leżał port handlowy i miasto o tej samej nazwie, uznawany za ostatni wschodni przyczółek cywilizacji Morza Śródziemnego. Nigdy też w starożytności, w średniowieczu, ani w czasach nowożytnych, aż do XVIII wieku, kartografom nie przychodziło do głowy, by włączać w skład Europy wszystko, co znajdowało się na wschód od tej wyraźnej i trwale ustalonej granicy pomiędzy tym, co europejskie, a tym, co azjatyckie. Część kontynentu, położona pomiędzy Niemcami, a dzisiejszą zachodnią granicą Rosji, określana była łacińskim mianem Sarmatia Europea i pomimo jej stopniowej orientalizacji, była jednak bez zastrzeżeń uznawana za Europę. Jednak w świadomości ówczesnych jej mieszkańców, obszary wysunięte na wschód, w kierunku Uralu, to już nie Europa, ale Sarmatia Asiatica w całości należąca do Azji i zamieszkana tylko przez Azjatów.
Sarmatia

Mieszkańcy zachodniej części Europy, czyli „Europy właściwej”, do XVI wieku i czasów Reformacji, nie mieli wątpliwości, że są oto spadkobiercami dawnego łacińskiego imperium Rzymu. Więcej, ta opinia stała się podstawą formowania się wielu nowych państw, które wcześniej nie należały do kultury łacińskiej, tak jak i nie należeli do niej niektórzy dzisiejsi prawosławni członkowie Unii – Rumunia, Bułgaria, czy Grecja. Te ostatnie, to kraje pozyskane przez Zachód, ale nie przez rzymsko-łacińską kulturę. Europejskim nuworyszom nadano kiedyś z tej przyczyny odrębne określenia: Germania – dla żywiołu niemieckiego i Sarmatia Europea – dla polsko-litewsko-ruskiego. Dalej, na wschodzie, była już tylko stepowa i koczownicza Azja, ku północy rozciągały się anglo-skandynawskie peryferia północnej Europy, a bałkańskie i potureckie południe nigdy do niej nie pretendowało. Inaczej mówiąc, od czasów głębokiej starożytności, poprzez tysiąc lat Średniowiecza i pierwsze trzy stulecia nowożytności, rzeczą powszechnie wiadomą i przez nikogo nie kwestionowaną było to, że terenów na wschód od rzeki Don nie zamieszkują cywilizowane narody, lecz różnej maści barbarzyńcy. Również i protoplaści dzisiejszych Rosjan – mieszkańcy wschodnich kresów Słowiańszczyzny, dostając się na kilkset lat pod władzę mongolską, przestali być Europejczykami, stając się dla tych ostatnich jedynie słowiańskojęzyczną częścią Azji.

Na współczesnych mapach, dzisiejsza Europa jest jednak znacznie bardziej rozciągnięta, niż historyczna świadomość jej własnej europejskości. W porównaniu z dwoma tysiącami lat utrwalonej „dońskiej” granicy Europy, jej dzisiejszy obraz ma wszelkie znamiona tego, że utrwalił się w naszej świadomości w gruncie rzeczy bezpodstawnie, a nie na bazie geograficznej prawdy. Mapa Europy ilustruje fakt jej początku u stóp portugalskiego Przylądka Roca i rozciągnięcia ku wschodowi aż do samego serca gór Ural. Teza zabrzmieć może niewiarygodnie, ale geograficzne granice Europy są w większym stopniu wynikiem skuteczności politycznej propagandy, niż naukowych analiz. Trudno jest bowiem dociec, jak to właściwie się stało, że skoro jeszcze na XVII-wiecznych mapach kres kontynentu figurował na Donie, czyli na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej Polski i Litwy, a na północy tam, gdzie kończyły się szwedzkie Inflanty i Finlandia, to jakim sposobem, jako wschodnia granica kontynentu pojawił się Ural, przesuwając Europę o dwa tysiące kilometrów na wschód? Co spowodowało, że Rosja, przez stulecia uważana bez wątpienia za część Azji, stała się nagle nie tylko członkiem europejskiej rodziny, ale uznano, że skoro zajmuje całą połowę europejskiego kontynentu, to może być uważana nie tylko za największe europejskie państwo, ale i przysługuje jej pełnia praw współdecydowania o losach Europejczyków? Nie wiemy tylko jednego, kto właściwie, kiedy i na podstawie jakich argumentów ten fakt uznał i jak to się stało, że Europa niepostrzeżenie aż tak daleko przesunęła swoją formalną granicę z Azją? Czyżby geografia mogła być przedmiotem swoistego zamachu stanu?

Z historycznego punktu widzenia, kwestia wschodnich granic kontynentu przez całe dwa tysiące lat nie budziła wątpliwości. Kontrowersja pojawiła się późno i nagle, bo dopiero w czasie moskiewskiego panowania Iwana Groźnego. Ta, najbardziej na wschód wysunięta część Rusi, granicząca bezpośrednio z ludami mongolskimi, nie miała wcześniej większych powiązań z Europą. Była dla tej ostatniej ziemią obcą i nieznaną, jako przestrzeń znajdująca się w fazie wielkiej transformacji z pogranicznego księstwa wschodnich Słowian w azjatyckie i ponadnarodowe imperium rozciągnięte od Moskwy po Kamczatkę. Do czasu zrzucenia w XVI stuleciu panowania tatarskiego, za centrum kulturowe tego obszaru (także i moskiewskiego prawosławia), rozłożonego między wschodnimi granicami Rzeczypospolitej, a odległym Pacyfikiem uznawane było Karakorum, położone na mongolskim stepie, w samym środku Azji, a nie Kijów z jego Peczerską Ławrą, który wtedy znajdował się zresztą w granicach Polski. Wraz z wyzwoleniem spod władzy Mongołów, stanęło jednak przed Moskwą szczególne wyzwanie, czyli konieczność międzynarodowej identyfikacji oraz zdefiniowania własnej tożsamości. Jej władcy, w przeciwieństwie do ogółu mieszkańców, nie bardzo chcieli być Azjatami, dla żółtej rasy nie mieli poważania, chłonęli za to powierzchownie i elitarnie kulturę oraz języki Europy. Aleksander, późniejszy cesarz i zwycięzca Napoleona, odcięty w dzieciństwie od reszty świata pałacowymi murami i ogrodami, długo nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że język rosyjski jest czymś godnym uwagi, skoro jego opiekunowie i on sam używali na codzień angielskiego oraz francuszczyzny.

Skoro więc Rosja nie jest już częścią dawnej imperialnej Mongolii, to czym teraz jest? Iwan Groźny, bez wahania przyjął sugestię mnicha Filareta, że oto „dwa Rzymy upadły, Trzeci stoi, a czwartego nie będzie”. Postanowił arbitralnie uznać swój kraj za Trzeci Rzym i jedynego prawdziwego spadkobiercę starożytnych stolic – Rzymu, Rawenny i Konstantynopola. Uczynił to pomimo tego, że nikt w Europie nie mał wątpliwości, iż jest to nadużycie na historyczną skalę, a różnice kulturowe są tak ogromne, że zgodne współżycie wręcz nieprawdopodobne. „Mimo silnej wrogości politycznej – pisze rusofil i euroazjata Lew Gumiłow – Polacy i Szwedzi należeli do tego samego świata etnicznego – Europy Zachodniej – i nadal pozostawali swoimi. (…) W Rosji zaś Europejczycy byli obcymi, tak samo jak Rosjanie w Europie”. Iwan Groźny jednak, pomimo oczywistej dla wszystkich karkołomności pomysłu, uznał się za prawowitego następcę zarówno zachodniego, jak i wschodniego cesarza Rzymu i przyjął za znamię swej władzy i historyczną kontynuację starożytnych dziejów rzymsko-bizantyńskie godło w formie dwugłowego orła. Zgłosił również żądanie międzynarodowego uznania go za prawowitego i jedynego europejskiego cesarza oraz spadkobiercę starożytnych imperatorów. Nie przeszkadzało mu, że ani on, ani nikt z jego otoczenia nie poznali nigdy ani łaciny, ani też starożytnej mowy Greków, mając przy tym bardzo tylko powierzchowne zainteresowanie dziejami obydwu kręgów kulturowych. Pojawiło się wtedy zasadnicze pytanie, jakiej więc części świata jest w tej sytuacji fragmentem państwo moskiewskie – Europy, czy Azji oraz na czym polega jego imperialna pozycja?

W XVI wiecznej Europie żądania moskiewskiego władcy zlekceważono, a i samej Moskwie wciąż było daleko do pozycji globalnej potęgi. Za panowania Iwana Groźnego, jego państwo nie sięgało Uralu, lecz tylko dorzecza górnej Wołgi. Jednak po podbiciu Chanatu Kazańskiego, władca uznał, że Moskwa wystarczająco już oderwała się od swoich azjatyckich korzeni i może zwrócić twarz ku Europie. Zgłosił pretensje do władzy nad niemieckimi elitami Inflant, bez wątpienia należącymi do grona państw europejskich. W rezultacie, zrodził się problem o politycznym, nie zaś geograficznym charakterze. W jaki sposób potraktować nowe mocarstwo, uznawane dotąd za część Azji, które poczęło siłą wdzierać się do Europy? Iwan Groźny wojnę o Inflanty przegrał i musiał wycofać się z zajętych wcześniej terenów oraz przekazać je Szwecji i Rzeczypospolitej Polski i Litwy. Sprawa domniemanej europejskości jego kraju przestała być aktualna. Odżyła jednak po stu pięćdziesięciu latach, kiedy ponownie podniósł ją Piotr I. Zdobył i skutecznie przyłączył do swojego państwa zarówno niemieckojęzyczne wtedy Inflanty, jak i szwedzką Finlandię, w 1721 roku pokonał pod Połtawą armię Karola XII i uznał się imperatorem, natomiast Rosję oficjalnie ogłosił cesarstwem i spadkobiercą Rzymu. Po takiej manifestacji potęgi, jego „cesarskość” nie była już w Europie podważana, ani też nie kwestionowano jego prawa do pieczętowania się godłem z dwugłowym rzymskim orłem. Nadal jednak pozostawała otwarta sprawa legitymacji nowego państwa, jeśli idzie o samą treść tej europejskości.

Rosyjskie GodlaProblem geograficzno-politycznego umiejscowienia Rosji w przestrzeni europejskiej symboliki ostatecznie rozwiązała Katarzyna II, panująca tam do końca XVIII wieku (1762-1796). Tej rodowitej Niemce i córce księcia pomorskiego oraz władczyni szybko potężniejącego państwa udało się przekonać zachodnich intelektualistów, że jest oto wzorem oświeconego władcy. Kiedy więc, pewien szwedzki kartograf otrzymał sute cesarskie zlecenie sporządzenia nowej mapy Europy i uczynienia tego w taki sposób, by możliwie duża część Rosji stała się częścią europejskiego kontynentu, poczuł się tak uhonorowany, że polecenie skrzętnie wykonał, tworząc zupełnie nowy obraz kontynentu. Jest zagadkowe i zupełnie niewyjaśnione, jakich to środków i argumentów użyła Katarzyna wobec innych państw, że odtąd niepostrzeżenie, bez żadnej oficjalnej enuncjacji przez kolejne dwieście pięćdziesiąt lat Europa na mapie nie dość, że kończy się na Uralu, to jeszcze patrzący na nią szkolny uczeń ulega sugestii, że oto Rosja jest nie tylko wielkim europejskim państwem, ale poza jej wschodnim zasięgiem, gdzieś za Uralem, znajdują się już tylko mało ważne tereny, nie zaś całe dwie trzecie państwa. Czyżby tego rodzaju sugestii poddali się  również Napoleon i Hitler, że nawet nie zaplanowali dotarcia do Uralu przygotowując tym sposobem własną klęskę?

Kulturowa przynależność Rosji do tradycji europejskiej pozostawia do dzisiaj tak wiele wątpliwości, że znajduje odbicie na mapach. Rodzi się na przykład wtedy, gdy europejskie instytucje próbują ustalić listę aktualnie istniejących na kontynencie suwerennych państw. Wtedy, okazuje się, że sprawa usytuowania Rosji napotyka na niespodziewane przeszkody. Nie mają one tylko charakteru formalnego. Pod tym względem sytuacja jest klarowna i nikt nie kwestionuje prawa Rosji do suwerenności nad jej własnym terytorium. Zresztą, Europejczykom brakuje w tym miejscu wyobraźni i wielu jej politykom wydaje się, że brak Rosji w Europie byłby równoznaczny z chaosem, a chaos na wschodzie kontynentu kojarzy się jak najgorzej – z wydarzeniami 1917 roku i późniejszymi skutkami rewolucji trwającymi bez mała osiemdziesiąt lat. Jednocześnie, z europejskich ambicji Rosji tkwiących w treści wynurzeń Putina z końca 2014 roku wynikało, że – wobec niepowodzenia zamiaru wchłonięcia całej połowy Ukrainy nazywanej tam „Nową Rosją” –  jest gotów do uznania samego tylko posiadania Krymu za wystarczający argument, by jego kraj mógł nadal aspirować do bycia częścią historycznej Europy. Zachęceni przez niego uczeni, odkryli nagle teorię, że oto założyciel Księstwa Kijowskiego, skandynawskiego zresztą pochodzenia książę Jarosław (normańskie Konug Jarisleif) o rosyjskim przydomku „Mądry”, mógł koronować się właśnie na bizantyńskim wtedy Krymie w czasie krótkiej akcji wojskowej w 988 roku. Zajęcie Krymu o tradycjach nie tylko europejskich, ale wręcz grecko-rzymskich, w oczach rosyjskiego prezydenta dawałoby mu wystarczające alibi dla nabrania świadomości, że Rosjanie są jednak pełnoprawnymi Europejczykami, nie zaś Azjatami. Wynika też z tego, że problem jest poważniejszy, niż tylko interpretacja historii, skoro doprowadził do irracjonalnych w gruncie rzeczy działań wojennych na terenie Ukrainy.

Nie EuropaW ramach uznanej przez geografów oficjalnej definicji, granica pomiędzy Azją i Europą przebiega wzdłuż wierzchołków Uralu oraz nurtu rzeki o tej samej nazwie, wpadającej do Morza Kaspijskiego, przebiegając dalej wzdłuż szczytów Kaukazu i „zgodnie z takim geograficznym podziałem, Azerbejdżan, Gruzja, Kazachstan, Rosja i Turcja leżą zarówno w Europie, jak i w Azji”. Starania rosyjskiej władczyni o formalne poszerzenie Europy w kierunku wschodnim zostały uwieńczone powodzeniem i dzisiaj nawet nikt nie pyta o przyczynę takiego, a nie innego przebiegu granicy pomiędzy Azją i Europą. Rzecz tylko w tym, że nie bardzo wiadomo jak to się stało i na podstawie jakiego rodzaju argumentów? Dowodem braku czystego sumienia w tej sprawie jest to, że począwszy od czasów panowania Katarzyny, tylko Rosja czyniła z tego zagadnienia casus belli. Pograniczność nie jest żadnym problemem dla tożsamości żadnego z czterech innych wymienionych krajów. Nie borykają się z tym społeczeństwa Gruzji, Azerbejdżanu, Kazachstanu, ani też Turcji. Dla Rosji natomiast, kwestia przynależności do Europy okazuje się jednak nie tylko problemem mentalnym, ale uznanie ewentualnej jej nie-europejskości pozbawiłoby władze podstaw do terytorialnych pretensji wobec jakiegokolwiek kraju wschodniej Europy. Okazuje się więc, że Rosja nie jest państwem zwyczajnym, jak inne i chodzi jej nie tylko o ewentualne nabytki terytorialne. Jest w gruncie rzeczy dość mechanicznym połączeniem ludności i terytorium o wielkiej powierzchni, wciąż poszukującym swojej tożsamości. Rezultatem jest jednak to, że jej władze, bez żadnego racjonalnego uzasadnienia, uznały, że to ona i tylko ona ma prawo do decydowania o państwowej przynależności oraz kształcie świadomości narodowej wszystkich obszarów regionu.

            Na załączonej mapie, kolor zielony oznacza kraje, których mieszkańcy nie mają wątpliwości co do swej europejskiej przynależności. Co więcej, wschodnia granica tego obszaru nie bez przyczyny przebiega niemal dokładnie tak, jak starożytni kartografowie określali rubieże dawnej Europy. Tam, gdzie wtedy leżał grecki port Tanais, dzisiaj jest jeszcze  Rosja, ale kilkanaście kilometrów na zachód, przebiega już granica z Ukrainą, która właśnie sama z sobą ustala stopień swojej europejskości. Dalej na wschód, pozostawały kiedyś już tylko tereny poddane władzy trudnych do pojęcia barbarzyńców. Historia zatoczyła koło i dzisiaj niewielu tylko ma jeszcze wątpliwości co do tego, że Rosja pod każdym względem, prócz samej tylko mapy Katarzyny Wielkiej, nie jest częścią ani Zachodu, ani też Europy rozumianej jako jednolity kompleks kulturowy. Jest ogromnym terytorium rozłożonym pomiędzy tą ostatnią, a wielkimi cywilizacjami Dalekiego i Środkowego Wschodu Azji. Przy widocznym braku poczucia dojrzałej tożsamości, jej przyszłość, pomimo zewnętrznych znamion potęgi, jest bardzo niepewna, a Europę może w przyszłości czekać trudne zadanie spieszenia z pomocą Białorusinom i Ukraińcom w oporze przeciwko Azji napierającej na nich od wschodu najrozmaitszymi sposobami, a może nawet stanie się koniecznością okazanie silnego wsparcia całemu regionowi w poszukiwaniu korzeni jego własnej europejskości.

By Rafal Krawczyk

2 Comments

  • Chris Schwarz -

    Jaki Kaliningrad? Królewiec, do k…y n…dzy, Królewiec. Kto to był Kalinin? Twój bohater? Mój bohater? Bo z Królewca, to był Hans Kloss. Jego niby nie było, a Germanie przegrali, skąd wniosek, że może jednak był…?

Skomentuj jamesbłąd Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.