Najpewniejszym kryterium właściwej odpowiedzi na pytanie o to, czy kraj należy do cywilizacji zachodniej, czy też nie, jest poziom jego gospodarczego rozwoju. Jeśli jest to państwo dobrobytu wypracowanego rękami obywateli, a nie złożami ropy naftowej lub innym dobrodziejstwem nie wymagającym zorganizowanej wytwórczości, z całą pewnością jest też częścią szeroko pojętego Zachodu. Poza wszystkim, żeby być częścią Zachodu trzeba tego chcieć, nie zaś oczekiwać, że stanie się to z jakichś powodów samo. Polska, jak się wydaje, znajduje się już na dobrej drodze do uzyskania miana pełnoprawnego członka zachodniej części świata. Grecja przeciwnie, daje dowody na to, że w ramach zachodnich struktur znalazła się w gruncie rzeczy przypadkowo i na udział w tej przestrzeni na dłuższą metę nie zasługuje. Jej gospodarka znajduje się niemal ode dekady w stanie daleko posuniętego rozkładu, do którego jej rządy doprowadziły z własnej woli i bez udziału – co zdają się dzisiaj sugerować Grecy – obcego imperializmu zawłaszczającego ich dokonania. Wielosetmiliardowa pomoc ze strony europejskiej wspólnoty będzie zapewne zmarnowana, a nowych źródeł pomocy nie widać. Tymczasem, Rosji udającej chęć podania dłoni, na taką pomoc po prostu nie stać, bo też i sama boryka się z konsekwencjami własnej „trzecioświatowości”. A jednak, Grecy wybrali. Z zazdrości o dokonania innych i ze złości na brak dokonań własnych, za rząd wzięli sobie antyeuropejską skrajną lewicę, a za przyjaciela i zagraniczną podporę tę właśnie putinowską Rosję. Jan Rokita wyraził nawet całkiem racjonalne przekonanie, że nowa grecka koalicja rządowa może się okazać moskiewską agenturą działającą na rzecz rozkładu i osłabienia samej Unii.
Wydarzyło się więc coś, co może oznaczać podzwonne dla dotychczasowej atmosfery we wspólnej wciąż jeszcze Europie, a Aleksis Cipras buńczucznie zadeklarował, że „zostawiamy w tyle politykę cięć i oszczędności. Idziemy naprzód z godnością i nadzieją, jesteśmy symbolem zmieniającej się Europy”. Tak mówił po wyborczym zwycięstwie radykalnie lewicowej partii SYRIZA nowy premier Grecji, który składając przysięgę – jak prawdziwy komunista – nie odwołał się do Boga. Jest jednak również faktem, że nie odwołał się też (jeszcze?) do Putina. Niedługo później, przedstawiciele nowych władz odstąpili nieco od wojowniczych deklaracji, a groźba greckiego weta w ustanawianiu kolejnej fazy antyrosyjskich sankcji w następstwie rosnącej na Ukrainie liczby krawych ofiar cywilnych została na jakiś czas oddalona, tyle, że nie wiadomo na jak długo. Dla porządku jednak, nowe władze oświadczyły, że zrywają rozmowy z Trojką, czyli z trzema krajami Zachodu udzielającymi dotąd Grecji finansowej pomocy. Skąd zatem te pieniądze wezmą? A co, jeśli okaże się, że i dla Rosji realna pomoc dla upadającej greckiej gospodarki okaże się wysiłkiem przekraczającym możliwości? A może reszta Europy jeszcze raz ustąpi przed presją i zrzuci się na bankruta?
Warto pamiętać o tym, że Grecja stała się członkiem Wspólnoty swoistym prawem kaduka. Kto pamięta, wyprodukowany jeszcze w 1964 roku film „Grek Zorba”, ten powinien mieć w oczach jej ówczesny obraz: kraju w gruncie rzeczy bliskowschodniego, a nie europejskiego i znacznie bardziej podobnego do sąsiadującej z nią muzułmańskiej Turcji, niż do jakiegokolwiek prawdziwie zachodniego państwa Europy. Było to przed z górą półwieczem, ale w piętnaście lat później, bo już w 1981 roku, Grecja stała się pełnoprawnym członkiem Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, chociaż pod znakiem zapytania była zarówno jej europejskość, jak i spełnianie kryteriów gospodarności. Samo członkostwo we Wspólnocie, podobnie jak późniejsze uczestnictwo w eurostrefie, miało również wszelkie cechy szczególnego zbiegu okoliczności, a nie realnego potencjału kraju. Tyle, że wtedy, ówczesną zachodnią Europę stać było na luksus dopłacania do greckich plaż i urlopów nad ciepłym morzem. Dzisiaj, rzecz stała się znacznie mniej opłacalna. Grecja weszła w skład Wspólnoty (było to jeszcze EWG), jako dziesiąty z kolei członek i do tego najbiedniejszy, jak też i najmniej „europejski” oraz najbardziej „orientalny”. Znalazła się tam z tej przyczyny, że integrująca się Europa nie dostrzegała wtedy na kontynencie dalszej przestrzeni dla rozszerzania. Cały obszar na wschód od Łaby i Triestu znajdował się w objęciach ówczesnego Związku Sowieckiego, protoplasty dzisiejszej Rosji Putina.
Grecja z całą pewnością nie należy do symboli zjednoczonej Europy, ale jej postępowanie sygnalizuje nowy trend, czy raczej dryf, nie tyle nawet w kierunku dalszej integracji, ile całkiem przeciwnie – widoczną tendencją staje się nawet perspektywa opuszczenia przez nią nie tylko strefy euro, ale i samego unijnego członkostwa. Wygląda na to, że kontynent jako całość wcale nie dojrzał do jedności. A może jest całkiem inaczej i Europa jest tylko jednostką geograficzną, nie będąc nigdy spójną jednością kulturową i polityczną? Jest zastanawiające, że Unia Europejska ma dzisiaj problemy z lojalnością nie tylko samej Grecji, ale także innych członków – Austrii, Węgier, czy Słowacji, a nieznane są w tym względzie jeszcze możliwości Bułgarii, czy Chorwacji . Wszystkie z nich łączy jednak to, że są położone po wschodniej stronie omawianej przed kilku tygodniami „linii Hajnala”. Trudno w tej sytuacji dziwić się sceptycyzmowi budzącemu się w anglosaskiej Wielkiej Brytanii. Ta, dostrzega dla siebie coraz mniej korzyści z uczestnictwa w Unii, skoro niejako automatycznie musi dzielić się dobrobytem i przedsiębiorczością nie tylko z krajami wschodniej części Europy, których jest dzisiaj (wliczając w to również i Grecję) pełne pięćdziesiąt procent członków, ale również i wspomagać niewydolność gospodarek Hiszpanii, Portugalii i południowych Włoch. To, wcale nie wydumany problem, do którego jednak, prędzej czy później, ustosunkować się będzie musiała i Polska. Wbrew naszym rodzimym malkontentom i przeciwnikom integracji europejskiej, nasz kraj ma jednak szanse znaleźć się po tej „lepszej” stronie linii rozgraniczenia. Warto więc przypomnieć przebieg „linii Hajnala” i zdać sobie sprawę z tego, że Polska może ze swojego usytuowania wynieść korzyści i stać się pełnoprawną częścią rozwiniętego świata zachodniego, ale może też tę szansę zmarnować.
Przypomnijmy, że „linia Hajnala”, która wzięła nazwę od nazwiska brytyjskiego naukowca węgierskiego pochodzenia, powstała w celu ilustracji fenomenu tak zwanej rodziny nuklearnej, to jest takiej, która ma zaledwie dwupokoleniowy skład – rodziców i dzieci, bez dziadków i dalszych krewnych oraz powinowatych. Dla Europejczyków, to zjawisko w pełni normalne i nie budzące zdziwienia, ale nie jest ono normalne w wielu innych regionach świata, zastąpione istnieniem obszernych rodzin wielopokoleniowych. Sami Europejczycy nie dostrzegali w tym problemu, skoro z niejakim entuzjazmem godzili się na długoletni proces stałego poszerzania Unii Europejskiej w kierunku tej części kontynentu, w której rodzina nuklearna europejskiego typu nie była dominantą. Trzeba jednak zdać sobie sprawę z tego, jakie są społeczne, ale również i gospodarcze oraz polityczne następstwa dominacji rodziny dwupokoleniowej typu nuklearnego, a jakie – szerokiej i krewniaczej rodziny patrymonialnej.
Czytelnik może nie od razu zauważyć następstwa podziału Europy na dwie części, zdefiniowane według samego tylko modelu rodziny, do czego sprowadza się idea „linii Hajnala”. Społeczne i cywilizacyjne następstwa tego rodzaju podziału okazują się jednak dalekosiężne w ramach tej cechy społeczności ludzkich, która powoduje dążenie do zrzeszania się w lokalne samorządności. Problem jest doskonale widoczny na przykładzie jednego z najstarszych państw świata, czyli Chin. Cesarski rząd miał tam zawsze znamiona systemu przymusu w postaci konieczności oddawania części wytwarzanych przez mieszkańców dóbr na rzecz zcentralizowanego państwa. To ostatnie, było jednak zainteresowane zbieraniem podatków, ale nie pracochłonną czynnością zaprowadzania porządków w terenie. Ta sprzeczność charakteryzowała się w ramach chińskiej kultury politycznej tym, że władze centralne prowadziły wojny z zewnętrznymi przeciwnikami i finansowały je z ogólnopaństwowych podatków, ale społeczności lokalne musiały same dbać o swoje bezpieczeństwo na miejscu i to bez pomocy z centrali. W tej konstrukcji państwa, prawo rozumiane jako ogólnopaństwowy kodeks zasad postępowania okazywało się zbędne. Wystarczały lokalne zwyczaje i powiązania rodzinne. Na zewnątrz, reprezentował je cesarz i jego armia, lokalnie, realną władzą był miejscowy samorząd, tyle, że formuła tego ostatniego była daleka od tej, funkcjonującej w zachodniej części Europy. W kulturach pozaeuropejskich, tą organizującą się samorządnie siłą stawały się wielkie rody i tradycje powiązań plemiennych w miejsce instytucji samorządu terytorialnego. Lokalny samorząd miał w tym ujęciu charakter krewniaczy i niejako samoczynny, a nie terytorialny, wymagający istnienia systemu prawnego i trwałego wysiłku organizacyjnego. Podstawą praworządności w zachodniej części Europy – przy nieistnieniu lub słabości więzów rodowych, które już w starożytności zostały zastąpione rodziną nuklearną małych rozmiarów – musiał stać się jednak samorząd terytorialny, zbudowany na bazie prawa cywilnego, całkiem niekoniecznego w społeczeństwach rodowo-plemiennych. Mała rodzina, z samej definicji nie jest w stanie jednak zapanować nad większą liczbą osób, niż tylko te, należące do niej samej, czyli musi ograniczyć się do kontrolowania zachowań dorosłych członków rodziny, ich dzieci i najwyżej – dziadków tych ostatnich. To stanowczo za mało, by utworzyć system władzy opartej na szerszym samorządzie o rodowo-plemiennym charakterze. Społeczeństwa oparte na instytucji wąskiej rodziny nuklearnej zostały więc skazane na poszukiwanie lokalnego mechanizmu stabilizacji społecznej w ramach samorządu terytorialnego w miejsce powiązań rodowych. Uprawnienia do udziału w nim nabywa się tam przez fakt zamieszkiwania na danym terytorium, a nie w wyniku powiązań rodzinnych. Orientalna zasada podmiotowości szerokiej rodziny patrymonialnej jest zupełnie inna i zwalnia ludzi od posiłkowania się samorządem związanym z miejscem zamieszkania, zastępując go swoistym i „bardziej naturalnym” samorządem familijnym, który opierającym się na tworzeniu systemu władzy wedle struktur rodzinnych. Tym sposobem, samorządność terytorialna stała się wyłączną cechą Zachodu, podczas gdy reszta świata pozostała przy zasadach rządzenia się samą tylko siłą pokrewieństwa, a nie miejsca zamieszkania. Ta zasada nie zmieniła się do dzisiaj, stając się też kluczem do zrozumienia różnic pomiędzy Wschodem i Zachodem. Warto też zauważyć, że zbudowana na tej podstawie „linia Hajnala”, dzieli również Polskę na dwie części. Doświadczam tego osobiście, mieszkając „w terenie”, jednak nie jako członek miejscowej społeczności połączonej licznymi więzami pokrewieństwa, lecz tylko jako osoba napływowa. Powinienem podlegać więzom terytorialnym, skoro mieszkam tam od ponad dwudziestu pięciu lat, czyli całe ćwierć wieku. Jednak zarówno ja sam, jak i inna osoba „napływowa”, mieszkająca w tej samej gminie w odległości kilku kilometrów ode mnie i będąca w podobnej sytuacji, jesteśmy wciąż uznawani za obcych, tylko z tej przyczyny, że nie posiadamy tu krewnych i nie mamy innego rodzaju miejscowych powiązań. A jako z definicji „obcy”, nie mamy też szans na uczestniczenie w miejscowym samorządzie, bo nikt na nas głosować nie będzie. To są przyczyny, dla których w sporej części kraju źle działa, lub nie działa wcale zasada samorządności terytorialnej, ale tylko jej pozór, będący odbiciem dawnych familijno-rodowych powiązań, co też i tłumaczy powtarzający się dobry rezultat wyborczy osiągany przez Polskie Stronnictwo Ludowe. To typowa partia rodowo-sąsiedzkich stosunków wciąż dominujących w Polsce „B”. Trudno się dziwić, że w następstwie kolejnych wyborów w południowo-wschodniej części kraju nie uzyskują wielkiego aplauzu idee zwane europejskimi i oparte na terytorialnej zasadzie wspólnotowości, nie zaś na więzach krwi i sąsiedztwa.
W krajach wschodniej i południowo-wschodniej części Europy pojawiać się może w tym kontekście pytanie o to, jak długo jeszcze będzie się toczyć sprawa europejskiej tożsamości Grecji? Rzecz wydaje się warta rozważenia, jako że od niej zależy również i wspólna przyszłość Europy w konfrontacji z tracącą geopolityczną równowagę Rosją. Warto również zauważyć, że w porównaniu ze składem poprzedniego europejskiego parlamentu, liczba zdeklarowanych przeciwników integracji wzrosła pięciokrotnie – z dwudziestu do stu posłów. To wciąż jeszcze daleko do większości, ale tendencja jest znamienna. Wiele wskazuje na to, że Unia Europejska wchodzi w okres kryzysu własnej tożsamości.
Trzonem Wspólnoty w 1957 roku było zaledwie sześć państw-założycieli, czyli Niemcy, Francja, Włochy i trzy kraje Beneluksu. Wszystkie, bez wyjątku, należały do najbardziej rozwiniętej gospodarczo i spolecznie części kontynentu. W szesnaście lat później dołączyły trzy następne, równie dobrze rozwinięte kraje z północnej części kontynentu – Wielka Brytania, Dania oraz Irlandia. Ta dziewiątka miała dość symboliczny charakter, ponieważ – z wyjątkiem południowych Włoch, niosących w sobie tradycję feudalnego Królestwa Obojga Sycylii, stanowiły prawdziwy rdzeń europejskości z jej wszystkimi pozytywnymi cechami – przedsiębiorczością, demokracją rządzenia i ochroną prywatnej własności również wynikającą z owej „nuklearności rodziny”. Światowe doświadczenie jest jednoznaczne: globalny sukces Zachodu, to również dowód przewagi takiej właśnie konstrukcji społeczeństwa nad znacznie mniej efektywnym jego modelem zbudowanym na szerokiej rodzinie wielopokoleniowej. Etapowe przyjmowanie kolejnych członków mogło rodzić pewne wątpliwości co do ich „europejskości”, ale wydawało się, że najbardziej rozwinięta Północ bez trudu wchłonie resztę. W 1981 roku przyjęto więc Grecję, w dziewięć lat później – Hiszpanię i Portugalię, a po kolejnym pięcioleciu kolejną grupę państw najlepiej rozwiniętych – Szwecję, Finlandię i Austrię. Powszechne było przekonanie, że tak uformowana Europa Piętnastu, to prawdziwa część europejskiej tradycji, mająca już niewiele wspólnego z jej wschodnią częścią, która narodziła się po upadku Sowietów i że owa piętnastka może jeszcze poszerzyć się najwyżej o dwie dawne brytyjskie posiadłości – Cypr i Maltę, potem będzie już tylko krzepnąć i osiągać pełnię sił europejskiej jedności. Okazało się, że dalsze poszerzanie Unii niesie ze sobą niespodziewane niebezpieczeństwa. Najbardziej zaskakującym jest jednak to, że kryzys europejskiej tożsamości zaczął się od Grecji, czyli kraju, który jest częścią Wspólnoty nie od zaledwie kilku, lecz od kilkudziesięciu lat.
Obserwatorzy wyrażają pewne zaskoczenie tym, że oto Grecy nie zawetowali przedłużenia unijnych sankcji wobec Rosji, chociaż zdążyli już to zapowiedzieć. Tu jednak nie ma drugiego dna. Nie zrobili tego, ponieważ Unia już niedługo będzie zajmować się jej własną katastrofalną sytuacją finansową i dalsze pozostawanie kraju w strefie euro zależy od transz kolejnych miliardów przekazywanych w ramach pomocy lub umorzenia długów. Bez nich, Grecja nie mogłaby pozostawać w strefie, a i jej uczestnictwo w samej Unii miałoby mgliste perspektywy. Warto zadać pytanie, o co więc w tym wszystki może chodzić, skoro spośród państw Unii Europejskiej, to właśnie Grecja ma najniższy poziom Wskaźnika Wolności Gospodarczej? W rankingu ogólnoświatowym nie znalazła się nawet w pierwszej setce. Odpowiedź może być uznana za zaskakującą. Źródłem wszelkich nieporozumień w tej kwestii jest zapewne fałszywe uznanie przed półwieczem Grecji za kraj w pełni europejski, a przez samych Greków za kontynuację tej Grecji najdawniejszej – ojczyzny Sokratesa, Platona i Arystotelesa, a to ona przecież – wedle wszystkich szkolnych podręczników – dała Europie zręby jej własnej cywilizacji. W tej sytuacji, Grecy poczuli się w pozycji wyjątkowej: „my” daliśmy „im” cywilizację, a „oni” odpłacają niewdzięcznością. Ma to jednak niewiele wspólnego z historyczną rzeczywistością. Jest faktem, że starożytna Grecja sprzed dwudziestu pięciu stuleci, była również mentalnym i kulturowym początkiem późniejszego Zachodu. Jednak, już w dwa stulecia poźniej, po podboju przez Aleksandra Macedońskiego Persji aż po Indus i Nil, przestała tę rolę pełnić, stając się trwale częścią orientalnego, a nie zachodniego świata i przez kolejne dwadzieścia stuleci miała niewiele z Zachodem wspólnego, za to wiele z cywilizacjami Bliskiego Wschodu. W pełni orientalna była również jako ważna część greckojęzycznego Bizancjum, a po upadku Konstantynopola w 1453 roku, stała się w praktyce częścią świata islamu, jako nieco egzotyczny fragment muzułmańskiej Turcji Osmanów.
Warte podkreślenia jest również i to, że Grecy nigdy nie pragnęli wyzwolenia od muzułmanów ze strony „łacinników”, wzosząc przy takiej okazji odnotowany przez historię okrzyk: „lepszy turban niż tiara”. Dostali więc „turban”, a niezależność od „tiary” i pod tego „turbanu” władzą przebywali kolejne kilkaset lat. Tak więc, w ciągu swej dwu-i-pół-tysiącletniej historii, Grecja była częścią Zachodu tylko przez początkowe dwa stulecia, a znacznie przeważąjącą część dziejów spędziła w objęciach Orientu, a nie w przestrzeni Zachodu. Trudno się spodziewać, żeby krótka, zaledwie kilkudziesięcioletnia przynależność do europejskich wspólnot mogła tę orientację radykalnie zmienić.
Ilustracją grecko-bizantyńskiej przynależności, raczej do azjatyckiego Wschodu, niż europejskiego Zachodu, mogą być dzieje świątyni Świętej Mądrości (Hagia Sophia), wybudowanej w Konstantynopolu za panowania cesarza Justyniana (527-565 n.e.), marzącego o odbudowie dawnego Imperium Romanum. Była najwspanialszą budowlą w całej Europie, mając być też widocznym dowodem potęgi Bizancjum jako następcy starego Rzymu i jedynej cywilizacji godnej tego miana. Ostatnie nabożeństwo odbyło się w niej w niemal tysiąc lat później, 28 maja 1453 roku, w przeddzień ostatecznego szturmu wojsk tureckich oraz zdobycia miasta i śmierci cesarza – Konstantyna XI. Oto, jak opisuje ostatni dzień istnienia greko-bizantyńskiego imperium brytyjski historyk: „Gdy zaczął zapadać wieczór, ludzie instynktownie udali się do kościoła Mądrości Bożej. Żołnierze trwali na swych posterunkach wzdłuż murów. Reszta, wszystko jedno – Grecy, czy łacinnicy, tłoczyła się w wielkiej świątyni, zanosząc modły o oswobodzenie. Wspólny strach i niebezpieczeństwo sprawiły większy cud niż wszystkie sobory razem wzięte. Prawosławni biskupi, księża i mnisi, którzy zarzekali się głośno, że noga ich nie postanie w katedrze, póki nie oczyści się jej z rzymskiego skażenia, teraz podeszli do ołtarza, aby połączyć się z katolickimi braćmi we wspólnej liturgii”. Następnego dnia, bizantyński cesarz zginął bezimiennie w ulicznych walkach, a patriarcha Konstantynopola wolał poddać grecką cerkiew sułtanowi, niż ryzykować dalszy opór. Pod turecką władzą Grecja pozostawała następne czterysta lat, by w XIX wieku pojawić się znowu na mapie Europy jako niepodległy kraj, ale gospodarczo i mentalnie daleko za nią nie nadążający. Nie nadąża i dzisiaj.
Na jakiej zatem podstawie, współcześni Grecy mają o sobie opinię jako o wzorowych Europejczykach i oczekują, że reszta Unii Europejskiej, bez mrugnięcia okiem, znowu zrzuci się na nich, aby wciąż mieć wątpliwy komfort pozostawania w towarzystwie potomków Platona i Arystotelesa? A jeśli się przeliczą, czy to wciąż jeszcze będzie ta sama Europa?