Posiadanie własnych poglądów, to rzecz skomplikowana i wymagająca cywilnej odwagi. Ludzie, którym na sercu leży jedynie własna kariera, w konkurencyjnym środowisku walczącym o państwowe dotacje potrafią bez wstydu przyłączyć się do każdej opinii, jeśli tylko wymaga tego od nich tak zwana polityczna poprawność i perspektywa udziału w korzyściach. Jak zauważył jeden z prominentów tej grupy, „mieć rację, to nie kwestia „zwyczajnych”, obiektywnych faktów, lecz przekonania innych, że tę rację się posiada oraz dysponuje siłą, by rzeczywistość zepchnąć na niezauważalny margines”. Prawda staje się wtedy bardziej poddającym się manipulacji zjawiskiem społecznym, aniżeli faktyczną rzeczywistością. Jak długo można zagłębiać się w tego rodzaju magmę tworzonej na własny użytek fikcji?
W historii Prus przed z górą dwustu laty trwale zapisał się ich król – Fryderyk II, nazwany potem Wielkim. Miał oto przemierzać karocą kraj, kiedy dostrzegł dwie postaci kryjące się zaroślach. Rozkazał zatrzymać pojazd i przyprowadzić je przed swoje oblicze. Okazali się lokalnymi chłopami. „Przed kim się kryjecie?” – zapytał surowo władca – „Boimy się Najjaśniejszy Panie!” – odkrzyknęli. Fryderyk miał chwycić nieodłączną laskę i waląc nieszczęśników po głowach wołał w uniesieniu: „Nie bać się! Nie bać! Kochać Najjaśniejszego Pana!”. Polskie elity polityczne nie używają fryderycjańskiej lagi, ale logikę postępowania mają podobną. Kto pragnie zostać uczestnikiem „dobrego towarzystwa”, ten musi głośno podzielać jego podglądy, niezależnie od tego, czy je podziela naprawdę. Ofiarą tego procederu stała się modna ostatnio pisarka Olga Tokarczuk. Jej historia jest trochę podobna do losów Kopciuszka, który stał się literacką sławą docenianą przez rzesze wielkomiejskich inteligentów. Pochodzi z opolszczyzny, z małego miasteczka Kietrz liczącego niespełna sześć tysięcy mieszkańców, w którym ukończyła liceum. Miejscowość uzyskała wątpliwą sławę tym, że podczas II wojny światowej mieścił się tam jeden z obozów koncentracyjnych przeznaczonych dla Polaków ze Śląska, oznaczony jako Polenlager 92.
Jeszcze do niedawna wiadomo wszystkim było, że „najlepsze towarzystwo” w kraju, to tak zwana Warszawka. Aby się wśród niego znaleźć, albo przynajmniej móc krążyć w jego tle i korzystać z pozytywnej prezentacji w mediach oraz innych życiowych ułatwień, należało koniecznie wygłosić jakąś wyraźną tezę osadzającą poglądy w ulubionej przestrzeni akceptacji. Najlepsza to taka, która wiązałaby Polaków z Holokaustem, albo kolaboracją z niemieckim okupantem. Wtedy, najważniejsze media stawały otworem i można się było znaleźć na liście „wybitnych polskich intelektualistów”, albo „świetnie zapowiadających się literatów”. Źródła tego zjawiska są dosyć złożone, ale sam mechanizm jeszcze do niedawna działał bezbłędnie. Podejrzewam, że to z tej przyczyny, a także z wdzięczności za otrzymaną Nagrodę Litertacką „Nike”, laureatka wygłosiła kwestię pozbawioną historycznego sensu. Miała powiedzieć, że „wymyśliliśmy historię Polski jako kraju tolerancyjnego, otwartego, jako kraju, który nie splamił się niczym złym w stosunku do swoich mniejszości. Tymczasem robiliśmy straszne rzeczy jako kolonizatorzy, większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jako właściciele niewolników, czy mordercy Żydów”. Nie przewidziała tego, że wypowiedź, która przyniosła jej poklask ze strony dysponentów literackich nagród, nie spotka się jednak z aprobatą szerszego audytorium, które uznało, że ma prawo mieć zupełnie inny ogląd własnej historii i – zbrojnemu przy tym w Internet – nikt nie jest w stanie tego prawa odmówić. Tezy wygłoszone przez autorkę „Ksiąg Jakubowych” możnaby uznać za przesadne i zakwalifikować jako pogląd wybitnie osobisty, gdyby nie fragment o mordowaniu Żydów, bo tego akurat Polacy nie robili. Z jakiej więc przyczyny się on w tej wypowiedzi znalazł, skoro jest znany tylko jeden i to dość dyskusyjny przypadek, dotyczący tak zwanego „pogromu w Jedwabnem z niemieckiej inspiracji”? Sprawa jest powszechnie znana, ale do końca niewyjaśniona, wiadomo jednak, że jej okoliczności były szczególne, ponieważ w tle była również zdradliwa kolaboracja miejscowych z władzami sowieckimi po 17 września 1939 roku, a inspiratorska i ochraniająca wydarzenie rola Niemców również nie była bez znaczenia. To zresztą jedyny tego rodzaju znany przypadek na objętym wojną terytorium Generalnej Guberni. Charakterystyczne, że niemieckie obozy koncentracyjne prowadzące do zagazowania sześciu milionów ludzi nie budzą tak silnych skojarzeń z antysemityzmem w stopniu, jak ma to miejsce w relacji do ludności polskiej będącej przecież ofiarą tej wojny, a nie członkiem Herrenvolk. Nie budzi też większych międzynarodowych emocji rosyjska koncepcja (zapoczątkowana jeszcze przez Katarzynę II) „strefy osiedlenia” dla ludności żydowskiej tak, by „prawdziwi Rosjanie” nie musieli się z nią stykać. Carowie Rosji nigdy zresztą nie ukrywali antysemityzmu uważając ją otwarcie za przedstawicieli zbrodniczej nacji, która zamordowała Zbawiciela.
W tym propagandowym galimatiasie nie zauważa się skali złożoności problemu mniejszości narodowych, który były w okresie międzywojennym poważną przeszkodą dla unifikacji kulturowej wielu krajów Europy. Nowe państwa pojawiły się w wyniku I wojnie światowej w następstwie zastępowania rozpadających się wielonarodowych imperiów państwami narodowymi. Problemy z mniejszościam jednak pozostały. Rumuni mieli kłopotliwą mniejszość węgierską, Czesi słowacką, Bułgarzy – turecką, Jugosławia składała się niemal z samych mniejszości, a żyjąca w rozproszeniu i nie mająca wtedy szans na własną siedzibę narodową ludność żydowska liczyła w Europie prawie dziesięć milionów głów. Jeśli wziąć pod uwagę wyjątkowo silne odstawanie jej tradycji kulturowej od europejskich standardów, konflikt był gwarantowany, a powtarzane wielokrotnie zdziwienie i oburzenie wobec powstającego na tym tle antysemityzmu, to dowód braku realizmu. Warto pamiętać, że z podobnym problemem i to w znacznie większym zakresie spotkało się samo państwo Izrael, w którym wschodnioeuropejscy Żydzi stanowili z początku tylko nieznaczną mniejszość otoczoną arabskim morzem. Stali się większością dopiero w rezultacie dramatycznej polityki wysiedleń palestyńskiej ludności, co miało niewiele wspólnego z narodowościową tolerancją.
Nie ma niczego dziwnego w tym, że w każdym kraju kulturowa obcość budzi niechęć, a czasem i nienawiść. Ważne jest hednak to, że w przedwojennej Polsce widoczna była do Żydów niechęć, lecz nie nienawiść. Prócz tego zjawiska istniał zresztą niczym nie skrywany „antypolonizm” Niemców, Litwinów i Ukraińców, „antysłowackość” Czechów, antyukraińskość Polaków i totalna „antyzachodniość” Rosjan. Etyka jest czymś bardzo szlachetnym, ale mieszanie jej z wielkimi konfliktami kulturowymi prowadzi donikąd. Czy ktoś pochyla się nad masową rzezią Ormian zaplanowaną z zimną krwią i dokonaną przez Turcję przed I wojną światową? Nikt, bo to szkodziłoby międzynarodowym stosunkom oraz pozycji ważnego państwa NATO.
Zjawisko antysemityzmu ma dobrze zbadany i znany mechanizm. Nie ma tam niczego, co różniłoby je od innych „anty”, a jeśliby coś chcieć podkreślić, to byłaby to tylko odrębność kulturowa tak wielka, że niemożliwa do akceptacji w świecie Zachodu. Dopiero po II wojnie światowej, asymilacja tej ludności przyspieszyła na tyle, że problem przestał być palący. Tymczasem, w mediach rzecz zostaje sprowadzona do inteligenckich zaklęć, nie zaś dążenia do rozładowania i zrozumienie istoty problemu. Wbrew sugestiom pisarki, to właśnie „polska tolerancyjność” była powszechnie znanym faktem w czasach Pierwszej Rzeczypospolitej, czyli od dnia zawarcia unii Polski z Litwą aż po czasy rozbiorów. Inną jest sprawą, że była to tolerancyjność szczególnego rodzaju, ale jednak daleka od nacjonalizmu w późniejszym rozumieniu słowa. Jak zauważył XVII-wieczny obserwator Juraj Kriżanić – „Polonia est nova Babilonia, Ciganorum, Germanorum, Armenorum et Scotorum colonia, paradisus Hebraeorum, infernus rusticorum” – „Polska to nowa Babilonia, posiadłość Cyganów, Niemców, Ormian i Szkotów, raj dla Hebrajczyków i piekło dla chłopów”. Była ona przy tym nie tyle jakimś szczególnym wykwitem wpaniałomyślności Polaków, ale swoistą koniecznością. W XVII wieku mówiący po polsku, to niespełna 40 procent jej ludności, skupieni głównie w zachodniej części kraju w ówczesnych granicach. Tyle, że wolnością i demokracją cieszyła się tylko szlachta, ale z kolei niezależnie od odczuwanej narodowości oraz języka używanego na codzień. Kto używał polszczyzny, lecz był tylko zwyczajnym chłopem, wolnością cieszyć się nie mógł, zastępowaną półniewolniczą pańszczyzną. Olga Tokarczuk nie powinna dziwić się powszechności oburzenia na swoje uwagi, skoro „chlapnęła” niezgodnie ze znaną prawdą historyczną. „Robiliśmy – powtórzmy jej tezę – „straszne rzeczy jako kolonizatorzy, większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jako właściciele niewolników, czy mordercy Żydów”. Teza jest absurdalna i zupełnie ahistoryczna. Ani Pierwsza, ani też Druga Rzeczpospolita nie były państwami kolonialnymi w żadnym calu, miały za to w swoich granicach mniejszości narodowe, które – na różny sposób – były albo skłonne do asymilacji, albo tej skłonności nie wykazywały i nie pragnęły podążać drogą wynarodowienia i polonizacji. W okresie przedrozbiorowym duża liczba mieszkańców, bo prawie piętnaście procent ludności Rzeczypospolitej (na Mazowszu, Podlasiu, Kujawach i Smoleńszczyźnie nawet osiemnaście), było aszkenazyjskimi Żydami używającymi na codzień nie polszczyzny, lecz języka jidisz zbudowanego na bazie dialektów północnych Niemiec. Odsetek ludności żydowskiej w Polsce, to wielkość tak duża, że nieporównywalna z żadnym innym krajem świata. W sąsiednich regionach – w Rzeszy Niemieckiej oraz Rosji liczba ta wynosiła zaledwie 1%, czyli kilkanaście razy mniej niż w Polsce. Co było przyczyną tego, że Pierwsza Rzeczpospolita miała największy odsetek Żydów w Europie? Nie mogło to przecież być następstwem ich mordowania oraz gwałcenia religijnych swobód, ale przeciwnie, istotą tej imigracji był ogromny i ustrojowy zakres swobody i tolerancji dla odmienności kulturowej, religijnej samorządności oraz zagwarantowanego prawa do odrębności. Na jakiej więc podstawie Tokarczuk mówi o mieszkańcach ówczesnej Rzeczypospolitej jako o tych, którzy „robili straszne rzeczy jako kolonizatorzy”. Jacy kolonizatorzy? Przecież Żydzi w najmniejszym nawet stopniu nie byli ludnością miejscową, lecz wyłącznie napływową. W tym sensie, sami byli kolonizatorami nowych terytoriów. Żeby napływać w tak wielkiej liczbie, musiały w kraju zaistnieć wystarczająco silne bodźce pozytywne, nie zaś oczekiwanie na eksterminację. To przecież oczywiste.
W 1573 roku, czyli wraz z końcem epoki Jagiellonów, pod względem religijnym Rzeczpospolita dzieliła się na dwie cześci – zachodnią katolicko-protestancką z polską większością językową oraz wschodnią – prawosławną i ruską. W dwieście lat później, sytuacja była już głęboko zmieniona. Prawosławie obrządku moskiewskiego pozostało religią dominującą tylko w jednym, najbardziej na wschód wysuniętym województwie mścisławskim. Pozostałe części kraju, to katolicka większość Korony oraz połowa obszaru Wielkiego Księstwa Litewskiego. Reszta, to domena nowej religii greko-katolickiej o zdecydowanie prozachodniej orientacji i używającej podobnej do katolickiej liturgii. Pozwoliło to Sejmowi Czteroletniemu przekształcić Polskę z federacji dwóch części – Korony i Litwy – w kraj niemal unitarny. Dopiero rozbiory oraz intensywna rusyfikacja zmieniły ten stan rzeczy. Warto zauważyć, że pozycja judaizmu w I Rzeczypospolitej była pod wieloma względami wyjątkowa i to w skali światowej. Żydzi nie tylko mogli kultywować zwyczaje i wyznawać swoją religię, ale posiadali przywilej własnego sądownictwa zupełnie niezależnego od sądów państwowych.
II Rzeczpospolita (1918-1939) też była dzieckiem swoich czasów, nie zaś wyobraźni Olgi Tokarczuk. Koniec I wojny światowej przyniósł w całej Europie zmianę koncepcji państwa – z wielonarodowościowego na jednonarodowe. Międzywojennej Polsce przydarzyło się jednak – ze względu na mozaikę ludnościową ówczesnej Europy Środkowej – ponad 30 procent mniejszości narodowych: Ukraińców, Żydów, Białorusinów, Niemców i Litwinów. Trudno się dziwić, że tego rodzaju sytuacja znalazła się w sprzeczności z ideą państwa czysto narodowego i powodowała napięcia na tle narodowościowym. Jednak zarzut „kolonializmu” oraz kraju „właścicieli niewolników”, a także Polaków – notorycznych „morderców Żydów”, jest zupełnie chybiony i daleko odbiega od prawdziwego stanu rzeczy. Jedynym faktem zgodnym z prawdą było „tłumienie mniejszości”, co jednak miało o tyle naturalny charakter, że wschodnia część Europy nie dopracowała się wtedy modelu współżycia różnych narodów w jednym państwie. Że jest to zadanie trudne, niech świadczy dzisiejsza sytuacja Basków i Katalończyków w Hiszpanii, czy też napięcia walońsko-flamandzkie w Belgii grożące realnym rozpadem państwa.
Sprawą zupełnie nową, ale posiadającą podobny mechanizm narastania uprzedzeń, jaka obecnie ujawnia się w Polsce jest szybko narastające antyinteligenckie nastawienie społeczeństwa, które przestało dawać wiarę niekwestionowanej dotąd tezie, że status wyższego wykształcenia uprawnia niejako sam z siebie do udziału we władzy i przywilejach. Zjawisko nie ma tym razem podtekstu etnicznego, ujawnia tylko mechanizm wróżący rychłe zniknięcie tej społecznej warstwy jako politycznej dominanty w kraju. Jest w gruncie rzeczy podobne do konfliktów na tle narodowościowym, chociaż samo akurat nie dotyczy kwestii etnicznych. Fenomen istnienia inteligencji jako liczącej się warstwy społecznej jest szczególną cechą tradycji polskiej oraz – na nieco inny sposób – rosyjskiej. Samo pojęcie „inteligencja” ma na wschodzie Europy dwa znaczenia. Pierwsze, to określona cecha umysłu i w tym znaczeniu jest używane w psychologii,a także bliskie temu, które jest powszechnie uznawane w świecie zachodnim. Wymienia się aż piętnaście jej definicji – od bardzo uczonych, po najbardziej popularne. Oto jej przykład w ujęciu Jana Strelaua: „Inteligencja to konstrukt teoretyczny odoszący się do względnie stałych warunków wewnętrznych człowieka, determinujących efektywność działań wymagających procesów poznawczych. Warunki te kształtują się w wyniku interakcji genotypu, środowiska i własnej aktywności człowieka”, a w ujęciu D. Wechslera: „Inteligencja to zdolność ogólna do celowego działania, racjonalnego myślenia i skutecznego radzenia sobie z trudnościami”. Nie ma w tym żadnego podtekstu klasowo-warstwowego. Tę właśnie cechę otrzymuje natomiast wtedy, gdy dotyczy naszej części Europy. Jest określeniem używanym również dla opisania szczególnego fenomenu, który odegrał ważną rolę społeczną i polityczną w Rosji oraz w Polsce. W regionie brakowało mieszczaństwa, ktore odegrało kluczową rolę w antyfeudalnych przewrotach w zachodniej Europie. Zastąpiła ją inteligencja wywodząca się ze zdeklasowanego ziemiaństwa. To „warstwa społeczna żyjąca z pracy umysłu, wykształcona ostatecznie w XIX wieku wywodząca się głównie ze zubożałej szlachty, ale również ze stanu mieszczańskiego, rzadziej bogatego chłopstwa i podupadlej arystokracji. Tradycyjnie, inteligencja obejmowała nauczycieli, lekarzy, artystów, inżynierów i czasami też urzędników, a obecnie osoby zajmujące pozycje zawodowe wymagające wyższego wykształcenia”.
W encyklopediach zachodnich rzecz przedstawiana jest w postaci swoistej specyfiki regionu, podkreślającej jej szczególne cechy i używającej na ich określenie słów lokalnego pochodzenia, ponieważ angielski odpowiednik nie istnieje. „The intelligentsia (Latin: intellegentia, Polish: inteligencja, Russian: “интеллигенция”) is a social class of people engaged in complex mental labour aimed at guiding or critiquing, or otherwise playing a leadership role in shaping a society’s culture and politics”. Definicja podkreśla wybitną regionalność pojęcia oraz jego specjalne znaczenie społeczne, nieznane w rozwiniętych krajach Zachodu. Kładzie przy tym nacisk nie na społeczno-warstowowy charakter pojęcia, lecz na swoistą unikalność tego rodzaju wyróżnika „klasy społecznej”. Jak powiedzieliśmy, istnieją w tej przestrzeni dwie różniące się tradycje osadzone w historii społeczeństw regionu – przede wszystkim dotyczy to Rosji oraz Polski.
Wisarion Bieliński jest uważany za duchowego ojca inteligencji rosyjskiej, a Piotr Boborykin za twórcę samego pojęcia, którego jako pierwszy miał użyć w 1861 roku. W tradycji rosyjskiej zwraca uwagę jej swoista „klasowa” polityczna agresywność i rodzaj rewolucyjnej wywrotowości, czego źródłem jest samo pochodzenie warstwy, nie wywodzącej się ani z arystokracji ani nawet ze szlachty, lecz raczej z wyedukowanych własnym wysiłkiem „dołów społecznych”. Karol Libelt polski profesor filozofii popularyzując pojęcie w dziele z 1844 roku zatytułowanym O miłości ojczyzny definiuje inteligencję inaczej. To „wyedukowana część społeczeństwa zobowiązana do przewodnictwa moralnego oraz prowadzenia go w kierunku umysłowego oświecenia”. Sam zapisał się w historii jako założyciel Polskiej Akademii Umiejętności. Z kolei, Karol Estreiecher (1827-1908), to długoletni dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej i współtwórca wspomnianej Akademii. Nawiasem mówiąc, lepiej pasuje do nich określenie „intelektualista”, niż „inteligent”.
W tradycji polskiej znaczenie warstwy inteligencji ma związek z epoką romantyzmu, ponieważ jej główną rolą miało być „pełnienie misji”. Inną jest sprawą, że sama sobie tę misję definiowała i sama też oceniała stopień jej wypełniania. Uformowała się ostatecznie w rezultacie reformy uwłaszczeniowej z 1864 roku (inaczej niż w Rosji przeprowadzonej bez odszkodowania), która doprowadziła do bankructwa wielkiej liczby małych i średnich gospodarstw. Ekonomicznie zdeklasowane warstwy nie pozwoliły się jednak zdeklasować intelektualnie i wypełniły miejsce nieistniejącego w regionie, a dominującego w krajach zachodnich mieszczaństwa, przejmując przy okazji rolę „sumienia narodu”. Wpływ tak rozumianej inteligencji na świadomość społeczną i narodową Polaków okazał się ogromny i trwały, prowadząc do konstrukcji państwa z wykształconą inteligencją na czele, jako warstwą aspirującą do wyłączności w rządzeniu państwem. Echo tego zjawiska było czymś bardzo trwałym aż do upadku PRL-u i najlepiej jej rolę wyraził ruch „Solidarności”. Obecny polski kryzys polityczny stał się tylko po części wytworem konstrukcji samej istoty „inteligenckości”. W swej edukacyjnej misji pozwoliła na zmianę struktury systemu upowszechniając szkoły wyższe i zezwalając na niemal niekontrolowaną eksplozję prywatnego szkolnictwa. O ile więc do końca czasów PRL-u, ludzie z wyższym wykształceniem byli prawdziwą społeczną elitą, stanowiąc nie więcej niż tylko kilka procent dorosłych Polaków, o tyle dzisiaj ich liczba zwiększyła się wielokrotnie. Dawna inteligencja mogła pełnić rolę elity, dzisiejsza już jej nie pełni, będąc na to zbyt liczna, a wyższe wykształcenie nie tylko przestało być wyróżnikiem, ale straciło też dawny społeczny i polityczny prestiż. Tylko krok dzieli taką sytuację od powszechnej frustracji i zmierzania do buntu, przynajmniej politycznego. Wydaje się, że z tym zjawiskiem mamy właśnie do czynienia i w tym również miejscu trzeba szukać przyczyny niespodziewanej zmiany na stanowisku prezydenta RP, jak też i nagłego osłabienia roli z gruntu inteligenckiej Platformy Obywatelskiej. Wbrew pozorom, w zbliżających się wyborach parlamentarnych wcale nie idzie o sprawy ekonomiczne wokół których koncentruje się debata, lecz o przyszłość tej nowej społecznej warstwy, która nie może znaleźć godnego dla siebie miejsca. Głośne dzisiaj stwierdzenie Olgi Tokarczuk było więc tylko swoistą kontynuacją dawniejszych nawyków, ale okazało się nie tylko niesłuszne, ale zupełnie nietrafione w świetle obecnych nastrojów społecznych. Bohaterka wydarzenia płaci cenę za niedostrzeżenie zmiany społecznych opinii, chociaż zgodnie z dawną „inteligencką tradycją”, debata jest wciąż spychana w sferę intelektualnych piruetów, niż rzeczowych argumentów. Współczesny kapitalizm, do którego Polska aspiruje, już dawno się tego dylematu wyzbył, zastępując intelekt brutalnym rachunkiem korzyści. I tak już zapewne pozostanie, a obecne podzwonne dla dawnej wiodącej roli inteligencji jest już tylko zwyczajną koleją rzeczy.
czyli nie ma polski, jest kapitalizm, oraz rachunek korzyści – jednak jakich „korzyści” – ocenianych z perspektywy masy alkoholików narcyzów zaklinających rzeczywistość? Olga jest psychologiem – bezlitośnie traktuje społeczeństwo i narcyzów – mówi im to co ich szokuje i okopuje się protekcją sławy i pieniędzy – a im bardziej szokuje tym lepiej się sprzedaje – taki zawód, niczym Briney Spears czy Marlin Manson zarabia na życie . Nie pretenduje jednak do bycia psychologiem społecznym czy politykiem – jest pisarką FANTASTYKI i każdy kto miesza jej fantazje z rzeczywistością sam tę rzeczywistość zaklina, ośmiesza się jak wioskowy szaman tańczący w prośbie o deszcz, tyle że szaman zna swoją rolę a zaklinacze to tylko latające małpy narracji zbiorowego narcyzmu .