CZY ZNANY NAM ŚWIAT SPŁYNIE Z WODĄ? CO MA PIERNIK DO WIATRAKA?

Najczęstszym motywem naszych rozważań są globalne następstwa wizji Braudela (1902-1985), twierdzącego, że musimy w stosunku do dziejów ludzkości rozróżnić trzy rodzaje analizy, uzależnionej od ich cywilizacyjnego znaczenia: bieżące – to sfera aktualnej polityki, średniookresowe, są zamknięte w procesach gospodarczych. Najważniejsze są jednak te długookresowe, określone przez autora mianem długiego trwania. Pierwsza to angażuje nasz umysly codziennie i koncentruje w przestrzeni aktualnych działań. Wciąga też ludzi najbardziej, jako że dotyczy ich bezpośrednio i pozwala odczuwać jako część własnego życia. Faktycznie jednak ma dla naszych losów znaczenie niewielkie, ilustruje tylko to, co jest bieżącym zestawem wydarzeń pozwalając markować samodzielną dynamikę działań politycznych, tyle, że bez możliwości faktycznego reagowania ani też na nie wpływania. Skoro w nich uczestniczymy, to i odczuwamy jako część własnego życia. Wciągają nas bezpośrednio, tyle, że równie gładko odchodzą w zapomnienie.

Dla kwestii ekonomicznych takiego nabożeństwa już nie mamy, bo nie czujemy na nie bezpośredniego wpływu, są przy tym trudne i wymagające większej wiedzy.  Nad długim trwaniem nie deliberujemy w ogóle, z innych przyczyn: wydaje się nam ono nazbyt odległe od znanej nam rzeczywistości, myślimy o nim już tylko jako o historii, być może ciekawej, ale nas nie dotyczącej, bezpowrotnie minionej i dla nas nieistotnej. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo się mylimy. To właśnie długie trwanie, czyli głębokie źródła kształtowania się obrazu świata, tego, który nas aktualnie otacza, okazują się być istotne najbardziej. Braudel starał się wyprowadzić nas z błędu i podkreślał kluczową wagę właśnie tej ostatniej przestrzeni, w której – to prawda – nie jesteśmy aktywnymi uczestnikami a tylko rezultatem ewolucji długotrwałych procesów. Tyle, że właśnie jej następstwa dotyczą nas najbardziej.

Wszyscy jesteśmy dziećmi przeszłości, a nie tworem teraźniejszości. Z reguły nie zastanawiamy się jednak nad tym wcale i zrozumieć nie pragniemy, uważając je za nieodwracalnie minione i już nie nasze. Braudel wskazał na bezpośredni związek przeszłości z teraźniejszością konkludując, że my sami, nie będąc przeszłości twórcami, stanowimy jednak jej produkt. Jaka przeszłość, tacy mieszkańcy, jaka historia kraju – taki sam kraj! Do zwieńczenia myśli zabrakło mu tylko argumentu ostatecznie potwierdzającego słuszność racji – możności ich ilustracji oraz dowodu, że jako żyjący tu i teraz nie tylko nie rozumiemy roli własnej przeszłości, lecz nie zdajemy sobie też sprawy z tego, że to właśnie ona jest źródłem tej, w której żyjemy. Czujemy, że jakoś nas dotyczy, chociaż nie wiemy w jaki sposób możemy z niej zaczerpnąć trwałą wiedzę.

I oto ilustracja zjawiska właśnie się pojawiła i do tego w bardzo groźnej formie. Pozwalac nam dostrzec nadchodzący globalny kryzys, na który wpływu nie mamy, jako że ta nasza wiedza jest znacznie spóźniona. Nie posiadamy też możności jej wstecznego spożytkowania. Tyle, że posługując się analizą przeszłości, możemy przynajmniej starać się zrozumieć jej mechanizm i spożytkować do oceny tego, co nas czeka. Wiemy dzisiaj, że nadchodzące wydarzenia mogą przynieść zagrożenia graniczące z globalnym kataklizmem. Ich przedsmak, to zupełnie nieracjonalna polityka państw europejskich względem „morskiej” imigracji z Afryki i Bliskiego Wschodu, opierająca się na udawaniu, że jest to tylko migracja polityczna, a nie początek procesu globalnego w postaci masowej ucieczki od ubóstwa i egzystencjalnych niebezpieczeństw, tyle, że na nasz własny koszt, nie zaś na koszt przybyszów. Tyle, że możemy wobec faktów – poniekąd dokonanych – starać się przynajmniej to zjawisko zrozumieć. Zrozumienie mechanizmu własnego losu jest trudne, ponieważ musi być rezultatem uważnej obserwacji wydarzeń na które nie mamy już wpływu, aczkolwiek zbierze zapewne także i wśród nas żniwo nieszczęść i śmierci.

Przez wiele lat ludzie byli przekonani, że od strony oceanów grozi im niewiele, najwyżej nagłe i dotyczące tylko niektórych rejonów tropikalnego świata wybryki natury w postaci tsunami czy też gwałtowności sztormów. Jednak, sam poziom oceanicznych wód wydawał się być czymś niewzruszonym. Dzisiaj, dowiadujemy się, że lodowce na biegunach ziemi roztapiają się z tak dużą prędkością, że straciliśmy już wpływ na zapobieżenie tego następstwom. Uczeni biją na alarm, że bezczynność doprowadzi do kataklizmu. Nowe badania dowiodły, że wszystkie dotychczasowe wyliczenia o tempie topnienia lodowca były błędne. W rzeczywistości, lód na Alasce znika sto (!) razy szybciej, niż sądzono. Jest to jedna z najbardziej niepokojących konstatacji. Tak szybkie podnoszenie się poziomu wody w morzach i oceanach i zmieniający się stan ziemskiego klimatu prowadzą do zatapiania wysp i miast przybrzeżnych w tak wielkim tempie, że miliony mieszkańców Ziemi nie zdąży pokojowo znaleźć dla siebie nowego miejsca. Najgroźniejsze dla losów ludzkości nie jest samo zatapianie niżej położonych terenów, lecz towarzysząca temu konieczność masowej relokacji ludności, która wobec rozmiarów zagadnienia i braku instrumentów koordynacji może mieć nie tylko globalny, ale i bezładny charakter.

Zagrożone zalaniem tereny są na całym świecie. To właściwie wszystkie nadbrzeża i porty – Nowy Jork, Wenecja, Londyn, Szanghaj a nawet gdańska starówka. W niebezpieczeństwie znajdzie się cała nadbrzeżna infrastruktura świata. Zagrozi to również leżącym nad morzami i oceanami terenom nizinnym, a szczególnie deltom i depresjom. Do tego, obszary takie jak Floryda, czy delta Missisipi, Holandia, delta Nilu, Bangladesz czy polskie Żuławy mogą zostać zalane nagle, podczas sztormu przy wyższym stanie wody. Prowadzenie akcji ratunkowej w takich warunkach będzie szczególnie trudne albo wręcz niemożliwe.

Problemem jest nie tylko kwestia zagrożenia życia ludzi oraz zniszczenie infrastruktury. Zalewająca ląd słona woda doprowadzi też do degradacji wielu obszarów rolniczych. Trafiać będzie do studni i pokładów wodonośnych, ograniczając potencjał rolniczy podcinając podstawy utrzymania zamieszkujących region ludzi. O ile w przypadku krajów takich jak USA, Holandia, a nawet Polska, zalanie niektórych przestrzeni będzie się łączyło tylko z pojedyńczymi ofiarami i ograniczonymi stratami, to na wielu innych terenach następstwa mogą być katastrofalne. Przykładem rejonu głęboko zagrożonego jest gęsto zaludniony Bangladesz. Prawie połowa kraju, to obszerne delty i ujścia takich rzek jak Brahmaputra, Ganges i Meghna. Zatopienie grozi też wielu oceanicznym wyspom.

Topnienie lodowców, to czuły wskaźnik przemian globalnych. W stałych warunkach klimatycznych pozostają one w stanie równowagi – ani znacząco nie rosną, ani się nie cofają. Lodowiec powiększa się powoli dzięki gromadzącym się i zamarzającym opadom deszczu. Kiedy grubość lodu przekracza pewną wartość (kilkanaście, kilkadziesiąt metrów), wywierane ciśnienie sprawia, że staje się plastyczny i zaczyna się poruszać. Tarcie między lodowcem a podłożem i geotermalna temperatura Ziemi zwiększa ilość wody między nim a podłożem, działając jak smar. Lodowcowy jęzor kończy się rodzajem ujścia, z którego wypływają wody topniejącego lodu. W zależności od tempa przyrastania i roztapiania się lodowca jego masa powiększa się lub zanika. Stały wzrost temperatury powietrza powoduje coraz szybsze topnienie i cofanie się lodowców. Ich masa i termiczna bezwładność są jednak duże, a topnienie jest procesem powolnym i potrzeba wielu lat, żeby zmiany stały się widoczne, choć już nieodwracalne. Tak jak powolny jest sam proces topnienia, tak równie powolne jest odwracanie tego procesu. To dekady, a nawet stulecia. Okazuje się, że obecna skala i tempo zmian, chociaż proces ocieplania klimatu dopiero się rozpoczyna, jest przerażająca. Tam, gdzie wcześniej był lodowiec, nierzadko kilkudziesięciometrowej grubości, dzisiaj jest już jezioro lub tylko goła skała.

Problem miałby tylko wymiar lokalny i znaczenie czysto geograficzne, gdyby nie fakt, że ostatnie zmiany w lodowej pokrywie, to skutek działalności człowieka. Okazuje się, że – a ludziom z trudem przychodzi to akceptować – na dłuższą metę nie panujemy nad własnym otoczeniem. Teoretycznie, jesteśmy w stanie się na kataklizm przygotować i mu nawet przeciwstawić, tyle, że w praktyce okazuje się to niemożliwe wobec ogromu rodzących się trudności i piętrzących sprzeczności interesów. Nie wydaje się żeby ludzkość była przygotowana na konieczność tak głębokiego zrozumienia własnych interesów by zapobiec temu, co wydaje się nieuniknione: globalnemu chaosowi i partykularnej walce o swoje. Rzecz w tym, że te zagrożenia ze strony mórz i oceanów, choć ogromne, rozkładają się nierówno. Na przykład, w Polsce, dotyczą tylko terenów przybrzeżnych – głównie Gdańska i okolic Szczecina. Inne obszary świata, bardziej zagrożone, są jednak z naszego punktu widzenia nazbyt odległe abyśmy je uznali za istotne dla własnych interesów. Prowadzi to do pewnej konkluzji. Oto w najważniejszych dla ludzi sprawach, takich, które mogą decydować o przyszłości świata, nie jesteśmy w stanie się skutecznie zorganizować, bo to nie my jesteśmy czynnikiem decydującym. Więc co nim jest? Los? A co to oznacza? Jaka w tej przestrzeni czeka przyszłość Polskę i Polaków?

Gwałtowne topnienie lodowców, to z pewnością rodzaj kataklizmu którego źródłem jest agresywność samej natury. Tyle, że nie wszystkie regiony świata dotyka jednakowo. My, w Polsce, możemy pod tym względem czuć się wciąż dosyć bezpiecznie. Tyle, że kataklizmy chodzą parami. Za to nas, niespodziewanie dotknął inny kataklizm – społeczny, w postaci ujawnienia się tak głębokich podziałów, że zagrażających jednolitości narodowej substancji. To ujawniona z całą mocą siła zróżnicowanego pochodzenia społecznego Polaków i zbudowanej przez dzieje głęboko nierównej struktury społeczeństwa oraz podążania za nią znacznych różnic w poziomie świadomości. Do tego dochodzi powszechne niezrozumienie samej istoty wydarzeń prowadzących do pojawienia się nieco dziwnego tworu w postaci współczesnej Polski.

Do pewnego stopnia, wydarzenia mające po 2015 roku miejsce w Polsce mieszczą się w logice myślenia o gwałtownych przemianach jako o rodzaju społecznego kataklizmu. Dotąd wydawało się, że nasz kraj jest tworem przewidywalnym i sprawnie nadrabiającym kulturowe zaległości a także szybko zbliżającym się do standardów panujących w reszcie Europy. Jednak ostatnie wydarzenia, a także wyniki wyborów do Sejmu sprawiły, że w krótkim okresie czasu Polska stała się krajem zagadkowym i to nie tylko dla zachodniej części kontynentu, ale nawet dla własnych mieszkańców. Wybory przyniosły niespodziewany efekt: nowe elity polityczne poczuły się zwolnione od liczenia się z opinią publiczną, a mentalny podział jaki nastąpił, okazuje się mieć głębsze źródła niż tylko zależność od tej opinii. Jakie to źródła? To najtrudniejsze pytanie, sprowadzające się do kolejnego: czy dzieje Polski tak bardzo odbiegają od europejskiej przeciętnej, że były zdolne do uformowania społeczeństwa o szczególnych cechach, odmiennych od innych narodów kontynentu? Jak wyjaśnić tak głęboko różniące się od siebie rozumienie polskości w relacji do współczesności? Okazuje się, że związane z tym problemy mają fundamentalne znaczenie.

Przywykliśmy do pojmowania genezy naszego narodu jako związanej z pojęciem demokracji nazywanej szlachecką. Współcześni Polacy mają przede wszystkim na uwadze słowo „demokracja” i pragną uchodzić za wzorzec dla całego kontynentu jako kraj, który ustanowił demokratyczny ustrój rządzenia jako pierwszy w Europie w postaci Pierwszej Rzeczypospolitej. Tyle, że nie przywiązują wagi do określania tej demokracji jako „szlachecka”, co w istocie rzeczy stanowiło istotne ograniczenie dla kluczowej z tego punktu widzenia powszechności udziału mieszkańców w tego rodzaju demokracji. Efektem jest to, że w innych krajach kontynentu proces demokratyzacji postępował stopniowo, ale za to stale poprzez obejmowanie nim coraz większych grup społeczeństwa. Polskie dzieje potoczyły się inaczej i demokracja z samej definicji ograniczona została ona do przestrzeni zajmowanej przez szlachtę. Przypisywanie tej cechy demokratyczności tylko jednej grupie społecznej utworzyło układ dosyć dziwaczny. Nie można było wprost korzystać z owoców ustroju jeśli nie miało się szlacheckich przodków. Rezultatem był powszechny pęd do uzyskania statusu szlachcica przez nabycie prawa do ziemi – choćby tylko nominalnie – nie zaś do prawdziwie głębokiej demokratyzacji społecznych struktur. To z tej przyczyny, ogromna większość Polaków wciąż szuka w swoich życiorysach herbowych przodków i wcale nie jest skłonna do budowania rzeczywiście demokratycznych struktur społecznych w rozumieniu powszechności procesu. W zachodniej części Europy jest on równoznaczny z wyrównywaniem poziomu i rozciąganiem demokratycznej estymy na wszystkich. W naszej tradycji mamy jednak sytuację inną. Szlachecko-nteligencka estyma ma wciąż wymiar klasowo-warstwowy, nie zaś powszechny. W rezultacie, integrujemy się w ramach pojęcia „inteligencja”, rozumianego jako społeczny wyróżnik, lecz równocześnie jesteśmy głęboko podzieleni na  tak zwanych „chamów” oraz „żydów” o narodowościowo podejrzanym pochodzeniu.

Okazuje się, że granice pomiędzy dwoma wielkimi grupami Polaków są niemal nieprzenikalne a świadomość odrębności łączy się z głęboką niechęcią jednych do drugich. Oto prawdziwy wymiar polskiej tożsamości. Zadziwia tylko powszechność oceny, że wszystko jest OK i nie dostrzega się oczywistej sztuczności tej powszechnnie akceptowanej społecznej struktury, markując tylko istnienie chęci i możliwości porozumienia. Tymczasem, w obecnych warunkach, to niemożliwe. Do zmiany w tej przestrzeni konieczna jest głęboka wymiana pokoleniowa, a to wymaga czasu.

 Na pierwszym miejscu w przedstawionym powyżej rysunku jest prostokąt z napisem „szlachta”. Dla ucznia dzisiejszej szkoły podstawowej jest to równoznaczne z samą istotą źródeł polskiej tożsamości narodowej. W percepcji sienkiewiczowskiego Ogniem i mieczem czy też Potopu, innej szlachty poza polską nie było i to ona rozpoczęła marsz do narodowościowego wyodrębnienia. Problem w tym, że prawdę mało kto akceptuje. Potomkowie prawdziwie herbowej szlachty dzisiaj już prawie nie istnieją, roztopili się i spauperyzowali oraz zostali zastąpieni innymi grupami społeczeństwa pochodzącymi z jego dawnej nieszlacheckiej części. Istnieje mniemanie, że dawna szlachta, to właśnie początek polskości i jej prawdziwa istota. To silnie utrwalony, lecz zupełnie błędny, mit. Twórca postaci „dzielnego wojaka Szwejka”, Jarosław Haszek, po objeździe austriackiej wtedy Galicji doszedł do wniosku, że Polacy, to tak niejednolite społeczeństwo, że trudno jest nawet mówić o istnieniu jednego narodu. Wspominał, że w czasie całej podróży ani razu nie został zaproszony do sielskiego dworku, ponieważ jako mieszkaniec znacznie bardziej zurbanizowanych Czech nie miał szlacheckich korzeni i posiadać nie mógł. Dla galicyjskiej szlachty było to jednak pod każdym względem kompromitacją i obciążeniem. Oznaczało, że jako Czech i mieszczanin z definicji nie mógł jej dorównywać w przestrzeni zmitologizowanej ale utrwalonej społecznej pozycji. A taki „mieszczuch” do szlacheckiego dworu wstępu nie miał.

Interesująca jest w tym kontekście głęboka różnica w samym rozumieniu tytułu książki Haszka w języku czeskim i polskim. Coś innego oznacza on dla Czechów, a co innego wynika z tłumaczenia na polski. Niech nas nie myli pozorne podobieństwo samego tytułu w obu językach. Tytuł czeski: „Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války“ jest na polski tłumaczony jako „Przygody dzielnego wojaka Szwejka“. W polskim, usunięto wskazówkę, że sprawa dotyczy pierwszej wojny światowej, czyniąc rzecz bardziej uniwersalną i ponadczasową. Utrzymano przy tym czeskie słowo vojak, chociaż w polskim i czeskim języku, jego znaczenie jest odmienne.

W tłumaczeniu na język polski, czeski vojak, to całkiem zwyczajnie – „żołnierz”, nic więcej. Z polskiego tytułu książki wynika jednak, że tak nie jest i że czeski vojak, ma tu odmiennego odpowiednika i jest nim polski wojak, który jest kimś innym niż tylko żołnierzem. Różnica znaczeniowa między obu „wojakami” jest znaczna, żeby nie rzec – podstawowa. Po polsku, „wojak” nie oznacza umundurowanego żołnierza liniowego, ale jest znaczeniowo bliższe pojęciu „chojrak”. To ktoś dumny, ale też zadziorny i nieco nadęty. Tym sposobem, czeski Szwejk nabrał całkiem polskiego charakteru a książka Haszka niesie w tytule inne przesłanie w języku polskim niż w języku oryginału.

Wszystko to dowodzi, że w porównaniu z czeskimi sąsiadami, też przecież mającymi słowiański rodowód, Polacy poczuwają się do innej tożsamości. Polak i mówiący językiem z grupy ałtajskiej Węgier – to „dwa bratanki”, za to jego pokrewieństwa z Czechami jakoś nie widać. W czeskim społeczeństwie potomków rodzimej szlachty praktycznie nie ma wcale, bo dawno wyginęła lub została gruntownie zgermanizowana. W Polsce, z kolei, niemal wszyscy jej mieszkańcy doszukują się w życiorysach szlacheckich koneksji. To ważna różnica, skoro polska szlachta w przeciwieństwie do narodów sąsiednich czuła się spadkobiercą wschodnioeuropejskiej tradycji sielsko-dworkowej nie zaś zachodniej – mieszczańsko-rzemieślniczej. Jesteśmy więc od Czechów zasadniczo inni, szczególnie w przestrzeni wartościowania poszczególnych grup społecznych. Źródła tej odmienności nie tkwią w rzeczywistych różnicach, lecz związane są ze szczególnym zapatrywaniem się Polaków na tę sprawę oraz na siebie samych. Znowu, na pytanie: czy można to zmienić, skoro nasze poglądy głęboko nie odpowiadają prawdzie – odpowiedź brzmi tak samo jak w przypadku niemożności uratowania klimatu Ziemi przed grożącą mu degradacją. Tego również nie jesteśmy w stanie zmienić, chociaż nieuchronność zagrożenia narasta, wiemy o nim coraz więcej i zapewne istnieje nawet wola zmiany niszczycielskiego trendu. Nie zmienia to biegu wydarzeń w kierunku postrzymania oczywistych zagrożeń. Merytorycznego podobieństwa między podniesieniem się poziomu oceanów a ujawnieniem głębokich różnic tkwiących w polskim społeczeństwie, rzecz jasna, nie ma. Jest jednak jedna cecha wspólna: obydwa, pomimo głebokiego zagrożenia dla interesów mieszkańców, ani na jotę nie poddają się ich wpływom ani chłodnemu rozumowaniu, pokazując, że ich mechanizm jest odrębny i sanmodzielny oraz znajduje się daleko poza możliwościami ochrony własnego istnienia przed wynikającym z tego – być może nawet śmiertelnym – zagrożeniem. Polskie podziały się przy tym wyraźnie pogłębiają, zamiast ustępować. Jak przystosować się do istnienia, w którym – jak się okazuje – człowiek jednak nie jest panem swojego otoczenia?

Odpowiedź na pytanie może być frustrująca. Zgodnie z braudelowską teorią „długiego trwania” cywilizacje ludzi są z całą pewnością jego następstwem i praprzyczyną wszystkiego, co się dzisiaj dzieje. Tyle, że ci, żyjący tu i teraz, pomimo tkwienia „po uszy” w społecznym i przyrodniczym otoczeniu, w gruncie rzeczy – i całkiem inaczej niż nas uczono w szkołach – większego na nie wpływu nie mają. Mogą ten wpływ kiedyś uzyskać, ale zdarzyć się to może tylko wtedy, gdy posłużą się głębszą wiedzą. Tu jednak natrafiamy na barierę, albowiem ludzie albo nie potrafią jej osiągnąć, albo też zrozumienie przychodzi wtedy, gdy jest już za późno a katastrofa zagląda w oczy.

By Rafal Krawczyk

1 Comment

  • Vulpian de Noulancourt -

    Piewcy globalnego ocieplenia mogą ze spokojem ducha demonizować jego skutki, wiedząc doskonale, że nie nastąpią one w krótkim czasie (to znaczy, że nikt nie zaobserwuje istotnego podnoszenia się wód w ciągu, dajmy na to, piętnastu lat, co pozwoliłoby na pokazanie wszystkim dowodu nie do odparcia). Rozpętana histeria skupia się, moim zdaniem, na zagadnieniach całkowicie wtórnych – czyli: (i) na tym, czy istotnie działalność ludzka ma zasadniczy wpływ na zmiany klimatu, (ii) jakich wysiłków miałaby ludzkość dokonać, aby owym zmianom zapobiec lub nawet je cofnąć.
    Nie chcę rozpoczynać dywagacji, które uważam za jałowe, ale pozwolę sobie przypomnieć, że w czasie minionych setek milionów lat klimat planety zmieniał się bardzo radykalnie, zawartość dwutlenku węgla w atmosferze była już o wiele wyższa, niż dzisiaj, a oceany zmieniały swój poziom o, jeśli dobrze zapamiętałem, sto, czy dwieście metrów w tę, czy we w tę. A wszystko to bez udziału człowieka, o którym wówczas jeszcze się naturze nie śniło.
    Dlatego nakazywaną przez butnych ekologów autoflagellację ludzkości uważam za nieco przesadną. Może rzeczywiście dokładamy się znacząco do zmiany klimatu, a może zaszłaby ona sama z siebie, bez naszego udziału? Ważniejszym od gromkich domniemywań, że na pewno, aj, na pewno, powodem jest nieekologiczna gospodarka człowieka wydaje mi się sprawdzanie, czy opisywane z takim smakiem zmiany klimatyczne rzeczywiście zachodzą, czy nie. A jeśli zachodzą, to – moim skromnym zdaniem – zamiast zabierać się za hiperkosztowne zawracanie kijkiem Wisły – należałoby sporządzić rejestr obszarów zagrożonych, a w ślad za nim ramowy, wieloletni (wielowiekowy?) plan relokacji ludności z terenów zalewanych, tudzież równie faraoniczny plan budowy pływających platform, na które można będzie przesiedlić tę część ludności, która nie będzie miała dokąd uciec z racji skąpości niezalanej części terenu jej kraju (np. Niderlandy, Malediwy, czy Dania). Zakładam małostkowo, że byłoby to działanie tańsze od postulowanej walki ze zmiennością klimatu.
    Jeśli wszystko się ponoć zmienia, to, doprawdy, nie rozumiem, dlaczego akurat obraz linii brzegowej miałby na wieki wieków pozostać niezmienny i odpowiadający temu z 1966 albo z 1985 roku? Że pan Gore był akurat w tamtym roku na plaży i tak dalece ukochał jej wspomnienie, że nie może zaakceptować żadnych zmian? Nie jesteśmy w stanie zatrzymać głupiej małej burzy, czy innego lokalnego tornada, a nadymamy się, niczym Półpanek z bajki pani Konopnickiej, że damy radę wpływać na klimat całej planety i regulować go stosownie do naszych potrzeb. To jakieś urojenie boskiej omnipotencji i czas najwyższy ochłonąć.
    Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.