Tytułowe pytanie, to niezamierzony rezultat rozważań o istocie polskości. A to, że jej obraz jest – wbrew wysiłkom publicystów – nieporównywalny z historią innych, stało się w pełni klarowne niedawno i dopiero wtedy, gdy nadszedł czas na podsumowanie wszystkich jej cech w zestawieniu z resztą Europy. Niedawna, historia kraju wydawała się być – bo tak ją przedstawiało tradycyjne podejście – zbliżona do dziejów innych narodów – Anglii, Włoch czy Francji. Wnikliwe spojrzenie wykazuje jednak, że polskość, to historia nie tylko jak tamtych długa i sięgająca średniowiecza, ale zjawisko swoiście „skokowe” i coś znacznie bardziej skomplikowanego od niemieckości, włoskości czy szwedzkości. Historia tych ostatnich, to wielosetletnie, lecz konsekwentne, kształtowanie, umacnianie i pogłębianie narodowej tożsamości. Historię Polski cechuje coś innego – ciągła niepewność i stałe doszukiwanie się istoty własnej tożsamości a także dająca się dostrzec zmienność pojmowania treści samego pojęcia. Każda zmiana, to nie tylko inne ukształtowanie społecznej struktury, ale i odmienny wymiar ewolucji zagadnienia ilustrowanego nie – jak w przypadku innych krajów – historyczną ciągłością, lecz rodzajem trudnej do wyjaśnienia skokowości.
Polska, to – wedle ogólnie przyjętej wykładni – trzy kolejne twory państwowo-kulturowe – Rzeczpospolita Pierwsza (1569-1795), Druga (1918-1939) oraz Trzecia (od roku 1989 do dzisiaj). Dopiero te trzy wzięte razem i oglądane z pespektywy stuleci składają się na treść pojęcia polskości. Mało kto zwraca jednak uwagę na to, że rachunek zaczynający się od tej ‘Pierwszej’ gubi (bagatela!) całe pół tysiąca lat historii wcześniejszej, sprzed zjednoczenia dwóch odmiennych tworów. Rozpoczyna ją Unia Lubelska, a więc rok 1569. Ale co zrobić z piastowskim pół tysiącem lat dziejów wcześniejszych? Polska wtedy też istniała okupowała to samo miejsce mapie Europy. Dlaczego więc tej pierwszej nie ma w rachunku kolejności tworów godnych miana Rzeczypospolitej? Żyjemy dzisiaj w Trzeciej, ale granicami kraj jest zbliżony do tej „zerowej’, sprzed polsko-litewskiego (a właściwie ruskiego) złączenia. Czyżby miała to być ‘Rzeczpospolita zerowa’ mająca żywą tylko drugą połowę dziejów, podczas gdy ta pierwsza miała niewielkie znaczenie? Milcząco nie zwraca się uwagi na to, że te pierwsze pół tysiąca lat, to akurat tyle samo co drugie, które złożyło się na trzy kolejne formy – Rzeczpospolitą Pierwszą, Drugą i Trzecią. Pierwsza przetrwała niemal ćwierć tysiąclecia, ale Druga i Trzecia, chociaż pod względem numeracji równoprawne, lat zaledwie kilkadziesiąt. Rachunek kolejności jest zgodny z kierunkiem biegu historii, ale jak wytłumaczyć wielkie różnice w długości istnienia poszczególnych wytworów tak rozumianej polskości? Zresztą, nie tylko Polska Piastów w tym rachunku się nie mieści, nie mieści się też i niedawny PRL. Czym on właściwie był? Polską nieuprawnioną do polskości ze względu na jej sowieckie fundamenty? A może był tylko złudzeniem i tak naporadę nie było go wcale? Ale przecież wtedy, właśnie w czasie PRL-u ostatecznie ukształtowała się narodowa jednolitość kraju. Sowiecki komunizm przeminął, ale polskość nie tylko pozostała i nie tylko stała się narodową cechą w większym stopniu aniżeli w wielu krajach „starej” Europy, lecz z powszechnej pamięci wypchnęła tradycję jej dawnej wielonarodowości, choć ta była cechą i głównym problemem kraju przez pół tysiąclecia? Czy więc PRL, to historyczne „puste nic”, czy może jednak niesie w sobie coś, co kształtuje kraj do dzisiaj. Jak jednak wyjaśnić fenomen liczenia kolejności tworów społecznych z których wynika, że historia, która jest skądinąd źródłem współczesności każdego kraju, w przypadku Polski, to zaledwie połowa okresu jej istnienia? Co począć z resztą? Jak wyjaśnić to zjawisko i jak je rozumieć?
Ktoś powie, a cóż w tym dziwnego? Historia każdego europejskiego kraju składa się z części ale dopiero całość daje pełny obraz. W przypadku Polski miał jednak miejsce pewnego rodzaju fenomen. Każda z jej kolejnych form – Rzeczpospolita Pierwsza (1569-1795), Druga (1918-1939) i Trzecia (1989-2020), to nie tylko różnice zajmowanego obszaru, odmienna formuła państwa czy też inny czas trwania, lecz również i głęboko inny rodzaj wewnętrznej struktury. Wszystkie trzy „Rzeczpospolite” charakteryzuje nie tylko różnica czasu istnienia, ale także inność układu społecznego i – co ważniejsze – uderzająca odmienność konfiguracji narodowościowej. W Pierwszej Rzeczypospolitej polskość – w językowym znaczeniu – nie miała znaczenia, zastępowana przez „szlacheckość”, czyli pojęcie klasowo-majątkowe, nie zaś językowe. Niektórzy monarchowie rezydujący na Wawelu czy w warszawskim zamku, polszczyzną nie władali wcale. Dla pierwszych Jagiellonów, Wazów czy pochodzącego z węgierskiego Siedmiogrodu Stefana Batorego, była ona językiem obcym. Pierwsi, na codzień używali ruskiego, drudzy szwedzkiego, a Batory komunikował się z poddanymi po łacinie, bo polszczyzną posługiwać się nie potrafił. Prawda, że w Drugiej Rzeczypospolitej obywateli klasyfikowano już wedle tożsamości narodowościowej, ale za Polaków uznano aż 68 procent mieszkańców, chociaż ich cechą było głębokie zróżnicowanie pod wieloma innymi względami.
Dzisiaj, polskość ma inny wymiar w zestawieniu z przeszłością. Polakiem jest każdy, kto uważa się za takiego i na codzień używa polszczyzny. Tyle, że nie jest to wyróżnik jedyny, bo mówiący doskonałą polszczyzną i dobrze wykształceni Żydzi wcale za Polaków się nie mają i za takich nie byli dotąd uważani. Jakie było więc kryterium poczuwania się do polskości przez niemal pół wieku istnienia PRL-u? Do dzisiaj tego nie zdefiniowano i wciąż nie wiadomo czym ten okres w historii Polski różnił się od reszty? Nie była to jeszcze Rzeczpospolita Trzecia, ale Drugą też już nie była. Jaka więc właściwie jest wtedy rola polskości w Europie, skoro los za każdym razem umiejscawiał ją na wschodnim, granicznym krańcu, tyle, że każdorazowo w innej formule narodowo-społecznej konstrukcji? Wreszcie, czym była Polska Piastów, czyli ta najwcześniejsza – bez Litwy, bez Radziwiłłów? Nikt nie kwestionuje jej polskości, ale też nikt się nie dziwi, że w rachunku numeracji jako „Rzeczpospolita” jej nie ma. A więc nie było jej wcale, czy może jednak na jakiś sposób była? Była Polsk jak inne, czy też nią nie była, a jeśli była, czemu się to pomija w numeracji i czym w istocie jedna różniła się od drugiej, a druga od trzeciej?
Pierwsza Rzeczpospolita wyrosła kilkaset lat temu jako wielki kraj europejskiego pogranicza. Kraj dla Europy ważny pod każdym względem – geograficznym, kulturowym, językowym i religijnym. Przez szmat czasu swoją masą rozłożoną pomiędzy Bałtykiem a Krymem odgradzał ją od tatarskiej i tureckiej azjatyckości. Jej rozbiory tę barierę usunęły, powodując wystawienie kontynentu na bezpośrednią penetrację azjatycko-prawosławnej Rosji ale i nie mniej azjatyckiej tureckości płynącej od strony dawnego Konstantynopola. Pierwsza światowa wojna do pewnego stopnia przywróciła stan poprzedni a Druga Rzeczpospolita, wraz z Rumunią przez całe międzywojenne dwudziestolecie pełniły rolę europejskiej bariery wobec sowieckiej azjatyckości. Bariera jednak zniknęła wraz ze zwycięstwem Moskwy nad germańskim imperializmem. Pojawiło się za to pytanie jak ta rola ma się do dzisiejszej funkcji pełnionej przez Polskę, która ponownie jest wschodnią granicą kontynentu zintegrowanego w formie Europejskiej Unii? Tyle, że dzisiaj nie pełni już tej roli sama będąc jednym z czterech elementów ułożonych na mapie jako wspólna unijna bariera. Prócz naszego kraju, to również Rumunia oraz – na mniejszej przestrzeni – Słowacja i Węgry. A gdzie wtedy umieścić dzisiejszą Ukrainę i Białoruś? Jeśli Pierwsza Rzeczpospolita tę swoją funkcję pograniczności mogła kiedyś pełnić samodzielnie i przez ponad dwa stulecia stanowiło to istotę jej państwowości, to dzisiaj jest już tylko jednym z kilku krajów odgradzających zachodnią Europę od Rosji. Czy jednak historia się nie powtórzy i nie każe Polsce powrócić do jej tradycyjnej roli? Czy coraz wyraźniejsze odróżnianie się międzynarodowych priorytetów Polski i Węgier, ale także i Rumunii, nie jest świadectwem czegoś więcej niż tylko różnicy bieżących interesów politycznych? Czy nie powracamy do sytuacji ab ovo, czyli Polski jako międzykulturowego pośrednika i bariery przed euroazjatyckim wschodem? A jeśli tak, to co jeszcze może powrócić i co się na koniec stanie z europejską wspólnotą?
Tytuł tych rozważań sugeruje, że istotą polskości – niezależnie od językowej i narodowościowej dominanty – była zawsze jej rola jako „przedmurza” kontynentu dzielącego się na wyraźne części. Jeśli tak jest w istocie, to powstaje pytanie o to, czy narastająca niespójność interesów wschodniej Europy i jej zachodniej części nie wyjdzie na jaw jako element historycznie trwały, który każe się naszemu regionowi różnić od całej reszty pomimo jednorodności do której dąży Unia? Czy jednak nie lepiej jest starać się zrozumieć problem niż boczyć się na odmienności i pozwalać na narastanie sprzeczności, które w tej sytuacji będą nie tylko zwyczajnymi, ale okazać się mogą całej sprawy istotą? A walka z „istotą sprawy” jest zawsze skazana na przegraną. Tyle, że to, co uderza w dzisiejszej konfiguracji kontynentu, to względna ciasnota europejskiej przestrzeni dla polskich ambicji z ich historycznej perspektywy. Kiedyś, kraj był największym państwem kontynentu i pod każdym względem realną barierą dla Wschodu. Dzisiaj, po zachodniej stronie Polska ma Niemcy, które wyzbyły się agresywności i nie pełnią, jak kiedyś, roli europejskiego bufora. Po wschodniej stronie (Ukraina, Białoruś) otwierają się za to zupełnie nowe perspektywy. Czy to nie wróży powrotu dawnego problemu konieczności określenia wschodniej granicy europejskości, nie tyle nawet jako elementu europejskiej tożsamości, ile rezultatu historycznego oporu wobec azjatyckiej agresywności Rosji?
Odmienność europejskiej tożsamości Polaków została dawno zauważona. Roman Dmowski doszedł kiedyś do przekonania, że trwale składają się na nią trzy elementy:
- Nie byliśmy nigdy intelektualnie samodzielni, łatwo przyjmując zagraniczne nowinki, które w naszych oczach miały większą wartość od tych, które rodziły się w kraju.
- Długoletnia niewola narzucała pierwszeństwo myślenia w przestrzeni doznanych krzywd i niedomagań społecznego życia a nie kostruktywnej oceny pozycji kraju w rodzinie narodów Europy. Tylko niewielu Polaków potrafiło się zdobyć na szerszą myśl własną i obiektywną ocenę międzynarodowej polityki. Większość nie próbowała nawet pojąć jej istoty ceniąc tylko własne, lecz prowincjonalne doświadczenia.
- Wreszcie, naród pozbawiony trwałej państwowości ma tendencję do koncentracji na narodowej mitologii i swego rodzaju jednostajności wewnętrznej aby nie znaleźć się w sprzeczności z poczuciem własnej tożsamości. Pod tym względem, okres rozbiorów pozostawił ślad na wiele dziesięcioleci. Rodzaj wspólnotowej jedności udało się utrzymać tylko w dawnym zaborze pruskim, który doświadczał konfrontacji z jedną zaborczą siłą – niemiecką pruskością. W innych regionach, Polacy byli narażeni na mieszaninę idei i rozmaitych wpływów – ruskich, ukraińskich, rosyjskich, żydowskich oraz innych, które do dzisiaj utrudniają jasność spojrzenia na siebie samych i własne otoczenie. Wszystkie te cechy wnosiły też elementy obce kulturze europejskiej, tyle, że działo się to pod płaszczykiem rozwoju polskości i polskich interesów narodowych. Echo tego galimatiasu daje o sobie znać również i dzisiaj.
W rezultacie, pojawiła się w Polsce liczna grupa ludzi, dla których – jak zauważył kiedyś Dmowski – słowo „polski” czy „narodowy”, nie było wypełnione tą samą treścią, lecz stawało się rodzajem pustosłowia pozbawionego wyraźnego odniesienia. „To, co gdzeindziej – dowodził – uważa się za ogólnie obowiązujące pojęcia narodowe, w tej sferze należało do zakresu pojęć partyjnych”. To, co w innych krajach uważa się za wspólnotę nadając jej znaczenie uniwersalnie „narodowe”, zaczęło teraz nabierać wąskiej barwy partyjnej, a ludzie posługujący się na codzień tego rodzaju – zdawałoby się wspólnymi – pojęciami, byli w każdej chwili gotowi rzucić się na siebie z nieskrywaną nienawiścią.
Polska jest w pełni niepodległa od trzech dziesięcioleci, na wpół niepodległa od drugiej światowej wojny. Rzecz jednak w tym, że narody żyją bardziej własną pamięcią aniżeli oceną sytuacji bieżącej. Brakuje im do tego odpowiedniego dystansu oraz perspektywy. Na codzień bolejemy nad doznanymi kiedyś krzywdami jakby nie zdając sobie sprawy że prawdziwe możliwości oferuje nie wspominanie przeszłości, ale chwila obecna pozwalająca ocenić w jaki sposób można skutecznie wspomagać przyszłość. Polacy są pod tym względem fenomenem w tym znaczeniu, że są raczej skłonni przeżywać dawne klęski niż rozumnie przysposabiać się do czekającej ich przyszłości. Z tego też powodu rozpamiętywanie ofiar złożonych na ołtarzu przegranych starań i walk angażuje narodową wyobraźnię w większym stopniu aniżeli, na przykład, wzorcowo wygrane powstanie wielkopolskie 1919 roku. Ten sposób myślenia kiedyś wygaśnie, lecz jego echo będzie nam długo towarzyszyć.
Historia sprawiła, że tożsamość wielonarodowego państwa polskiego była uwarunkowana kwestią stosunków z mniejszością żydowską. Tyle, że i w tym przypadku jest to niezgodne z powszechnie uznanymi definicjami zjawisk polegających na wzajemnym zazębianiu. Wedle naukowej klasyfikacji na sprawną organizację społeczeństwa składają się na cztery elementy:
- Samoidentyfikacja, czyli świadome uznanie przynależności etnicznej;
- Wspólnota językowa;
- Ciągłość historycznych rodów;
- Struktura społeczna;
Istnieją w tradycji polskiej i żydowskiej pewne w tej przestrzeni podobieństwa ale i głębokie różnice. Bezdyskusyjny jest punkt wyjścia czyli samouznanie istoty własnej tożsamości – zarówno przestrzeni polskości jak i żydowskości. Tyle, że Polacy wyboru nie mają i mogą definiować się tylko w jednej z nich. Mogą mieć filosemickie sympatie, ale nie daje to podstawy do uznania żydowskości, przynajmniej w pierwszym pokoleniu. Sami Żydzi mają w tej przestrzeni znacznie więcej swobody. Bywa, że uznają się za jednych i za drugich równocześnie, ale też i za Polaków o żydowskich korzeniach. Przypadki odwrotne, czyli uznawanie się w pierwszym rzędzie za Polaków i potem dopiero za Żydów, to rzadkość, chociaż też się zdarza. Dzisiaj, w następstwie Holokaustu, rzecz wygląda inaczej i można raczej mówić o polskim filo- albo antysemityzmie, lecz nie o możności przyjęcia żydowskiej świadomości narodowej. Byłaby nieuznana przez żadną ze stron.
Inaczej rzecz się ma z językiem. Polszczyzna, to dla Polaków mowa urodzenia, uznawana też za podstawowe źródło poczucia narodowej tożsamości. Tymczasem, z punktu widzenia tradycji żydowskiej, używany na codzień język nie ma większego znaczenia. W jego miejsce wchodzi poczucie tożsamości wyrastające z dziedziczności żydowskości – kiedyś w linii męskiej, a później po matce. To dlatego Heine mógł utrzymywać, że Żydem nie można nigdy przestać być, bo w ramach tej logiki nie można zmienić faktu urodzenia się z matki-Żydówki. Matkę ma się przecież tylko jedną. Szwedem, Niemcem czy Polakiem można przestać być w następstwie świadomego wyboru. W społeczności żydowskiej takiego wyboru nie ma, a jeśli się coś takiego głosi, wynika to tylko z chęci przybrania odpowiedniego „wyglądu” wobec świata zewnętrznego.
Pośród większości współczesnych cywilizacji najsilniejszym spoiwem poczucia wspólnej tożsamości jest ciągłość rodowa. W społeczeństwach muzułmańskich i większości azjatyckich jest traktowana jako punkt wyjścia dla samoidentyikacji. W społecznościach żydowskich jego waga jest podwójna: raz, jako element ciągłości rodowej, dwa, jako indywidualny dowód tożsamości. Nieprzypadkowo, staje się w tym rozumieniu czynnikiem jednoznacznie rozstrzygającym o pochodzeniu. W rezultacie, można być osobą niewierzącą w Jahwe, nie znającą Starego Testamentu i nie mającą atencji dla judaistycznych obyczajów, ale w oczach innych pozostawać w żydowskości ze względu na pochodzenie rodzinne. To właśnie dlatego „Żydem nie można przestać być”.
Do wymienionych cech dochodzi szczególnego rodzaju struktura społeczna jako następstwo tkwienia w żydowskiej tradycji. Ma cechę „płaskości”, pozbawiona jest bowiem elementów tworzących całościowe społeczeństwo. Żydowskość, to tylko górne warstwy społeczne. Inaczej niż ma to miejsce w głęboko zróżnicowanych społeczeństwach Zachodu, wszyscy Żydzi są sobie równi, nie podzieleni na społeczne warstwy czy klasy, są także z samej definicji „lepsi” od wszystkich innych. W rezultacie, wtapiając się w goszczące ich ludy, w naturalny sposób dążą do zdominowania jego górnych warstw, powiększając tym swoją społeczną siłę, ale też i pogłębiając konfliktowość mechanizmu stającego w sprzeczności ze strukturą i interesami całego otoczenia. Tu trzeba się też doszukiwać pierwotnej przyczyny antysemityzmu ale też i wyjątkowo wysokiej pozycji społeczności żydowskiej w Pierwszej Rzeczypospolitej oraz oczekiwań kierowanych do niej przez rządząca szlachtę.
Układ wyrosły na ścisłej współpracy rządzącej szlachty i wspomagającej ją licznej społeczności żydowskiej napływającej z zewnątrz był jednak w przestrzeni Europy czymś szczególnym, dawał bowiem znacznie bardziej komfortowe warunki egzystencji ludności napływowej aniżeli tej rodzimej nie będącej szlachtą. Dlatego też Polska stała się największą w świecie przystanią dla żydowskości. Dwie tego cechy okazały się decydujące. Obie wynikały z tego, że społeczność żydowska miała zawsze strukturę odmienną od ją otaczających. Pierwsza, to wspomniane poczucie silnej wspólnotowości niepodobne do żadnego innego narodu. Nie liczy się w jej ramach ani nabyty okolicznościami profil kulturowy, ani używany język ani nawet miejsce naturalizacji, ani nawet własna wola, lecz sam tylko fakt wspólnoty pochodzenia. Przypomnijmy jeszcze raz uwagę Heinego o tym, że niezależnie od wszystkiego, w żadnych okolicznościach „nie można przestać być Żydem”. Cecha druga, to instytucjonalny brak własnej ojczyzny. Nie spełnia tej roli nawet dzisiejszy Izrael. Jest bardziej terytorialnym alibi dla rozproszonych po świecie rodaków aniżeli ziemią ojczystą w znaczeniu używanym przez inne narody. Izraelczykiem może stać się każdy kto ma żydowskie korzenie i to niezależnie od miejsca urodzenia ani też używanego języka, jeśli tylko wykaże odpowiednie pokrewieństwo i znajdzie się na terenie Izraela choćby przez jeden dzień. Tyle, że jak zauważył Dmowski „jednolitość i konsekwencja jaką się widzi w działaniach Żydów, jest wynikiem nie tyle jakoś mądrze obmyślanego i mądrze wykonywanego planu, ile jednolitości instynktów i spójności tego starego azjatyckiego ludu, która by nas mniej wprawiała w podziw gdybyśmy w ogóle lepiej starą Azję znali. (…) Różnica jest tylko taka, że gdy tamte siedzą w Azji na swoich obszarach rasowych i tworzą bądź państwa, bądź kolonie państw europejskich, oni swej siedziby ojczystej nie mają i koczują od niepamiętnych czasów po innych krajach, upodobawszy sobie kraje cywilizacji europejskiej”. Na tym też polega ich rola w Europie a w szczególności w ramach polskiej tradycji narodowej, z którą są zespoleni od wielu stuleci. Tyle, że zawsze kryło się w tym więcej konkurencyjności niż współistnienia. Celem zawsze było jedno: „wejście do społeczeństw europejskich, zdobycie kultury i wiedzy europejskiej, przejęcie zwyczajów i sposobu życia narodów wśród których mieszkali, przerobienie się na Francuzów, Anglików, Niemców, Polaków, itd. (…) Ten okres pozwolił Żydom zgromadzić wielkie bogactwa i zdobyć znaczną rolę w życiu społecznym i politycznym krajów”. Uwaga Dmowskiego jest o tyle ważna, że uwalnia kwestię żydowskiego pochodzenia od zarzutu egoizmu i złej woli jego nosicieli wykazując, że jest to po prostu skutek obiektywnych mechanizmów a nie samych tylko przekonań czy wrodzonej podstępności. Polska ma w tym obrazie znaczenie szczególne ze wględu na to, że tradycyjnie posiadała największą ze wszystkich innych krajów świata liczbę żydowskiej ludności wyróżniającej się przy tym wszystkim – od stroju i języka począwszy, na społeczno-politycznych sympatiach kończąc. To dlatego, pomimo II wojny światowej, pozostali przy życiu po tragedii Holokaustu są wciąż taką samą grupą narodowościową jaką byli od początku istnienia i posiadającą tę samą jak dawniej cechę spójności i wzajemnego wspierania oraz narażoną na te same co kiedyś niechęci i niebezpieczeństwa tkwiące w antysemityzmie. Wiadomo zresztą, że historia lubi się powtarzać, tyle, że wcale nie lubi uczyć się na błędach.
W tym kontekście Polska jest dla Żydów krajem szczególnym, rodzącym zarówno tęsknoty jak i pretensje. Tradycja jej współistnienia z judaizmem jest wyjątkowo silna pomimo tego, że wydarzenia Holokaustu powininy to zmienić. Żródła zjawiska tkwią jednak nie w świadomych zamiarach i ludzkiej woli, lecz w szczególnych cechach społecznych i narodowościowych. Dowodem niech będzie to, że kilka pokoleń po tragedii Holokaustu i znacznego pomniejszenia sie liczby Żydów – a w Polsce po ich praktycznym zniknięciu – nie zanika ani antysemityzm, ani też szczególnego rodzaju filosemityzm. Zachód Europy mający znacznie mniejsze tradycje wspólnotowości już dawno się od problemu uwolnił i trudno jest mu zrozumieć powracające polsko-żydowskie uprzedzenia. Gdyby zrozumiał, może nie byłby tak skłonny do stawiania niepraktycznych w tym kontekście żądań. Ostatecznie rozejście się oby nacji już się dokonało i stało się nieodwracalne. Obydwie społeczności utworzyły niezależnie od siebie państwowości i pobudowały społeczeństwa głęboko od siebie odmienne.
Polska XXI wieku nie jest już krajem – jakim była dawniej – o dramatycznie uproszczonej strukturze społecznej, której ludność składa się praktycznie z dwóch kategorii; wpływowej i aktywnej wielkomiejskiej inteligencji oraz ciemnych ludzi z „terenu”. Przestała być społeczeństwem naiwnym dającym sobie wmawiać miłe dla ucha niedorzeczności. Polacy są dziś – wbrew powierzchownym opiniom – narodem o wiele bardziej jednolitym niż kiedykolwiem przedtem. To zupełnie nowa sytuacja, do której sami musimy przywyknąć. Skutkiem jest to, że Polacy jako naród, wbrew powierzchownym obserwacjom są coraz zdatniejsi do nowoczesności i aktywnego uczestniczenia w życiu międzynarodowym. Jedynie wrodzona im cecha pograniczności każe czasami w to powątpiewać.
Jaki to wszystko może mieć wpływ na bieżącą i przyszłą sytuację kraju? Po pierwsze, hitlerowska eksterminacja Żydów skutkowała wcześniej wspomnianą przemianą jego społecznej struktury. Przez setki lat była ona dwupoziomowa tak, jakby obok siebie istniały dwa inne światy – szlachta i filosemicka inteligencja oraz cała reszta. Po drugie jednak, prowadziło to krok po kroku do wzajemnej konkurencji o wszystko – o terytorium, o kapitał, o polityczną pozycję i przekształcało kraj w niemożliwe do pogodzenia zróżnicowanie. Można to sobie wybrazić gdy spogląda się na społeczną strukturę dzisiejszego Izraela, która utrzymuje się tylko dzięki temu, że przestrzeń dla judaizmu jest bardzo ograniczona i stale zagrożona muzułmańskim sąsiedztwem. W sytuacji Polski, jej judaizacja na tak wielką skalę miałaby trudne do wyobrażenia skutki dla dziesiątek milionów sąsiedniej ludności o chrześcijańskich i europejskich korzeniach zmuszonej do poddania się rządom elit o egzotyczniee innych korzeniach etnicznych, religijnych i mentalnych. Nasuwa się refleksja, że właściwie nigdy nie było to możliwe, choć – paradoksalnie – polskość na całą epokę związała się z żydowskością, jak też i równie silnie była przez tę ostatnią odpychana. Można powiedzieć, że wbrew temu, co można wyczytać w tradycyjnej historii regionu, akurat ten cel był niemożliwy do osiągnięcia przez żadną ze stron, przynajmniej w przestrzeni pokojowych działań. Z drugiej jednak strony, to właśnie tego rodzaju sytuacja zrodziła na koniec dwa odrębne i odmienne narody, likwidując przy okazji samo zarzewie potencjalnych konfliktów. Historia nie zawsze ma rację, ma jednak zawsze rację na swój koniec. A w sytuacji, w jakiej jesteśmy dzisiaj – pomimo emocji i poczucia istnienia mentalnego konfliktu (bo nie konfliktu interesów) – to już chyba koniec polsko-żydowskiej walki o terytorium, język i tożsamość kulturową. Tak czy owak, paradoks historii spowodował, że więzi historyczne i emocjonalne pomiędzy polskością a judaizmem, choć wciąż są niezwykle żywe, to w swej istocie nie mają już znaczenia.