„Ludźmi rządzą abstrakty
tworzone przez dobrze
zorganizowane mniejszości
narzucające wzorce innym”.
„Ustroje mijają, deprawacja
pozostaje”
(Ignazio Silone, Paryż 1964)
Dotarły do mnie dwie książki głęboko od siebie odmienne, żeby nie powiedzieć że w treści odwrotne. Jedna, autorstwa Anny Applebaum – amerykańskiej żony Radka Sikorskiego: „Zmierzch demokracji. Zwodniczy powab autorytaryzmu”, druga, to wydane przed półwieczem Prawa dziejowe Feliksa Konecznego. Przeglądam je równolegle i z jednakowym zainteresowaniem, chociaż niosą odmienne – żeby nie powiedzieć odwrotne – przesłania i to wcale nie z powodu dystansu czasowego. Jedna z nich – Konecznego – wnosi przemożną chęć zrozumienia istoty globalnego typu cywilizacji, druga – Anny Applebaum lansuje jeden tylko punkt widzenia o obiektywność się za bardzo nie turbując. Obie naświetlają też miejsce tradycji żydowskiej w cywilizacji Zachodu. To, co jest jednak charakterystyczne dla argumentacji Anny Applebaum to wyraźny niepokój o to czy wraz z osłabieniem globalnego znaczenia judeo-protestanckich elit nie zbliżamy się też i do równi pochyłej dla światowej demokracji. Anna Applebaum-Sikorska wskazuje przyczyny politycznego zamieszania w Polsce. „Znaleźliśmy się – powiada – po dwóch stronach głębokiej przepaści, która dzieli nie tylko to, co kiedyś było polską prawicą. (…) Przywódcy Prawa i Sprawiedliwości, a także liczni wyborcy zaczęli powoli przyjmować inny garnitur poglądów, nie tylko ksenofobicznych i paranoicznych, lecz po prostu otwarcie autorytarnych. Należy przyznać, że nie każdy potrafi to dostrzec”. Rzecz jest paradoksalna. Autorka nie dostrzega historycznych i cywilizacyjnych przyczyn pojawienia się nowego „garnituru poglądów”, przypisuje go więc nie tyle sytuacji faktycznej ile paranoiczności i ksenofobii wyborców niezdolnych do zrozumienia intencji własnych przywódców. Inaczej mówiąc, zmiany polityczne w Polsce ale też i w Ameryce, mają wnosić niewiele nowego, jako że społeczeństwo i tak nie rozpozna ich istoty, a nie rozumiejac istoty zagadnienia i zezwalając na ekspansję groźnych dla demokracji nowinek czyni kraj „jednym z najbardziej spolaryzowanych w Europie”. Inaczej mówiąc, trwale demokratyczny system polityczny jest wciąż OK, tyle, że ludzie, nie mają wiedzy o tym co się pod nim kryje nie potrafiąc go przy tym sprawiedliwie ocenić. Trudno o bardziej jaskrawy przykład wishful thinking i niezrozumienia istoty zagadnienia prowadzącego do głęboko błędnej analizy rzeczywistości.
Druga z książek, to dzieło zmarłego w 1948 roku Feliksa Konecznego. To więc pozycja dość dawna i zaskakiwać może to, że chociaż tak wiele czasu upłynęło od dramatycznych wydarzeń Holokaustu to wciąż nie napisano niczego bardziej kompetenentego na temat fenomenu judaizmu i jego katastrofy w postaci Holokaustu. Może było tak z powodu tego, że Koneczny wyrażał poglądy głęboko odmienne od prezentowanych przez amerykańskie środowisko Anny Applebaum w uznaniu, że oto w swej najgłębszej istocie to nie historycy uogólniają treści wielkich wydarzeń, lecz przeciwnie – „historią rządzą abstrakty” które pojawiają się samoczynnie jako echo dotychczasowych doświadczeń. Nie mają tu nic do rzeczy polityczne wydarzenia i spory. Na pojawiające się abstrakty nie mamy wpływu, chociaż jest prawdą że są tworzone przez ludzi jako dzieło w znacznym stopniu nieświadome, powodując jednak postrzeganie historii w przestrzeni abstrakcji nie zaś fizycznej rzeczywistości. To między innymi też głęboko różni cywilizację zachodnią od całej reszty świata a w szczególności od kultur Bliskiego Wschodu opierających się nie na chłodnej ocenie zjawisk lecz na wcześniej przyjętych dogmatach tworzonych przez kapłanów i władców.
Koneczny stawia tezę, że tylko jedna z wielkich kultur – łacińska – tworzy przyjazne pole dla wiedzy i nauki. Inne, nawet żydowska, choć stale poszukuje sobie miejsca w obrębie europejskiej, taką nie jest. Żydzi zajmują się bowiem nauką nie tyle sami z siebie ile ze względu na konieczność przystosowania się do europejskości i z zasobów tej ostatniej biorą się też źródła ich dokonań. Wcześniej, pomimo kulturowej oryginalności, żadnego rodzaju nowej wiedzy ani też oryginalnej nauki nie tworzą. Nie mają za to oporów w korzystaniu z dorobku innych nacji, głównie z tych terytorialnie im najbliższych, wyrastających z grecko-rzymskich tradycji kulturowych. Charakterystyczne jest jednak, że kultury ani języka łacińskiego będącego mentalnym źródłem tej cywilizacji sobie nie przyswoili nigdy. W przestrzeni tradycji łacińskiej zawsze byli obok świadomie się z nią nie identyfikując. Zawsze bliższa im był bliskowschodni hellenizm niż w swej istocie zachodnia łacina.
Kulturom pozaeuropejskim brakuje wedle Konecznego podstawowego celu w postaci dążenia do Prawdy. Piszemy słowo z dużej litery aby odróżnić Prawdę obiektywną, filozoficzną i dogłębną, mającą wpływ na kształtowanie poglądów, od codzienności i prawdy obiegowej. W przestrzeni judaizmu i samej żydowskości nie istnieje prawda jako taka – ani przyrodzona ani nadprzyrodzona. Każda ma wymiar kontraktowy. Nie ma więc prawdy obiektywnej jest tylko „prawda nasza”. „Rezultat jest taki – powiada Koneczny – że sama tylko cywilizacja łacińska daje przestrzeń nauce i tylko w jej ramach może się rozwijać wiedza z prawdziwego zdarzenia”. W innych cywilizacjach, szczególnie w tych od-religijnych, wiedza świecka pojawić się nie może. Muzułmański Wschód, na przykład, to nie tylko prostota podstawowych pojęć ale także brak przestrzeni dla nauki zastępowanej baśniami. W rezultacie, muzułmanie nie mają możności utylizacji swoich społecznych sił. To może tłumaczyć ich skłonność do zastoju a także nikłość kultury duchowej i materialnej. Nie ma też tu miejsca dla powstawania myśli z pomocą abstraktów wyższego rzędu. Inne cywilizacje też cierpią i ustępują pod każdym względem myśli typu zachodniego. Wszystko to ma jednak daleko idące następstwa.
Modne stało się zwracanie uwagi na to – i czyni to również Anna Applebaum – że demokracja sprawia wrażenie słabnącej w obliczu rozmachu tendencji autorytarnych. To o tyle myśl nieprzekonywująca, że demokratyczne przemiany to trend jednokierunkowy a ich obszar może się tylko powiększać. Świat cywilizuje się przecież w drodze wzrostu liczby krajów uznających wolne wybory za standard. Amerykańska żona Radka Sikorskiego w swej najnowszej książce zauważa, że ten trend się jednak zmienia ponieważ „wszyscy chcą na nowo określić swą narodową tożsamość ale tak, aby nigdy nie stracić władzy”. To odwrotność dewizy Feliksa Konecznego, który uznawał że „człowiek nie może się krępować krótkością życia, a w życiu zbiorowym musi postępować tak, jakby śmierć nie istniała. (…) Zbiorowe życie polega na przekazywaniu dorobku duchowego i materialnego następnemu pokoleniu. Trzeba myśleć poza grób i zostawić coś z siebie następcom. Należy pracować dla wieczności – ‘sub speciae aeternitatis” (F. Koneczny Prawa dziejowe, Kraków 1946). Obydwa twierdzenia są sprzeczne. Koneczny rozważa istotę wielkich i obiektywnych procesów cywilizacyjnych w których każdy jest obszarem własnej tożsamości zależnym od logiki dziejów i wyroków historii, Applebaum-Sikorska jest jednak zainteresowana czymś innym – takim rodzajem polityki, która ma wpływ na jej otoczenie w tym sensie, że pozwala ‘swoim’ wznieść się ponad innych. Obszar władzy w tym rozumieniu, to zestaw politycznych umiejętności i pragnień a nie jakiegoś rodzaju obiektywna formuła. Czy istnieją więc jakieś ponadczasowe zasady wyższego rzędu jeśli chodzi o funkcjonowanie społeczeństw, które to zasady odkrywamy lub w nie wierzymy? A może też ich forma jest tylko następstwem bieżącego funkcjonowania grup interesu i aktywnych jednostek?
Demokracja, uznana kiedyś za ustrój nie tylko trwały lecz zgoła idealny w swej istocie podlega takim samym mechanizmom przemian i zaburzeniom jak inne zjawiska społeczne. Jedna z definicji powiada, że jest to «ustrój polityczny, w którym władzę sprawuje społeczeństwo poprzez swych przedstawicieli albo też jest to państwo o takim ustroju». Dobrze, ale jaką miarą tę władzę mierzyć? W XX wieku jej cechą – wedle amerykańskiego wzorca – miała być równość szans dla wszystkich aktywnych uczestników. Nie wzięto pod uwagę tego, że każda „wolna amerykanka” ewoluuje i się zmienia, służąc jednym lepiej niż innym. To oznacza, że w sposób naturalny jedni mają z niej więcej korzyści niż inni a sam proces cechuje trwała tendencja do kumulacji. Równościową kiedyś Ameryką rządzą nieliczne grupy ludzi najbardziej zasobnych. Formalnie system się nie zmienił lecz jego treść stale ulegała przemianom, prowadząc do nierówności i pojawiania się nieznanych wcześniej sprzeczności. Zamiast dawnej równości, Stany Zjednoczone mają społeczeństwo coraz bardziej zróżnicowane niż kiedykolwek wcześniej a w tym zróżnicowaniu nieswoje i poirytowane.
Refleksja Applebaum osadzona jest w amerykańskim rozumieniu polityki nadającym światu jednostronny ale odmienny od tradycji łacińskiej wymiar. Rozumienie procesu przemian wiąże się tu nie tyle z nim samym i nie z oglądem rzeczy z dalszego dystansu, ile z polityką i personalną strukturą rządzenia. Demokracja uważana jest w Ameryce za oczywistość i za obowiązujący standard, chociaż nikt nie przeprowadził w tej kwestii dowodu ani nawet pogłębionej analizy. Domniemywa się tylko, że im „my naród” mamy więcej władzy, tym większa jest głębia samej demokracji. Problem jednak w tym jak zdefiniować ‘nas jako naród’? Czy to wszyscy razem czy każdy liczony z osobna? Jakie ugrupowanie jest w tym kontekście najbliższe pojęciu i czy wszyscy są pod tym względem jednakowi, czy też dominuje różnorodnosć? W praktyce utarło się przekonanie, że jeśli władzę mamy „my” i podmioty z nami zaprzyjaźnione to jest ona demokratyczna, jeśli znajdzie się w posiadaniu „tamtych”, nie branych dotąd poważnie pod uwagę lub uznawanych za przeciwników, to demokratyczna być przestaje. Prowadzi to do tego, że istotą staje się osobowy skład władzy nie zaś jej funkcjonalność i struktura. Czym się jednak różnią od siebie te obie formacje „my” i „oni”? W USA połowy XX wieku znaczna większość dorosłej ludności miała prawdziwy udział w sprawowaniu władzy lub uważała, że ma na nią wpływ. Dzisiaj go nie ma, chociaż nazwy instytucji są te same, tyle, że ich treść głęboko odmienna i do pewnego stopnia sprzeczna z pierwotnymi ideałami. Czy to więc wciąż jest ta sama demokracja i czy nie z powodu tego rodzaju napięć tężeją też konflikty? Czy ma to związek z rozumieniem pojęcia prawdy? Słowo może brzmieć w każdej kulturze tak samo, tyle że znaczy coś innego. Dla Chińczyka pojęcie prawdy to abstrakt uzależniony od opinii władzy centralnej. Dla Hindusa ginie gdzieś w bezładnej przeszłości i w ogóle nie jest analizowane, powodując, że wydarzenia stają się rodzajem czasowego bełkotu. Dopiero indyjscy Anglicy odkryli dla mieszkańców znaczenie ich własnych dziejów i historii. W innych systemach tak nie jest. W przestrzeni cywilizacji żydowskiej, która spośród wielkich cywilizacji świata najdłużej tkwi pośród łacińskiej europejskości i tu formowała swoją ostateczną pozycję, pojęcie prawdy jest całkiem odmienne. To wiecznie istniejące Objawienie nie wymagające ani analizy jego źródeł ani też sposobu rozprzestrzeniania się tak pojmowanej prawdy. Warto dodać, że cywilizacja żydowska jest – jak można by żartobliwie stwierdzić – „samoprzylepna” potrafiąc identyfikować się z innymi jak siostrzana. Jest jej jednak najlepiej w symbiozie z zachodnią, przysparza to wszakże tej ostatniej wiele pojęciowego zamieszania. Stare judejskie dziesięć przykazań brzmi z pozoru tak samo jak przykazania chrześcijańskie, tyle, że niesie odmienne przesłanie. W przestrzeni cywilizacji zachodniej Przykazania są one wartością uniwersalną, w ramach judaizmu to etyczny punkt odniesienia ograniczony tylko do Żydów i określający ich stosunek do reszty świata. Jak pogodzić te same słowa i pojęcia skoro ze względu na kulturowe odmienności niosą głeboko odmienne znaczenie?
Anna Applebaum-Sikorska postrzega świat w kontekście omawianej we wcześniejszych tekstach orientalnej ze swej istoty „aprioryczności” dziejów. Sam Sikorski wydaje się jednak tkwić w tradycji – europejskiej i zachodniej opartej na odczytywaniu racjonalności jako siły „aposteriorycznej” i trwałego następstwa wcześniejszych wydarzeń. Przypomnijmy, że wedle Konecznego, aprioryzm oznacza widzenie rzeczywistości jako rezultat założeń filozoficzno-religijnych, drugie na odwrót – za prawdę ma tylko to, co da się twardo ustalić w drodze obiektywnych badań i namacalnego doświadczenia. Czy jedno da się pogodzić z drugim w przestrzeni pozamałżeńskiej rzeczywistości? Wątpliwe. Bliskowschodnia aprioryczność oznacza, że ludzie mogą czynić tylko to, co jest słuszne z perspektywy ich tradycji kulturowej i ustaleń mędrców. Zachodnia aposterioryczność na odwrót – to wskazanie na logikę ludzkich dziejów jako konsekwencję wcześniej podejmowanych działań. Wedle rodaków Anny Applebaum, zasady społecznego wpółżycia polegają na posłuchu wobec wcześniejszych ustaleń religijnych i kulturowych a priorytetem jest osiąganie naznaczonych celów i realizacja zadań dawno już przez nie określonych. Tradycja łacińska jest odwrotna – władza i jej formuły nie są przyczyną zdarzeń, lecz następstwem ich ewolucji i wynikają ze splotu następujących po sobie okoliczności.
Wywody Applebaum, to „precyzyjna diagnoza odradzającego się autorytaryzmu” – komentuje sprawę Donald Tusk – „oraz opowieść o rozstaniu ludzi, których wczoraj łączyły marzenia a dziś dzieli wszystko”. Teza jest ideologiczna i głęboko wydumana, jako że historia to nie walka ideowych założeń lecz ludzka umiejętność wyciągania wniosków z doświadczenia. Tego rodzaju zjawiska nie mają drugiego dna i należy widzieć je takimi jakim są. Jeśli są demokratyczne, to dobrze, jeśli autorytarne, trzeba dokonać analizy przyczyn nie zaś oceniać z punktu widzenia etycznych nawyków czy kulturowej tradycji. Komentarz Tuska, to zwycięstwo wiary w mit nazwiska ponad wiedzę i istotę rzeczy. Pojawia się wątpliwość czy książkę Applebaum w ogóle czytał a opinii o niej nie wyrobił sobie na podstawie medialnych przekazów i znajmości osoby bez dokładniejszej analizy treści. Chwalenie czegoś bez czytania niesie niebezpieczeństwo kompromitacji nie jest więc czynnością bezpieczną. Z całą pewnością nie jest też prawdą – jak dowodzi Anna Applebaum – że cechą współczesności jest to, że „wszyscy chcą na nowo określić swoją tożsamość”. Dlaczego ‘wszyscy’ mieliby to czynić? Z ambicji? Ze złośliwości? Z nakazu? Z wrogości do innych? Jak do tego się ma racjonalność opinii Tuska, widzącego w książce „precyzyjną diagnozę odradzającego się autorytaryzmu”? Już samo użycie do oceny zjawisk o globalnym zasięgu określeń typu „wszyscy chcą” dyskwalifikuje ich sens. „Wszyscy”, to tak pojemne pojęcie że z samej swej istoty odległe od rzeczywistości więc i z gruntu nieprawdziwe. Nigdy „wszyscy” nie myślą tak samo, nigdy też nie mają jednakowych pragnień. Przypomnieć warto stwierdzenie Ignazio Silone sprzed półwiecza, że w dziejach świata jedno jest pewne, mianowicie to, że „ustroje mijają, deprawacja pozostaje”. Deprawacj z samego założenia i nie ma w nim miejsca na deprawację, wiele za to jest przestrzeni dla szlachetności. Wolne żarty…
Dziwi również to, że poza samym tytułem nie znajdziemy w treści omawianej książki analizy na czym właściwie polega demokracja. Jest też zagadką z jakiej przyczyny dziennikarka wyspecjalizowana w zadawaniu inteligentnych i wnikliwych pytań sama ich nie zadaje. A może jej definicja prawdy prosta: jeśli ‘my’ mamy przewagę i nam służy władza, to jest to demokracja, bo to my jesteśmy przedstawicielami. Jeśli wybory służą przeciwnikom jest oczywiste, że to nie demokacja ale nie-wiadomo-co. Może jednak prawda jest znacznie prostsza: oto wszyscy pragną tego samego – raczej korzyści dla samych siebie aniżeli dla innych? Skłaniam się ku temu poglądowi bo sprzyja mu całe historyczne doświadczenie ludzkości…
Istotą intelektualnych dywagacji jest nie tylko umiejętność zadawania pytań, ale też i treść udzielanych odpowiedzi. Zagadkowe, że na tytułowe pytania Anna Applebaum nie tylko nie odpowiada ale czuje się wobec nich bezradna lub do odpowiedzi nie zobowiązana bo i tak ‘wie swoje’. Jest zbyt inteligentna, by nie rozumieć, że na pytanie o losy demokracji nie ma żadnej sensownej odpowiedzi jeśli się wpierw pojęcia nie zdefiniuje i nie dopasuje do różnorodności ziemskiego globu. Tymczasem książka, chociaż pełna rozmaitych dywagacji i autorytatywnych stwierdzeń, nigdzie takiej definicji nie zawiera. Po co więc pytania? Autorka chyba świadomie nie definiuje używanych pojęć w uznaniu, że ich obiegowe znaczenie jest wystarczające i „łatwiejsze w obróbce”. Nie ma – intelektualnie rzecz biorąc – nic bardziej mylącego niż tego rodzaju podejście w stosunku do tak istotnych zagadnień.
Czy demokracja da się uchwycić w liczbach? Pozwolę sobie na złośliwość. Żona Sikorskiego nie kryje opinii, że najwyższy poziom demokracji w świecie osiagają – pomimo potknięć – Stany Zjednoczone. Czy jej opinia może być związana z pewną mało eksponowaną cechą tej demokracji? Dzisiaj nie jest nią równy dostęp wszystkich do władzy, raczej na odwrót – zwraca uwagę pogłębiająca się nierówność proporcji w których „lepsi” mają więcej przestrzeni dla działania niż ci „gorsi”. Czy odpowiedzią na tak zadane pytanie mogą być liczby wskazujące na to, że Amerykanie żydowskiego pochodzenia są dziesięć razy ‘lepsi’ od innych skoro jest ich w kraju zaledwie 2 procent lecz mają pod kontrolą 20 procent wyższych stanowisk w kraju? Trudno się dziwić, że definiowanie tego zagadnienia staje się politycznie ryzykowne a przyczyny antyżydowskości stają się bez trudu zrozumiałe. Używam tu pojęcia ‘antyżydowskość’ zamiast ‘antysemityzm’ bo to ostatnie sugeruje, że wspólnotowość interesów ma charakter rasowy i dotyczy również Arabów i innych populacji języka semickiego a tak przecież nie jest. Pod tym ostatnim względem współcześni Żydzi – od dawna nie używający języka własnej starożytości lecz mowy miejsca pobytu – z tego punktu widzenia akurat Semitami nie są.
Zatrzymajmy się chwilę przy cywilizacji żydowskiej, która wielowiekowym współistnieniem odcisnęła piętno również i na polskiej tożsamości narodowej. Rzecz polega na tym, że żydowskość jest czymś szczególnym dajacym się tylko z trudem porównać z innymi kulturami. Istnieje od z górą trzech tysięcy lat lecz nie trzyma się jej żadna definicja dotycząca innych cywilizacji, które do trwałego istnienia koniecznie potrzebują trzech elementów: granic terytorialnych, wspólnoty językowej i religijnej. Żydowskość nie posiada żadnego z nich a mimo to emanuje silnym poczuciem wspólnotowości. Jest absolutnym wyjątkiem w skali globalnej, nie wiążą jej bowiem żadne z wymienionych przed chwilą czynników a jedynie rodzaj kulturowej pokrewności spajanej nie zawsze ujawnianymi więzami krwi. Poczuciu wspólnotowości nie przeszkadza sprawa dla każdego innego narodu kluczowa w postaci braku wspólnego terytorium narodowego (Izrael to tylko naśladownictwo europejskiej państwowości), powszechnie zrozumiałego wspólnego języka ani też realnej wspólnotowości religijnej. Żyd niereligijny nie traci w niczym z narodowych uprawnień nawet wtedy, gdy głośno wyrzeka się swej żydowskości i zaprzecza istnieniu Jehowy. Przypomnijmy XIX-wieczne spostrzeżenie Heinricha Heinego, który usiłował zerwać z judaizmem i oficjalnie przeszedł na protestantyzm, że oto „Żydem nie można przestać być” w żadnych okolicznościach. Szczególna siła powiązań wynika przedw wszystkim z poczucia historycznej wspólnotowości krwi oraz – co niemniej ważne – wrodzonego judaizmowi przekonania o jego wyższości nad całą resztą ludzkości.
Rzecz jest interesująca także i z punktu widzenia historii Polaków, ponieważ przez kilkaset lat poczucie wspólnotowości szlachty i wspomagającego ją żydowskiego otoczenia było rodzajem tak silnej symbiozy, że poczuło się ono jak u siebie w przestrzeni niecodziennego tworu jakim była Pierwsza Rzeczpospolita. Żydowskość stała się nierozerwalną częścią jej tożsamości spychając na dalszy plan wiele elementów rodzimej kultury i stając się aż do czasów II wojny światowej dominującą cechą regionu pretendującą nawet do zawładnięcia całą jej resztą. Również i tu należy doszukiwać się późniejszego pomieszania polskości z żydowskością, pomieszania na tyle oryginalnego, że przechodzącego do porządku dziennego nad głębokimi różnicami kulturowymmi w usiłułowaniu stworzenia czegoś w rodzaju Judeopolonii. Usiłowanie to, jak wiadomo, zakończyło się jednak Holokaustem.
Szkoda, że w treści książki Anny Applebaum nie odnajdziemy odpowiedzi na zadane w tytule pytania, więcej – ma ona z nimi niewiele wspólnego będąc rodzajem niezobowiązujących dywagacji dziennikarskiego typu nie zaś próbą analizy fundamentalnej kwestii. To wskazuje na jedno: Applebaum boryka się sama z problemem tożsamości skoro nie chce otwarcie sformułować problemu tylko dlatego, że dotyczy on też i jej poczucia tożsamości. Używa przy tym w tytule książki pojęć „demokracja” i „autorytaryzm” bez próby ich definicji czy też osadzenia w społecznym otoczeniu. Uznaje ich słuszność za „oczywistą oczywistość” ani przez chwilę nie turbując się prawdziwą istotą problemu. Tymczasem, wbrew pozorom, sprawa nie jest płytka, przeciwnie – ma wymiar długotrwały, dramatyczny a okresami wręcz tragiczny.
Książka Anny Applebaum jest rodzajem pospiesznego odniesienia się do tego, co od niedawna dzieje się w świecie zachodnim i co autorce przysparzać może kłopotliwego niepokoju jeśli idzie o jej własne racje. Treść książki też jest jednak merytorycznie pomieszana i bez przewodniego motywu. To tylko niezobowiązujące komentowanie bieżących wydarzeń. Autorka dziwi się, że ostatnie ćwierćwiecze historii Polski to powolne ujawnianie się antyżydowskości. Tymczasem w kraju mało kto się temu dziwi, bo przyczyny nie są żadną tajemnicą, mają charakter kulturowy tkwiący w stuleciach historii regionu. Czy więc wybitna dziennikarka naprawdę nie wie o co idzie? Sprzeczności kulturowe i odmienność interesów, nawet głęboko przykrywane, wciąż jednak pozostają sprzecznościami…
Jest regułą, że analizę naukową zaczyna się od pytania czy tytuł opracowania odpowiada treści? U Anny Applebaum brzmi on: „Zmierzch demokracji. Zwodniczy powab autorytaryzmu”. Odpowiedź jest zaskakująco prosta: „nie odpowiada!” Nasuwa się więc pytanie: to po co ją pisać i po co puszczać w świat pod tytułem, który nie odpowiada treści? Skoro – jak słusznie stwierdza Koneczny – „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”, to jak można mieszać ze sobą tak wieloznaczne pojęcia bez próby uzasadnienia? W każdym skojarzeniu wzajemnie sprzecznych racji tkwi jakiś rodzaj intelektualnej schizofrenii lub skrywanej próby ukrycia tego co się naprawdę ma na myśli. Tutaj, intelektualny wysiłek idzie w kierunku dowodzenia, że sama żydowskość i różne odmiany protestantyzmu, to właściwie jedno i to samo, a Jahwe i protestancki Bóg to ta sama Osoba. Wszyscy wiedzą, że to nonsens bo z jakiej wtedy przyczyny nie jest nią muzułmański Allach choć akurat jego semickość jest bezsporna. Nie jest nim także Bóg katolicki niosący znacznie więcej cech rzymskiej uniwersalności aniżeli palestyńskiego zaścianka. W przestrzeni chrześcijaństwa, Bóg jest bytem uniwersalnym służącym wszystkim bez wyjątku. W judaizmie a także w islamie jest kimś innym – to Stwór nacjonalistyczny i wręcz plemienny, gotów usprawiedliwić i poprzeć każdą niegodziwość jeśli tylko służy interesom jego podopiecznych.
Jakim sposobem tak mała przestrzeń może stać się kwestią globalną?
Prawdziwą treścią książki Anny Applebaum są luźne wspominki o wrażeniach jakie wyniosła z kontaktów z ludźmi różnych kultur. Jest pełna zdziwienia, że ich poglądy zmieniają się wtedy, gdy następuje zmiana towarzyszących im okoliczności. Co tu jednak robi kwestia demokracji i czemu autorka podkreśla – bez większego zresztą uzasadnienia – rosnące rzekomo uwielbienie dla autorytaryzmu, tak wielkie, że zasługujące na umieszczenie w tytule dziełka? Wbrew pozorom. to poważna sprawa, tyle że wcale w samej książce nie analizowana. Jeszcze niedawno, publicyści prześcigali się w argumentacji na rzecz tezy, że trend jest jednoznaczny i demokracji we współczesnym świecie stale przybywa, autorytaryzmu zaś ubywa, szczególnie w przestrzeni odczuć samych ludzi. Zamieszczona na początku mapka sugeruje, że państw przyznających się do systemowego braku demokracji jest zaledwie kilka. To Półwysep Arabski – Arabia Saudyjska, Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Oman a także (ze względów doktrynalnych) papieski Watykan i azjatycko-muzułmańskie Brunei a także zagubione gdzieś na Pacyfiku wyspy. Reszta ma mieć barwy na ten czy inny sposób demokratyczne lub demokratyzujące. To, o co w tym wszystkim idzie i czemu demokracja jako mechanizm rządzenia państwem miałaby się cofać?
Aby na zadane pytania dać racjonalną odpowiedź trzeba zdefiniować co się przez używane pojęcia rozumie. W książce Applebaum nie odnajdziemy definicji demokracji ani autorytaryzmu uznanych za oczywistości natomiast jej treścią są dywagacje o spotkaniach i rozmowach z ludźmi w różnych krajach, w tym w Polsce, mające wydźwięk reportażowo-literacki a nie naukowy czy nawet tylko opisowy. Mają dowodzić, że judaizm jest zjawiskiem nie tylko zwyczajnym ale z istotą europejskości praktycznie tożsamy. Tylko, jak wtedy uzasadnić krwawą wściekłość hitlerowskiego ludobójstwa a także żydowską tradycję uczucia wyższości wobec reszty świata? Z pewnością nie przyjaznością ani sympatią…
Definiowanie używanych pojęć jest o tyle konieczne, że z reguły są nacechowane niejednoznacznością i prowadzą do niemożności zrozumienia różnic. Weźmy samo tylko słowo ‘demokracja’. Powstało w czasach starożytnej Grecji i oznaczało to, co wynika ze złożenia słów demos – lud i kratos – władza, razem – ‘władza ludu’. Grecja przekazała swe tradycje polityczne łacińskiemu populus romanus, ale odpowiednie słowo oznaczające władzę ludu na tej bazie już nie powstało. Grecka demokratia jakims trafem przekształciła się w ‘od-łaciński’ populizm, co w znaczeniu nadawnym słowu przez współczesnych „demokratów” jest odwrotnością znaczenia greckiego. Jest też zagadką, dlaczego demokratia, czyli władza ludu greckich miast-państw, ma być czymś odmiennym wobec władzy ludu rzymskiego – populus romanus, skoro ostatnie pojęcie jest jej semantycznie najbliższe a kultury ze sobą powiązane. Grecki demos, to właściwie to samo, co rzymski populus. Dlaczego więc utarło się, że nadawany jest im praktycznie odwrotny odcień znaczeniowy? Greckie demos wciąż pozostaje czymś wzniosłym, czyniącym zwykłych ludzi treścią demokratycznej struktury społecznej, za to łaciński populus ma już odcień pogardliwy jako rodzaj ludowej bylejakości. I tak zostało. Demokracja jest czymś o czym mówi się w tonacji uroczystej, ten sam demos w brzmieniu łacińskim jako władza przychodząca z ludu staje się czymś niegodnym, Tak rozumiany populizm to więc żadna demokracja ale zwykła przyziemność niewarta tego, by ‘prawdziwy demokrata’ się nad nią pochylił…
Treść książki Anny Applebaum dowodzi, że autorka nie tylko jest w swoich wywodach wiedziona poglądami których – jak sądzi – oczekują od niej zwolennicy. Na przestrzeni ponad dwustu stron jej Zmierzchu demokracji nie poczuwa się do konieczności zdefiniowania samej kwestii tak, jakby nie ulegała żadnym wątpliwościom. Tytuł sugeruje, że to analiza zagadnienia z którego będzie można wysnuć wnioski co do przyszłości demokratycznej części ludzkości. Jednak czytelnik niczego takiego tam nie odnajdzie. Dostrzeże za to strach i niepewność co do przyszłych losów „demokratycznego świata”. Co nas więc czeka w przyszłości? Dyktatura? Srogie represje? Upadek demokracji i niesprawiedliwość? Antysemityzm? Poszerzanie obszaru świata autorytarnego bez żadnej alternatywy? Czy świat, który jest nam znany jest na wieki i nieodwracalnie tylko „nasz”, czy to się właśnie zmienia? Czy nie budzi się jakiś nowy rodzaj społecznych układów będący wynikiem stałego powiększania się bazy ludnościowej i intelektualnej mieszkańców globu?
Anna Applebaum nie jest osobą pospolitą, nie jest więc zrozumiałe dlaczego książkę o tak obiecującym tytule wypełnia frazesami nie popartymi dającą się wyraźnie dostrzec myślą przewodnią nie próbując nawet zdefiniować tytułowych pojęć? Jaka jest tego przyczyna? Dla porządku powiedzmy, że poczucie bezsilności pośród zwolenników najbardziej liberalnej demokracji w jej amerykańskiej wersji może być spowodowane rosnącym poczuciem bezradności. Widoczny jest też brak pomysłu co do tego, jak zjawisko wyjaśnić i jak powrócić na ‘właściwe’ tory a także obawa przed ośmieszeniem. Kogo przez kogo? Przecież twarde dochodzenie do wiedzy nikogo nie może ośmieszyć…
Tytuł książki Anny Applebaum „Zmierzch przyszłości” brzmi obiecująco i skłania do oczekiwania, że rozumowanie rozpocznie się od analizy demokracji i jej greckich początków. Nic z tego. Nie znajdziemy też historii pojęcia czy dróg jego ewolucji. Nadchodzi „zmierzch” i tyle! Lecz jest to zmierzch właściwie czego, skoro autorka nie definiuje co przez samo pojęcie rozumie, nie analizuje jego zasad, historii, trwałości i zalet? To one sprawiają, że ludzie wybierają rządy demokratyczne w miejsce reżimów autorytarnych. Jeśli nie przymuszeni wybierają w ich miejsce coś innego, to albo tych korzyści nie rozumieją, albo też tkwi w tym inne wyjaśnienie którego z ostrożności nikt narazie nie chce czynić.
Na przykładzie podejścia autorki książki da się pokazać głębię różnic w rozumieniu ważnych pojęć brzmiących tak samo i z pozoru to samo znaczących. Cywilizacyjne tło nadawać im może zupełnie odmienne znaczenie. Anna Applebaum-Sikorska nie kryje żydowskości pochodzenia ale też nie uważa tego za istotną przyczynę swych poglądów, choć taka myśl nasuwa się nieodparcie. Więcej, wspominana w poprzednich tekstach aprioryczność judaizmu i jego filozoficzne przeciwieństwo w relacji do aposterioryczności europejskiej tradycji intelektualnej nie jest przez nią w ogóle zauważana. Dla czytelnika wyrosłego w tradycji łacińskiej, to jednak kwestie zasadnicze. Zachód, to racjonalność oparta na możliwie wnikliwej analizie faktów, żydowskość przeciwnie – to wiara w nadane ‘z góry’ wieczne wybraństwo a także poczucie wrodzonej wyższości nad resztą ludzkości. Bagatela! Wyższość kilkunastu milionów ludzi nad siedmioma ich miliardami! Matematyką się tego uzasadnić nie da…
Żydowskie korzenie niewielkiej części ludzkości stają się jednak najtrudniejszym elementem analizy współczesnego świata. Trudność polega na tym, że istotą problemu jest próba pogodzenia z resztą ludzkości na tyle silnej tożsamości, że z żadną inną pogodzić nie daje. Przypomnijmy jeszcze raz Konecznego: „Nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”. Przed żydowskimi imigrantem w każdym kraju osiedlenia problem pojawia się z całą wyrazistością i staje się przyczyną kulturowego pomieszania i społeczno-politycznych zgrzytów. Wszędzie też okazuje się nierozwiązywalny i wszędzie cierpi na tym prawda. Czy jednak należy pojęcie traktować jako jednolite, czy też istotnie istnieją rozmaite jego formuły? Czy może istnieć demokracja bez zapewnienia równości wszystkim jej uczestnikom? Anna Applebaum zauważa, że „wszyscy chcą na nowo określić swą narodową tożsamość ale tak, aby nigdy nie stracić władzy”? Logicznie rzecz biorąc nikt nie ma skłonności by władzę tracić. Przyczyna jest prosta: wszyscy wiedzą – czego zdaje się nie widzieć (lub nie chcieć widzieć) Anna Applebaum – że władza to nie tyle polityczne racje ile realne korzyści. W tej grze tak naprawdę jest tylko jedna bramka, choć oficjalnie są brane pod uwagę szczytne idee. Świadomie lub podświadomie pomija się to, że ludzi zawsze bardziej pociągają korzyści i biorące się z nich apanaże aniżeli idee choćby najbardziej szczytne. Te ostatnie, to przestrzeń dla frajerów…