Europejska tradycja kulturowa sięga czasów antycznych, kiedy to grecki bóg Zeus, pod postacią byka, uwiódł fenicką księżniczkę o imieniu Europa, a ich potomstwo stało się początkiem Krety, pierwszego historycznego państwa europejskiego. Zabawne, że niezależnie od tych dumnych w swej oryginalności początków, intelektualiści tej samej Europy od czasu do czasu ogłaszają koniec jej samej, a także oddziaływania jej cywilizacji na resztę świata. Zwykle, za konkurenta grecko-rzymskiej Europy do przywództwa uznawano wtedy Niemcy lub Rosję, kultury młode, więc rzekomo prężne i tą młodością agresywne w porównaniu ze starą i nieco ospałą Europą, która potrafiła zmobilizować swoją siłę jedynie w okresie kolonizacji innych lądów, albo też wielkich wojen. Niemiecki myśliciel i filozof Oswald Spengler, zasłynął tym, że zszokowany doświadczeniem I wojny światowej, wydał dwutomowe dzieło (1918 i 1922) „Zmierzch Zachodu”. Zdobył tą tezą niesłychaną popularność, czemu nie przeszkodziło nawet to, że w dekadę poźniej oddał wyborczy głos na Adolfa Hitlera i jego NSDAP, jako organizację młodą, prężną i z pozoru perspektywiczną, podobnie jak ówczesna stalinowska Rosja. Upadek Zachodu i sukces totalitaryzmów uznał właściwie za fakt dokonany. Powoływał się przy tym na nauki płynące z czasów klasycznej cywilizacji grecko-rzymskiej, nazwanej przez niego apollińską ze względu – jak uważał – na niewieściałą przewagę formy nad treścią. Przyczyn jej upadku przed bez mała dwoma tysiącami lat poszukiwał w tym, że jej filozofowie mieli frywolnością myślenia spowodować zniszczenie pierwotnych religii antyku, wraz z ich społecznymi wartościami, co doprowadziło do unicestwienia całej cywilizacji. Dziwne, że nie zauważył, iż te wszystkie wartości przejęła od antyku zachodnia część barbarzyńskiej Europy, doprowadzając w tysiąc lat później do jej „Odrodzenia”. Te same negatywne objawy mające świadczyć o upadku cywiliziacji Zachodu, dostrzegał w międzywojennej Europie, która jednak wbrew tym przepowiedniom wyszła jednak zwycięsko z konfrontacji z tą niemiecką „młodością”. Interesujące jest również i to, że za jeden z objawów europejskiej dekadencji Spengler uznawał zniewieścienie jej społeczeństwa, któremu przeciwstawiał siłę i świeżość, jaką do antycznego świata mieli wprowadzić barbarzyńcy, a do międzywojennej Europy – faszyzm na zachodzie i rosyjscy bolszewicy na wschodzie. Zlekceważył przy tym powszechnie znany fakt, że upadek świata antycznego i zwycięstwo luduów barbarzyńskich okazały się pozorne, skoro zwycięzcy uznali kulturowy bagaż antyku za swoje własne dziedzictwo i sami stali się początkiem nowej Europy.
Po doświadczeniach II wojny światowej reakcja najbardziej wrażliwych intelektualistów była jednak zaskakująco podobna do fatalizmu Spenglera. Tym razem, sławą okrył się francuski filozof i pisarz – Jean Paul Sartre, laureat Nagrody Nobla, który w geście protestu wobec ówczesnego Zachodu odmówił jej przyjęcia (1964). Podobnie jak Spengler, głosił bliski koniec Zachodu, a jedyną nadzieję pokładał w młodzieńczości sowieckiego komunizmu. W konsekwencji, stał się jednym ze znanych europejskich intelektualistów, którzy najdłużej i najbardziej konsekwentnie popierali „społeczną postępowość”, wszczepianą rzekomo Europie przez stalinowsko-chruszczowowski Związek Radziecki.
Dzisiaj, sytuacja jest odwrotna. Zmierzch Zachodu głoszą nie tyle europejscy intelektualiści zachodni, ile raczej ci, którzy pochodzą z krajów rodzących się nowych potęg, pretendujących do zastąpienia go w roli strażnika światowego porządku. Do takiego przekonania doszedł pewien rosyjski artysta, chociaż akurat Rosja wydaje się znajdować raczej u schyłku niegdysiejszej wielkości, niż w fazie odradzania potęgi. Jako częsty bywalec w USA, tezę o zmierzchu Zachodu ograniczył do samej tylko Europy, a nie do całego świata zachodniego. W swoich przemyśleniach uznał, że przyszłością Europy jest właśnie jego ojczyzna, czyli putinowska Rosja. Andriej Konczałowski, bo o niego chodzi, przepowiada, że oto „idea europejska się wyczerpała i dziś adaptujemy się powoli do zupełnie innego sposobu myślenia”. Pytany o ocenę tego, czy to dobra zmiana dla świata, odpowiada, że „wszystko, co nieuniknione, jest dobre”. Zmierzch europejskich idei ma nie być jednak dla świata groźny, skoro rolę Europy przejmie teraz Rosja, a to, co się dzieje na Ukrainie, jest tylko polityczną grą Zachodu, potwierdzającą więdnięcie i słabość tej części kontynentu oraz konieczność zaangażowania się Rosji dla ratowania fundamentalnych wartości wyznawanych przez wschodnich Słowian. „Żadnej wojny – dodaje – nie będzie”, Ukraina nie przetrwa w postaci suwerennego państwa, ponieważ ma pecha, ponieważ leży pomiędzy dwiema konkurującymi ze sobą kulturami – światem łacińskim, a zwycięskim światem niełacińskim, którego współczesnym spadkobiercą jest Rosja.”Zachodnie media – wyjaśnia na łamach ostatniego numeru Newsweeka – demonizują Rosję i prowadzą do konfrontacji, ale jest ona dowodem, że Europa nie chce zauważyć niewygodnej prawdy, jaką jest koniec europocentryzmu. To koniec czasów, gdy Europa uważała się za ideowego trendsettera, za sędziego, który mówił innym, jak powinni się zachowywać”. Prowadzący rozmowę dziennikarz docieka, w jaki sposób określiłby się w tym kontekście sam autor tych słów. „Ani liberał, ani konserwatysta, ani ewolucjonista, ani mnich. Chcę być wolnym artystą i nikim więcej” – słyszymy w odpowiedzi, która rodzi natychmiast inne pytanie: czy napewno to właśnie Rosja jest miejscem, gdzie najswobodniej może działać wolny artysta? Nie dowiadujemy się jednak, w jakim to stopniu Rosja ma zastąpić Europę w jej „europejskiej roli” i czy jakąś w tym rolę mogą również odegrać Chiny, dające właśnie popis swej mocarstwowej „nieeuropejskości” w pacyfikacji pobrytyjskiej demokracji Hongkongu, nie kryjąc przy tym apetytu na rosyjską dotąd Syberię? Nie dowiemy się też, z jakiej to przyczyny, artysta tak szybko zmienił zdanie. Jeszcze kilka miesięcy temu, ten sam Konczałowski twierdził, że oto „Rosja znalazła się na skraju przepaści. Od wieków naród pogrążony jest w feudalnej śpiączce” oraz przekonywał, że jej przeznaczniem jest nowy Piotr Wielki. Czyżby odkrył go w osobie Władimira Putina i na tym oparł swoje przekonanie o zbliżającym się końcu Europy, samej europejskości i pewność, że właśnie to Rosja zastąpi w kulturowej misji Europę? To o tyle niewykluczone, że jedną z przyczyn nagłego nawrotu imperialnego myślenia Rosjan, jest zachłyśnięcie się czynionym przez Putina wrażeniem, że rodzi się oto nowy rosyjski imperializm i że nie jest on tylko „erzatzimperializmem”, ale prawdziwym powrotem do dawnej potęgi i pozycji w świecie. To nowe poczucie potęgi ma dla Rosjan znaczenie terapeutyczne, ale dawniejszej, prawdziwej, już nie przywróci. Pojawiło się z tej oto przyczyny, że w jej tradycji państwowej nieodmienne było przekonanie, że w opinii reszty świata liczy się tylko taki kraj, którego inni się boją, tak jak kiedyś Europa bała się Hunów Attylii, Mongołów Czyngis-chana i Sowietów Stalina. Nie da się w tym jednak nie dostrzec pewnej sprzeczności. Europa, dzisiejszej Rosji nie tylko się nie boi, ale właśnie z tej przyczyny, że nie odczuwa obawy przed jej rzekomą potęgą, nie zamierza też zbyt aktywnie pomagać Ukrainie, w uznaniu, że zapewne poradzi sobie ona jakoś sama, a i rosyjski niedźwiedź wyleniał na tyle, że można spać spokojnie i dalej robić z nim interesy.
W sprawach międzynarodowych, a szczególnie w kwestiach globalnych, nie dowierzam ani artystom, ani intelektualistom. Ich poglądy oparte są zwykle na wybujałym własnym ego, a megalomania, to najgorszy sposób budowania poglądu na cokolwiek. Przypadek Konczałowskiego może świadczyć także o czymś innym, mianowicie o tym, że Rosjanie tak bardzo zachłysnęli się złudnym wrażeniem nagłego odrodzenia potęgi, że stracili poczucie proporcji. Wiele argumentów przemawia za zupełnie odmienną interpretacją wydarzeń i powoduje, że putinowska Rosja przypomina nie tyle nowe światowe mocarstwo, ile raczej gwiazdę supernową, której cechą jest to, że najmocniej błyszczy tuż przed końcem istnienia i zapadnięciem się w czarną dziurę. Rosyjski artysta, jak zresztą wiele innych osobistości, którym w zestawieniu z ich własną niepewnością imponuje naga siła, wpadł w zachwyt tylko z tego powodu, że jego krajowi udało się odebrać Ukrainie Krym i część dwóch innych prowincji. Można założyć, że tego zachwytu nie podziela sam Putin, skoro wiele wskazuje na to, że jego ocena prorosyjskich tęsknot Ukrainy okazała się nietrafna. Z jego punktu widzenia, Rosji udało się zrealizować nie więcej niż dziesięć procent z tego, co jako jej prawdziwy cel ogłosił niedawno Władimir Żyrynowski. Z dzisiejszej Ukrainy miał pozostać tylko jej niewielki zachodni kawałek, który zaoferował Polsce (Galicja i Wołyń) oraz Węgrom (Zakarpacie). Reszta, miała utworzyć Noworosję, ze stolicą w Odessie, rozciągającą się od ujścia Dniestru po Don, a państwo ukraińskie miało przestać istnieć na zawsze. Jak dotąd, nic z tego nie wyszło. Z Odessy, największego miasta tej „Noworosji”, zielonych ludzików przegnano, a w Charkowie obalono pomnik Lenina, symbol niegdysiejszego rosyjskiego panowania. Porozumienie rozejmowe oddaje pod rosyjską kontrolę tylko wschodnie obwody Doniecka i Ługańska. A reszta Ukrainy gdzie się podzieje? Czy jednak prędzej czy później, nie połączy się z Europą, na którą Konczałowski wraz z Żyrynowskim wydali właśnie wyrok śmierci?
Dobrze jest pamiętać, że źródłem rosyjskich pretensji do Kijowa i dawnej stolicy Bizancjum – Konstantynopola, jest konieczność legitymizacji rosyjskich pretensji do roli mocarstwa europejskiego. Rosja jest tworem, który bezpodstawnie wskazuje na starożytność swoich źródeł równą helleńskim i rzymskim, a także na to, że jest prostą kontynuacją Cesarstwa Wschodnio-Rzymskiego, mającego niegdyś stolicę w dzisiejszym Istambule. Rosja uznała się nie tylko za jego następcę, ale też za kontynuatora całej starożytnej tradycji od Romulusa i Remusa, przez Cycerona i Juliusza Cezara, po Konstantyna Wielkiego, założyciela Konstantynopola. Jak przekonywał w 1510 r. w liście do cara Wasyla III Filoteusz z Pskowa – „Rosja, to Trzeci Rzym. Dwa pierwsze upadły, a czwartego nie będzie”. Rzym pierwszy miał upaść na skutek przyjęcia łacińskiej herezji, drugi – Konstantynopol, w wyniku zdrady prawosławia i zgodę w 1439 roku na unię kościelną z katolicyzmem. Prawdziwym Rzymem – prawowowiernym, zawsze niepodległym i godnym poprzednich, pozostała wedle niego tylko Moskwa i jej należy się władza nad resztą świata. Ideologia sprzed pięciuset lat, kiedyś przez Europę otwarcie wyśmiewana, została przez Rosjan potraktowana poważnie, bo naprawdę uznali się za współczesne odpowiedniki dawnych Greków i Rzymian. By posiąść do tego formalny tytuł, Moskwa musiała być bardziej przekonywująca, niż zawiłe wywody jednego mnicha. Stąd, trwałość jej dwóch dążeń: przejęcie z rąk muzułmanów Istambułu – dawnego Konstantynopola i „pępka świata” oraz akceptacja przez resztę globu rosyjskiego przywództwa nad prawosławiem, jako jedynie słusznej i przez historię usprawiedliwionej „prawdziwej wiary”. Rzecz w tym, że w tej całej ideologii nie ma źdźbła prawdy. Rosja nie miała ze starożytnym Rzymem nic wspólnego i nie mogła być ani kontynuacją jego samego, ani Konstantynopola, jako „Nowego Rzymu”. Zawsze reprezentowała moskiewsko-mongolską tradycję kulturową, wyrosłą na chwilowej bezbronności olbrzymich obszarów północnej Azji.
W końcu ubiegłego stulecia, sławny amerykański uczony – Samuel Huntington, uznał Rosję za światowe centrum „cywilizacji prawosławnej”. Na jego mapie świata, cały ogromny region – od Grecji i Bułgarii, przez Rumunię, Ukrainę i Białoruś po Chiny i Kamczatkę, figuruje jako odrębna domena jej przywództwa, czyli kraju zawierającego kwintesencję cywilizacji prawosławia. Obydwie tezy okazały się bezpodstawne. Istambuł pozostał turecki, a samo prawosławie uległo rozproszeniu i podzieliło się tak głęboko, że dzisiaj, w ćwierć wieku po ustanowieniu „paradygmatu Huntingtona”, Rosji nie tylko jest dalej niż kiedykolwiek do Konstantynopola, ale i jej przywództwo prawosławnego świata gdzieś zniknęło.
- Europa Zachodu i Wschodu wg. dominujacych religii.
Bałkany, choć w ogromnej większości prawosławne, są dzisiaj bez wątpienia w strefie wpływów Unii Europejskiej, a więc Zachodu, a nie Wschodu. Ukraina, próbuje dokonać zwrotu ku Zachodowi i nawet Białoruś Łukaszenki przestała być niepodważalnym bastionem rosyjskich wpływów. Inaczej mówiąc, w licznej kiedyś grupie europejskich krajów prawosławia, Rosja pozostaje samotna. Świadczy to tylko o tym, że nie jest prawdziwym centrum jego cywilizacji, a rosyjska odmiana tej religii jest nie tylko historycznie najmłodsza, ale w swej treści również i najbardziej powierzchowna, żeby nie rzec – prostacka. Moskwa, położona na dalekich obrzeżach Europy, stykająca się na codzień z turecko-tatarską odmianą islamu i mongolskiego buddyzmu, wytworzyła religię synkretyczną, mieszaną i w gruncie rzeczy ateistyczną, w której rolę Najwyższego Bytu najpierw przejął car, potem pierwszy sekretarz KPZR, a dzisiaj – dożywotni przywódca w rodzaju Putina. Jest w rzeczywistości bliższa chińsko-mongolskiemu postrzeganiu świata nadprzyrodzonego, niż postbizantyjskiego chrześcijaństwa. Jak zauważa historyk, „życie religijne wypaczyło się w formalistykę; obrzędy nabierały znaczenia aktów magicznych, działających za pomocą formułek, których niezawodność polega na niezmienności w najdrobniejszym nawet szczególe”.
Przesunięcie się euro-azjatyckiej Rosji ku nacjonalizmowi, to nic innego, jak tylko przyznanie fiaska jej uniwersalnej wydolności. Tyle, że – jeśli argumentem do pozycji mocarstwowej miałby być nacjonalizm – to oznacza to również agresywne żądanie „przyłączenia do macierzy” ziem niegdyś rosyjskich, potem utraconych w procesie nagłego rozpadu ZSRR, a więc – Krymu, Ukrainy południowo-wschodniej, ale też i wschodnich skrawków Litwy, Łotwy oraz Estonii, a także północnej części Kazachstanu. To stało się też punktem wyjścia dla wojennej gry Putina, która miała prowadzić jednak do ich pokojowego i dobrowolnego pozyskania na rzecz rosyjskości, a nie wywoływania granicznych wojen. To logiczne następstwo nowej koncepcji, tyle, że nie jest pewne, czy dzisiejszej Rosji wystarczy sił, albowiem „bracia Rosjanie” z zagranicy nie wszędzie i niejednakowo poczuwają się do wspólnotowości.
- Rosyjskie „Drang nach Osten” w czasach Iwana Groźnego
W porównaniu z innymi narodami Europy, Rosja znalazła się w fazie budowania zrębów narodowej tożsamości najpóźniej, bo dopiero w połowie XVI wieku, a więc w okresie ostatecznego krzepnięcia europejskich państw narodowych i kształtowania się kontynentu. Przed panowaniem Iwana Groźnego, pojęcie „Rosja” nie istniało, a dzisiejsi Rosjanie, byli tylko pograniczną odmianą Rusinów, tym różniącą się od reszty, że zamieszkującą tereny poza obszarami uważanymi za europejskie. Wedle szesnastowiecznych map, Europa kończyła się na wschodzie wraz z państwem polsko-litewskim, uznawanym pomimo wielu odmienności, za jej przynależne i nazywane z tej przyczyny europejską Sarmacją (Sarmatia Europaea). Wedle starożytnej mapy Ptolemeusza, rozpościerała się ona od Morza Czarnego ku północy, do „Oceanu Sarmackiego”, gdzie też wpadała rzeka Vistula, czyli Wisła. Sarmacja Europejska rozciągała się według niego właśnie od Wisły na zachodzie – po Don na wschodzie. Reszta, dzisiejszej Europy, czyli tereny na wschód od Donu, to już Azja, czyli Sarmatia Asiatica. Taki podział regionu na dwie wyraźne części, miał silne uzasadnienie kulturowe. Sarmacja Europejska, pomimo istnienia cech orientalnych, czerpała podstawowe wzorce z Europy, Sarmacja Azjatycka – wyłącznie z Azji. Istota Rosji i rosyjskości polega na tym, że zrodzona w całości w azjatyckiej Sarmacji, pod koniec swej ewolucji pojawiła się również jako ważny gracz europejski, a jej elity przyjęły pewne, chociaż bardzo powierzchowne, cechy europejskie (strój i obyczaje wyższych sfer). Olbrzymia większość mieszkańców pozostała jednak orientalna. Rosyjskie pretensje do spadku po antycznych imperiach Rzymu i Bizancjum były zawsze sztuczne i propagandowe. Rosyjskie opisy historii regionu nieodmiennie rozpoczynają opowieść od Rusi Kijowskiej, potem, w momencie upadku Kijowszczyzny ją przerywają, by dalej opowiadać już tylko o mongolskim imperium Czyngis-chana, a potem, bez zająknięcia, przejść do historii samej Rosji, nie wyjaśniając cudu przeistoczenia się Rusi w Rosję za pośrednictwem imperium Mongolii. Prawdziwą kontynuacją kijowskiej Rusi jest dzisiejsza Ukraina, a nie Rosja.
W okresie panowania pierwszego rosyjsko-rzymskiego „cesarza” – Iwana IV, nazwanego Groźnym, do jego państwa należał jedynie skrawek dzisiejszej Ukrainy z Charkowem, tym samym, który niedawno wymierzył Putinowi policzek, radośnie obalając miejscowy symbol rosyjskości w postaci pomnika Lenina. Za tego władcy, rosyjskie były tylko niektóre miasta zachodniego pogranicza – Psków, Narwa (dzisiaj w Estonii), Smoleńsk i Charków (dzisiaj w Ukrainie), a te, które znalazły się po zachodniej stronie granicy jego włości – Połock, Witebsk, Kijów, Azow i Krym, rosyjskie już nie były, lecz litewskie, tatarskie lub polskie. To, że w następnych stuleciach zostały przez Rosję przyłączone, w niczym nie zmienia ich prawdziwych korzeni, ani przynależności kulturowej. Iwan Groźny rozpoczął budowę imperialnej Rosji i by tego dokonać skierował wysiłek na wschód, ku Azji, a nie ku Europie, która była dla Moskwy przeciwnikiem zbyt mocnym pod każdym względem. Pod koniec panowania, w 1584 roku, jego państwo było już dwukrotnie większe, tyle, że powiększało się nie o terytoria europejskie, lecz tatarsko-azjatyckie – Kazań, Samarę, Astrachań i Syberię. Wszystkie te regiony, były wtedy ważnymi ośrodkami kultury muzułmańskiej, a nie miastami rosyjskimi i nie prawosławnymi. Kazań, takim pozostał do dzisiaj. Tatarskie elity zostały zrównane z rosyjskimi pod warunkiem przejścia na prawosławie i zamianę jezyka z tureckiego na rosyjski. Tak powstało wiele późniejszych, znanych już jako rosyjskie, wielkich rodów z Godunowami na czele.
Promieniowanie Europy w kierunku jej wschodniej cześci, spowodowało, że w swojej percepcji prawosławia, Rosja pozostaje zupełnie samotna. W świadomości innych prawosławnych nacji – Greków, Rumunów, Bułgarów, Serbów, czy Mołdawian, a nawet Ukraińców, prawosławie rosyjskie musi mieć wiele cech odmiennych, skoro wybrali kierunek na Unię Europejską, a nie na Rosję. Oznaki wahania widać nawet w białoruskim Mińsku, a na samej Ukrainie, sprawa tej przynależności przybrała formę krwawej konfrontacji. Prorosyjskość białoruskich i ukraińskich elit opierała się na przekonaniu o istnieniu wspólnych, lecz także i odmiennych cech wszystkich społeczeństw rosyjskojęzycznych. Putin rozumie to całkiem inaczej i utworzył definicję Rosjanina dotąd w regionie nieznaną. Ten, kto na codzień używa jego języka ma być z samej definicji Rosjaninem i jego poddanym. To definicja nie tylko niecodzienna, ale nieprawdziwa, czego dowiedli rosyjskojęzyczni mieszkańcy Odessy odrzucając zaproszenie do gry podobnej do tej, narzuconej Donieckowi.
Nie sprawdza się też utożsamianie rosyjskości z prawosławiem. Cytowany Konczałowski nieumyślnie ujawnia moskiewskie rozumienia pojęcia, gdy mówi, że „Ukraina ma pecha, bo leży między światem łacińskim a greckim”. Ale przecież Grecja jest członkiem Unii Europejskiej razem z Bułgarią i Rumunią, które greckie nie są. Czyżby prawdziwą Grecją oraz spadkobierczynią Platona i Arystotelesa była dla niego tylko Rosja Putina? Wolne żarty!
Mapa wyznań religijnych współczesnej Europy wskazywałaby na to, że zachodnią granicą potencjalnych rosyjskich wpływów są kraje bałtyckie, Polska i Węgry, jednak możliwości penetracji jej południowej części sięgają Morza Śródziemnego. Na tym oparte były nieskrywane zamierzenia dawnych carów, by za wszelką cenę zająć Konstantynopol i napoić rosyjskie konie w Morzu Egejskim. Dzisiejsza mapa nie potwierdza jednoznaczności religijnych powiązań, a raczej zupełnie inną prawdę: kultury wina i oliwy, mające starą, sięgająca antyku, śródziemnomorską historię, wcale nie kwapią się do połączenia z azjatycką krainą wódki i zakąski.
Przygoda Rosji z Ukrainą i wymknięcie się tej ostatniej z jej kręgu politycznej i kulturowej dominacji tej pierwszej prowadzi do ważnej konstatacji. Od czasów udanej ekspansji w kierunku Europy i zajęcia dawnych terenów Rzeczypospolitej, narastało wśród Rosjan przekonanie, że oto stając na czele wielkiej kulturowej wspólnoty Słowian – Wielkorusi mieliby poprowadzić Biało- i Małorusów do wspólnej imperialnej przyszłości. Okazało się, że w historii narodów znacznie większe znaczenie ma odziedziczona z przeszłości matryca kulturowa, a nie same imperialne ambicje. W decydującym dla wyboru opcji momencie, to ona staje się wyznacznikiem narodowych dążeń, niezależnie od przekonań przywódców. Ludzie robią to raczej instynktownie, niż w głęboko przemyślany sposób. W tym również mieści się błąd rosyjskich nacjonalistów, cieszących się przedwcześnie z rzekomego „końca Europy”. Nie zdają sobie sprawy z tego, że pojęcie „Europa” miało zawsze wymiar kulturowy i cywilizacyjny, nie będąc odniesieniem do jej formalnych granic, potęgi politycznej, czy militarnej. Europa może pod tym ostatnim względem nie znaczyć nic, ale to nie przekreśla jej roli jako nośnika określonych wartości.Ta słaba i rzekomo ginąca Europa zepchnęła „wartości rosyjskie” daleko na wschód, na niegdysiejszą granicę pomiędzy dwiema Sarmacjami – europejską i azjatycką. Niezależnie od argumentów nacjonalistów, nic tej sytuacji nie zmieniło, chociaż historia stanęła z pozoru po ich stronie, pozwalając Rosji na przesunięcie granic daleko na zachód. Okazuje się jednak, że z punktu widzenia wielkich procesów kulturowych, nie miało to decydującego znaczenia.
Mapa religii współczesnej Europy jest przy tym myląca, ponieważ granice i powiązania kulturowe przestały być już tak jednoznaczne, jak kiedyś. Jeszcze przed ćwierćwieczem, Samuel Huntington i jego uczniowie uznali granicę pomiędzy prawosławiem (kolor czerwony) a chrześcijaństwem zachodnim (fiolet i niebieski) za głęboką i nienaruszalną granicę kulturową między Wschodem i Zachodem. Po upływie życia zaledwie jednego pokolenia, sytuacja jest inna. Rosja pozostaje w samotności i w widocznej izolacji od „europejskiej reszty”, zawieszona w swoistej próżni pomiędzy Europą i Azją. Ukraina jest jak pieczęć własnej przeszłości, na której odciśnięto to, co zauważył, cytowany Andriej Konczałowski, twierdząc, że oto Ukraina miała pecha znalazłszy się pomiędzy katolicyzmem i prawosławiem, krajami europejskiego Zachodu i Wschodu. W mniemaniu Rosjan, pozwala im to na zajmowanie jej terytorium według własnego uznania. Prawda jest jednak inna, a o przynależności kulturowej decyduje świadomość jej mieszkańców, a nie religia, ani propaganda. Może ona wykazywać daleko posuniętą płynność w tym znaczeniu, że jej przebudzenie w jednym lub drugim kierunku, następuje, stając się nawet niespodzianką.
- Kulturowa i polityczna przeszłość dzisiejszej Ukrainy
W rezultacie tych nagłych przemian, dzisiejsza Ukraina przypomina swego rodzaju patchwork opinii, kulturowych tendencji i sympatii, a jej „odczuwanie rosyjskości” prowokowane przez wojskowe akcje Rosjan maleje i to niezależnie od używanego przez mieszkańców języka. Wydarzenia dowodzą, że do „rosyjskości” poczuwają się, może prócz Krymu, jeszcze tylko niewielkie jej obszary, stanowiące zaledwie kilka procent terytorium Ukrainy. Do Galicji, Wołynia i Zakarpacia, które Żyrynowski był gotów uznać za nierosyjskie, dołączyły niespodzianie tereny uznawane dotąd przez Rosję za od dawna swoje.
Przyczyną przepowiedni, tworzonych przez Rosję i jej propagandystów, jest brak zrozumienia tego, czym w swej istocie jest Europa i europejskość oraz uparte uznawanie przeciwstawianie prawosławia za równorzędnego kulturowego i gospodarczego partnera. Rosjanie do dzisiaj nie potrafią zrozumieć tego, że Unia Europejska jest w gruncie rzeczy rezultatem tysiąca lat ewolucji kulturowej przestrzeni pomiędzy Lizboną i Kijowem, nie zaś prostym następstwem ekspansji katolicyzmu. Europa zrodziła się z egejskiej Grecji, Rosja natomiast, to twór zimnego kontynentu, a nie ciepłego morza. Jeszcze kilkaset lat po narodzinach, jedyną drogą do kontaktu z Europą było dla Moskwy Morze Białe, zimne, niegościnne, zamarznięte przez sześć miesięcy mroźnej zimy, a jedynym oknem na Atlantyk był równie zimny Ocean Lodowaty.
4.Rosja w XVI wieku w perspektywie jej sąsiedztwa z Azją.
Każdy dojrzały kraj jest dzieckiem swojego dzieciństwa i kulturowych nawyków wieku młodzieńczego. Podboje nie zmieniły faktu prowincjonalności samej Rosji i nieokrzesania mieszkańców. Rosyjskie ambicje i przepowiednie, łącznie z marzeniem o zdobyciu Konstantynopola, nie mają pokrycia w historycznych faktach. To rezultat kompleksów oraz ukrytej niepewności, czy Rosjanie istotnie zasłużyli na partnerstwo z Europą, skoro nie potrafią już poprzeć imperialnych ambicji zbrojną siłą. Właściwie, różni je wszystko. Europa, to nie tylko własna i oryginalna kultura, ale i cywilizacyjne źródło światowego procesu globalizacji, rozpoczętego właśnie przez zachodnich Europejczyków wraz z odkryciami geograficznymi. Trudno jest rosyjską penetrację Syberii zrównać w randze i znaczeniu z tymi ostatnimi. Europa jest jedną z najstarszych cywilizacji świata, Rosja jest tworem tak młodym, że niezasługującym na to miano. Poza tym, zjednoczona Europa, to prawie osiemset milionów ludzi, Rosja – zaledwie sto czterdzieści. Europa skolonizowała kiedyś znaczną część świata, przekształcając znaczną jego część ukształtowaną przez siebie cywilizację Zachodu. Rosja, rozpoczęła egzystencję, jako prymitywna Moskwa, kierując mocarstwowe ambicje nie ku tworzeniu nowej, konkurencyjnej cywilizacji, lecz jedynie na rusyfikację euro-azjatyckich koczowników. O ile Zachód, w relacji do dawnej zachodniej Europy, przekształcił się w nową jakość i światowy wzorzec sukcesu, tak Rosja stworzyła tylko nową formę, nadając jej wielkie rozmiary terytorialne, lecz za tym nie pojawiła się żadna głębsza treść kulturowa. Jak była prymitywna i prostacka, taką pozostała i to nie tylko w stosunku do samego Zachodu, ale również w relacji do innych wielkich kultur Azji. Rosja, w relacji do Zachodu odczuwa głęboki kompleks niższości, który wyrównuje sobie produkcją zbrojeniową, eksponując pozorną tylko wyższość w stosunku do Chin, która jednak coraz bardziej przekształca się w strach o przyszłość jej wschodnich, zauralskich obszarów.
Rosja stała się swoistym fenomenem, przez to, że nie potrafiła zachować równowagi pomiędzy formułą państwości a kulturową treścią społeczeństwa. Rosjanie nigdy nie byli w stanie zrozumieć tego, że o prawdziwej pozycji decyduje ta treść, a nie sam tylko zarys granic. Dzisiaj, są niewolnikami tego braku zrozumienia i dalej mylą formę z treścią, nie przynosząc światu żadnych nowych wartości. W rezultacie, ich narodowa energia idzie w przysłowiowy gwizdek, zmuszając Ukraińców, nawet wbrew ich bieżącym interesom, do pospiesznej decyzji, jeśli idzie o ich własną orientację kulturową. Dowodzi to o niepokoju samych Rosjan w sprawie ich własnej tożsamości oraz źle wróży szansom samego ich państwa zarówno na bliższą, jak i dalszą przyszłość. To Europa wychodzi z tej konfrontacji zwycięska, a nie Rosja.
dokończyć czytanie