Sądząc z pozorów, obecna próba rozwiązania „kwestii ukraińskiej” znajduje się w gestii „oddelegowanej” do sprawy grupy państw – Niemiec, Francji, Rosji i samej Ukrainy. To jednak tylko pozory, albowiem jej skład świadczy o tym, że strony sporu – Rosja i przedstawiciele Unii Europejskiej wcale nie zamierzają go rozwiązać, ale oczekują jakiegoś rodzaju samoczynnego finału, którego kształtu same nie potrafią się domyślić. Dzisiaj, może trudno to jeszcze dostrzec, ale w gruncie rzeczy, sprawa jest najbardziej groźna dla samej Rosji, ponieważ utrzymanie przez Ukrainę większości posiadanych terytoriów oznaczałoby pogłębienie rosyjskiej „azjatyckości” i ugruntowanie europejskiej opcji Ukrainy jako liczącego się na kontynencie kraju oraz ostateczne wypchnięcie kraju Putina poza nawias państw uznawanych za cywilizowane na europejski sposób. Temu ostatniemu nie zależy na zakończeniu konfliktu, ponieważ póki on trwa, jego rząd może w rosyjskim społeczeństwie podtrzymywać stałe napięcie i dobre samopoczucie związane z nadzieją na powrót do dawnej, imperialnej pozycji. Kraje Zachodu są nawet gotowe udawać, że w ten propagandowy obraz wierzą, a to z tej przyczyny, że Rosja jest dla nich dużo większym i atrakcyjniejszym partnerem w interesach niż „samostiejna Ukraina”. Tyle, że przedłużanie się konfliktu w nieskończoność nie tylko osłabia gospodarkę Rosji, odcinając od zachodnich banków, ale może też ją trwale izolować od reszty świata. Rosja znalazła się w sytuacji, w której każde wyjście jest złe – zakończenie konfliktu bez unicestwienia Ukrainy będzie odczuwane jako niepowodzenie w przywracaniu imperium, ale jego eskalacja najwyraźniej prowadzi do nikąd. Z braku koncepcji zakończenia konfliktu, należy raczej przygotować się na jego „bezkoncepcyjne” trwanie. Mało kto zdaje sobie przy tym sprawę z tego, że w ostatecznym rozrachunku, o kształcie i losie tego kraju zadecydują stosunki polsko-ukraińskie, a nie relacje Ukrainy z szeroko pojętym Zachodem, czy nawet z samą tylko Unią.
Nie ma wątpliwości, że – niezależnie od trudnych momentów wspólnej historii – Polskę i Ukrainę łączą specjalne związki, tyle, że ich ocena jest jeszcze trudna do jednoznacznego określenia. Rzecz jest przy tym delikatna z wielu względów. W świadomości Polaków utarł się obraz tego kraju jako części ich własnej historii, w której to oni sami grali pierwsze skrzypce. Natomiast ten drugi obraz, ukryty w świadomości mieszkańców Ukrainy, jest nie tylko inny od polskiego, ale też znacznie bardziej zróżnicowany. Wśród Polaków, miesza się pewien rodzaj wyższości, którego źródło tkwi w historii I Rzeczypospolitej, z poczuciem krzywdy wywoływanej wspomnieniem „rzezi wołyńskiej” oraz zaciętej wrogości ukraińskich nacjonalistów. Pierwsze, ma – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – związek z pamięcią o regionalnej imperialności dawnej szlacheckiej Rzeczypospolitej, drugie – z wojenną traumą wywołaną świadomością klęski i osaczenia oraz faktem, że ukraińskie sympatie były wtedy raczej po niemieckiej stronie. Rzecz jednak w tym, że o ile świadomość narodowa Polaków jest dość jednorodna, o tyle punkt widzenia Ukraińców tak dalece zróżnicowany, że do dzisiaj trudno jest im zdefiniować siebie samych i jednoznacznie określić geopolityczną orientację. Tego właśnie Polacy nie biorą pod uwagę, spoglądając na stosunki polsko-ukraińskie tak, jakby można je było ograniczyć do wspólnych dziejów tej części ziem ukraińskich, które położone są pomiędzy Sanem a Dnieprem. Tymczasem, współczesna Ukraina jest krajem ponad dwukrotnie rozleglejszym od tej, znanej Polakom z historii własnego kraju, a po drugiej, wschodniej stronie Dniepru, leży jej równie wielka druga połowa. Pamiętać również warto, że tereny nadmorskie z Odessą, położone pomiędzy ujściem Dunaju a Krymem, to dodatkowo odmienna sprawa. W rezultacie, w stosunku do całej Ukrainy, Polacy właściwie opinii nie mają i nie za bardzo wiedzą co o niej sądzić. Najczęściej postrzegają ją przez pryzmat sienkiewiczowskiej literatury, tworzonej „ku pokrzepieniu serc”, kijowskiej wyprawy Piłsudskiego albo późniejszej działalności UPA, nie zdając sobie sprawy z tego, że to tylko pewien fragment historii Ukrainy, często bagatelizowany przez mieszkańców jej południowej i wschodniej części. Z trzynastu jej regionów, pięć jest jakoś związanych z historią Polski, osiem pozostałych, albo nie miało z nią żadnych poważniejszych powiązań, albo były one tylko śladowe. Warto też spojrzeć na zagadnienie tak, jak jest widziane przez samych mieszkańców Ukrainy. Oto ilustracja jej dziejów z Atlasu Historycznego (Istoricznij Atłas, Kijów 2007), przeznaczonego dla uczniów szkoły podstawowej. Ukraina, to trzynaście regionów:
1. Galicja
2. Wołyń
3. Środkowe Naddnieprze
4. Podole
5. Zaporoże
6. Zakarpacie
7. Bukowina
8. Besarabia północna
9.Ziemia Czernichowsko-Siewierska
10. Besarabia południowa
10. Przymorze czarnomorskie
11. Tauryda (Krym z lądowymi przyległościami)
12. Doniecczyzna
13.Słobożańszczina, czyli pogranicze z Rosją
Pięć pierwszych miało kulturowy związek z Pierwszą Rzeczypospolitą, reszta nie tylko, że go nie miała, to wlączona była do tradycji narodów o głęboko odmiennej orientacji – węgierskiej, austriackiej i austro-węgierskiej, turecko-muzułmańskiej albo moskiewskiej. Zakarpacie i Bukowina Północna były przez tysiąc lat związane z Węgrami i Austro-Węgrami. Południowa Bukowina z Turcją i Rumunią, Przymorze i Tauryda z Krymem i Tatarami, ziemia czernichowsko-siewierska, doniecczyzna i słobodzieńszyna z Rosją, a Zaporoże było swoistą krzyżówką wpływów Tatarów Krymskich, Turcji, Pierwszej Rzeczypospolitej i Rosji. Jak z tego galimatiasu można utworzyć coś w rodzaju kulturowej średniej oraz uformować w miarę jednolite państwo?
Jak sugeruje opis pierwszej z map (Historyczno-etnograficzne ziemie Ukrainy), większość regionów dzisiejszej Ukrainy nie miała wiele wspólnego z Polakami, ani też z ich historią. To tylko w polskiej świadomości historycznej jest ona z nią w całości związana, ale nieporozumienie wyjaśnia nam sam polski język. Po polsku, mówi się „na Ukrainie”, „na Podolu”, „na Wołyniu” i „na Zaporożu”, ale „w ziemi donieckiej”, w „ziemi czernichowskiej” i „w Besarabii” oraz „w Mołdawii”. To ważny drobiazg. W polskiej tradycji językowej, słówko „na” oznacza, że region jest lub był kiedyś częścią państwa („na Mazowszu”, „na Śląsku” i „na Podlasiu”). Kiedy „na” zamienia się w „w”, oznacza też, że region jest przez język uznawany za zagranicę. Dlatego też mówimy: „na Litwie”, „na Łotwie”, „na Białorusi” i „na Ukrainie”, ale już „w Estonii”, „w Finlandii”, „w Czechach” oraz „w Prusach”. To językowe i kulturowe odzwierciedlenie uznawania jednych regionów za część historii Polski w odróżnieniu od innych, które takich związków nie miały. Pod tym względem, w niespodzianki obfituje zarówno historia Polski, jak i Ukrainy. Rzecz jednak w tym, że jest ona co do jednego zgodna, trwale – to jest przez kilkaset lat – wspólnota dziejów dotyczyła trzech z obecnych dwunastu ukraińskich regionów, a mianowicie Galicji, Wołynia, Podola oraz przednieprzańskiej Kijowszczyzny. Nie dowiemy się z niej jednak nie tylko o losach Ukrainy Zakarpackiej czy Bukowiny, przez stulecia znajdujących się w orbicie politycznych zainteresowań Węgier, ale też o Czarnomorzu i Taurydzie, równie długo pozostających w kulturowej przestrzeni osmańskiej Turcji i Rosji, czy też terenów nowego osadnictwa w postaci Odessy i Noworosji, kształtujących się już pod jednostronnym wpływem Moskwy. Polska nie powinna prowadzić własnej „polityki wschodniej” kierując się jedynie niepełnymi doświadczeniami, wiążącymi jej historię z najbardziej na zachód wysuniętym fragmentem ziem dzisiejszej Ukrainy. Jest to daleko niepełny obraz problemu, ponieważ od połowy XVII stulecia poza zasięgiem był już Kijów, który wypadł spod wpływów Rzeczypospolitej wraz z powstaniem Chmielnickiego, natomiast Odessa, Donbas, ani też Krym, nigdy im nie ulegały. W rezultacie, polski stosunek do Ukrainy ma zarówno znamiona pewnego poczucia wyższości, jak też i zupełnego braku do niej podstaw w relacji do jej większej części. Jedno i drugie jest przy tym mało praktycznym tłem dla prowadzenia skutecznej polityki wschodniej.
Ukraińska opowieść o jej państwowości rozpoczyna się od okresu, do którego w tradycji polskiej przylgnęła nazwa „wojen kozackich”, czyli przeciwstawienia się Warszawie uzbrojonych drużyn zaporoskich kozaków. W tradycji ukraińskiej, jej określenie jest inne i są uznawane za pierwszy okres walki o własną odrębność państwową i kulturową. Mapka ilustruje ukraiński punkt widzenia w stosunku do wydarzeń opisywanych przez Sienkiewicza w Ogniem i mieczem. Ten rodzaj patriotyzmu upatruje bohaterów narodowych w Bohdanie Chmielnickim i Bohunie, a nie w Janie Skrzetuskim i Panu Zagłobie. Jednak ukraiński tytuł mapki brzmi znamiennie i niesie własne znaczenie: Wojna narodowo-wyzwoleńcza dla utworzenia państwa ukraińsko-kozackiego, które miało objąć trzy województwa ówczesnej Rzeczypospolitej – bracławskie, czernichowskie i kijowskie. Jej bohaterem nie jest ani Wiśniowiecki, ani też Jan Zagłoba, ale ich literacki wróg – Bohdan Chmielnicki. Za jego plecami kryje się pułkownik Bohun, ten sam, który usiłował Skrzetuskiego pozbawić polsko-ukraińskiej narzeczonej. W polskiej tradycji literackiej, to Skrzetuski jest wzorem polskiego patrioty, a Bohun uznany za renegata wspierającego wrogie Polsce siły. Tę samą historię dzieci ukraińskie otrzymują jednak w wersji odwrotnej, w której Chmielnicki staje się twórcą pierwszego ukraińskiego państwa, a Bohun równie bohaterskim i patriotycznym symbolem jak „nasz” Wołodyjowski. Ten ostatni staje się wtedy symbolem obcego najeźdźcy.
Szczególne miejsce w długiej historii stosunków polsko-ukraińskich zajmuje koncepcja Józefa Piłsudskiego utworzenia swego rodzaju buforu oddzielającego Polskę od zawsze jej wrogiej Rosji. Temu służyć miała, zakończona jednak fiaskiem, jego „kijowska wyprawa”. Fundacja „Wolność i Demokracja” zorganizowała z okazji jej rocznicy objazdową wystawę o dziejach polsko-ukraińskich stosunków po I wojnie światowej. Jest poświęcona zajęciu w 1920 roku Kijowa przez wojska dowodzone przez Józefa Piłsudskiego i Semena Petlurę. Kampania narodziła się w związku z wizją zbudowania strefy ochronnej pomiędzy Polską a Rosją. Murem odgradzającym miałyby stać się narodowe państwa: Estonia, Łotwa, Litwa, Białoruś i Ukraina, wszystkie działające w ścisłej federacji z Polską i przez Polskę zdominowane. Premier Francji i jedna z czołowych postaci wersalskich pertraktacji – Georges Clemenceau, nazwał tę strefę cordon sanitaire – kordonem sanitarnym odgradzającym nosicieli bakcyla komunizmu od cywilizacji zachodniej. Określenie weszło na stałe do leksykonu politycznego. Jednak, zarówno Estonia, Łotwa, jak i Litwa miały odmienny pogląd na własną przyszłość i odmówiły Piłsudskiemu współpracy. Wschodnia Białoruś przekształciła się w jedną z republik sowieckich i została skreślona z planów federacyjnych. Potencjalnym sojusznikiem Polski pozostała tylko Ukraina Semena Petlury, a II Rzeczpospolita jedynym możliwym wsparciem dla jego koncepcji Ukraińskiej Republiki Ludowej oraz trudnej wojny z bolszewikami i białą armią generała Denikina.
W Monitorze Polskim Nr 97 ukazał się wtedy lakoniczny komunikat Ministerstwa Spraw Zagranicznych: „Rząd Polski, uznając prawo Ukrainy do niezależnego bytu państwowego, uznał Dyrektoriat Ukraińskiej Republiki Ludowej z głównym atamanem Semenem Petlurą na czele”. Pełny tekst umowy zawierał zobowiązanie do respektowania granicy, którą ustalono na Zbruczu, dalej przecinać miała Wołyń na wschód od Zdołbunowa i biec na północ, aż do środkowej Prypeci. Miasta – Równe i Krzemieniec znalazły się po stronie polskiej. W praktyce oznaczało to przyłączenie ziem zamieszkanych przez liczną ludność ukraińską. Federacyjne plany Piłsudskiego miały jednak poważną wadę z punktu widzenia narodowo-demokratycznej opozycji opowiadającej się za państwem unitarnym, a nie wielonarodowym, czy też federalnym. Zakładały istnienie wśród Ukraińców woli poddania się polskiej dominacji. Jej przywódca, Roman Dmowski twierdził, że każda federacja wymaga gotowości do kompromisu i że Ukraińcy są tej gotowości pozbawieni. Jakby wbrew temu przekonaniu, pakt Piłsudski-Petlura zakładał wyrzeczenie się zawierania traktatów międzynarodowych godzących w jednego z sygnatariuszy oraz gwarancję praw mniejszości polskiej na Ukrainie oraz ukraińskiej w Polsce. Treść była tajna i nie została podane do wiadomości publicznej. Szczególnie chroniony był aneks wojskowy, odnoszący się do wspólnej walki z bolszewikami, podpisany przez współpracownika Piłsudskiego Walerego Sławka z ukraińskim generałem Wołodymyrem Sinklerem. Aneks zawierał wytyczne co do przygotowywanej wyprawy na Kijów. W kwietniu 1920 roku, podpisano też polsko-ukraińską umowę międzyrządową, nazywaną paktem Piłsudski-Petlura. Polska uznawała niezawisłość Ukrainy i jej Dyrektoriatu z Semenem Petlurą na czele, a linią dzielącą Polskę i Ukrainę miała być dawna granica między Rosją i Austro-Węgrami.
3. Wojna o Ukraine w 1920 roku
Wojsko Polskie, wraz z żołnierzami Petlury, wkroczyło do Kijowa w maju 1920 roku. Józef Piłsudski uznał Ukrainę za miękkie podbrzusze Rosji i – wbrew sugestiom brytyjskim – nie godził się na skierowanie polskiej armii na Rosję, chociaż Brytyjczycy byliby wtedy gotowi do jej dozbrojenia. Piłsudski uważał jednak, że w tej fazie, czułym punktem Rosji nie jest Moskwa, lecz Kijów i Ukraina. Spodziewano się ofensywy rosyjskiej w kierunku Warszawy i by ją uprzedzić, „operacja kijowska” rozpoczęła się 26 kwietnia 1920 roku. Kolorytu dodaje to, że pierwsza polska jednostka wojskowa wjechała do Kijowa tramwajem. Miało to miejsce rankiem 7 maja. Wojska sowieckie wycofywały się w popłochu, nie stawiając oporu. Wieczorem pojawiły się na ulicach Kijowa oddziały kawalerii polskiej, a nazajutrz, wszystkie ważne punkty strategiczne zostały obsadzone przez Ukraińców Petlury. Emisariusze Piłsudskiego od pierwszej chwili rokowań domagali się, aby ludzie Petlury przejęli odpowiedzialność za zarządzanie miastem i zaopatrzenie ludności w artykuły pierwszej potrzeby. Aby nie zostać uznanym za okupanta, Piłsudski nie pojawił się oficjalnie w stolicy niepodległej Ukrainy. Tyle, że operacja okazała się nieudana wskutek nagłej kontrofensywy bolszewickiej w północnej części frontu, co doprowadziło do załamania się całego planu federacyjnej przyszłości stosunków polsko-ukraińskich, a w niebezpieczeństwie znalazła się sama Warszawa. Wrażenia fiaska nie mogło już zatrzeć to, że 15 maja 1921 r., po podpisaniu traktatu ryskiego, Piłsudski, stanąwszy przed internowanymi w Szczypiornie żołnierzami ukraińskiego wojska, powiedział: „Ja was przepraszam, panowie, ja was bardzo przepraszam, tak nie miało być!”.
Znamienne, że Polska była po I wojnie światowej jedynym krajem Europy, który pomimo szczupłości środków udzielił Ukrainie Semena Petlury realnej pomocy i wsparcia w próbie restytucji niepodległego państwa. Dzisiaj, sytuacja wygląda podobnie. Jedynie Polska jest zainteresowana udzieleniem Ukranie pomocy większej, niż werbalne i dość gołosłowne wsparcie oferowane przez Zachód. Warto zastanowić się nad przyczynami tego zjawiska i wyciągnąć z tego wnioski. Dzisiejszy wymiar stosunków polsko-ukraińskich różni się od sytuacji sprzed II wojny światowej. Wtedy, podstawowym problemem była niemożność znalezienia satysfakcjonującego obie strony rozwiązania w sprawie terenów o ludności mieszanej, chociaż strona polska nie rościła żadnych pretensji w kwestii wschodniej granicy Ukrainy. Problemem była natomiast jej granica zachodnia w obliczu zagmatwanej sytuacji narodowościowej na Wołyniu i we wschodniej Galicji, szczególnie w okolicy większych miast, takich jak Lwów, Tarnopol i Przemyśl. Jej specyfika polegała na tym, że ośrodki miejskie miały zwykle znikomą liczbę ludności ukraińskiej, a wiejskie odwrotnie – nie obfitowały w ludność narodowości polskiej. Jak w tej sytuacji wyznaczyć granice państwowe, aby jedna z nich nie poczuła się pokrzywdzona? To istna kwadratura koła, sprowadzająca w ostateczności zagadnienie do zbrojnego panowania nad terytorium. Tradycja polska nie bierze jednak pod uwagę tego, że Ukraińska Powstańcza Armia (UPA) z jej tendencją do czystek etnicznych, była odpowiedzią nacjonalistów na ten właśnie problem, z kolei wojska rządowe wspomagały polskich osadników, uważanych przez Ukraińców za obcych i intruzów.
Na załączonej wyżej mapce Galicji, kolor biały oznaczał polskie kurie wyborcze, czerwony – polsko-ruskie kurie mieszane, a niebieski – czysto ruskie (ukraińskie). Nietrudno dostrzec, że rozwiązanie wzajemnych sprzeczności opartych na głębokim przemieszaniu narodowościowym mogło tworzyć przysłowiową kwadraturę koła. Narodowi demokraci, będąc w opozycji wobec Piłsudskiego, postrzegali je odmiennie. Oceniali, że polityczne dążenia Ukraińców idą w kierunku podziału regionu, wyodrębnienia Galicji wschodniej ze Lwowem, uważanym przez nich za miasto polskie i uczynienia z niej terytorium czysto ukraińskiego. Taka perspektywa była nie do przyjęcia, bo oznaczała wydanie mieszkańców miast na pastwę ukraińskiego nacjonalizmu. Uważali również, że na całym obszarze Galicji wschodniej i zachodniej Polacy przeważali pod względem cywilizacyjnym – gospodarczym, kulturalnym i naukowym. W przekonaniu, że bezkonfliktowy podział Galicji jest niemożliwy uznano, że tę polską dominację należy zachować i utrwalić. Z tego względu nie akceptowali idei pełnego równouprawnienia Rusinów, a tego z kolei nie mogli akceptować Ukraińcy. Paradoksalnie, ale zarządzona przez Stalina powojenna wymiana narodowości, niezależnie od oceny zastosowanych metod, akurat ten problem rozwiązała, tak, że przestał być przeszkodą dla ustanowienia wzajemnych stosunków na równoprawnych zasadach. Kiedyś, był to problem nie do rozwiązania, pomimo wielu prób i rozmaitych kalkulacji.
Tożsamość przyszłej Ukrainy zależna jest od tego, jaki ostateczny kształt przybiorą jej granice. Mapa rozkładu używanych języków czyni rzecz skomplikowaną, ponieważ utrzymanie kraju w dotychczasowych granicach prowadziłoby do tego, że poczucie przynależności narodowej musiałoby się rozejść z rzeczywistością reprezentowaną przez używany język. Mało jest przypadków w Europie, które dają dowód na możliwość rozwiązanie tego rodzaju węzła. Jedynym udanym jest Szwajcaria, gdzie jednolita szwajcarska narodowość istnieje mimo posługiwania się czterema odmiennymi językami codzienności: niemieckim, francuskim, włoskim i retoromańskim, ale już w dwujęzycznej Belgii (francuski i flamandzki) doprowadziło to do braku możliwości wyłonienia rządu, a nawet do niebezpieczeństwa rozpadu państwa. Na Ukrainie, rzecz jest o tyle bardziej skomplikowana, że za odmiennością językową podąża również i inna pamięć historyczna. Język ukraiński wyłonił się z ruskiego w następstwie długotrwałego współistnienia z polszczyzną, ale mowa używana w innych częściach kraju, to tylko różne mutacje rosyjskiego. Rzecz w tym, że treścią języka jest również związane z nim poczucie narodowej świadomości i związków kulturowych. Nie mają z tym problemu mieszkańcy używający ukraińskiego, ale jest to normą zaledwie dla 40% terytorium kraju, związanego niegdyś z Rzeczpospolitą. Mówiący po ukraińsku mieszkańcy Zakarpacia czują się bardziej związani z dawnymi Austro-Węgrami niż z Kijowszczyzną, natomiast ci, żyjący w regionie Odessy i Morza Czarnego nie zdołali trwale utożsamić się jeszcze z nikim. Znamienne, że w okresie przed II wojną światową większość z nich uważała się „raczej” za Rosjan, a dzisiaj – „raczej” za Ukraińców. Jest to dowodem na to, że poczucie tożsamości narodowej jest tam wciąż płynne i może płatać niespodzianki.
Sprawa polsko-ukraińskiego zbliżenia byłaby dzisiaj prostsza, gdyby nie dwie przeszkody, z których jedna leży po polskiej, druga – po ukraińskiej stronie. Pierwsza wiąże się z tym, że Polska jest krajem członkowskim Unii Europejskiej, a Ukraina nim nie jest i nie ma na to większych perspektyw. Tak więc granica pomiędzy krajami jest z formalnego punktu widzenia barierą głębszą niż kiedykolwiek przedtem, będąc również wschodnią granicą samej Unii, czyli umowną rubieżą europejskiego Zachodu. Wiążą się z tym dodatkowe rygory, jako że sama Unia ma serdecznie dosyć dalszego rozszerzania i wiążących się z tym problemów. Z całą pewnością nie da się jej przekonać do włączenia Ukrainy w skład europejskiej wspólnoty. Sama Ukraina, niesie przy tym ze sobą silny bagaż kulturowej „postradzieckości”, ale też i obecnego, pogłębiającego się konfliktu z Rosją. Jest to jej swoiste obciążenie mentalne, utrudniające głębsze zbliżenie z Zachodem. Ten ostatni, od czasów Katarzyny II znalazł się pod tak wielkim urokiem (jakkolwiek by to oceniać) rosyjskiego niedźwiedzia, że najchętniej zapomniałby o Ukrainie i powrócił do współpracy z Rosją na zasadzie business as usual. Nie pozwalają mu na to głoszone przezeń „wartości humanistyczne”, w których mieści się prawo narodów do samodzielnego określenia swej tożsamości. Te jednak, nie są czymś ponadczasowym.
Znamienne, że od maja 2015 roku, czyli w niemal stulecie od opisywanych wydarzeń związanych z kijowską wyprawą Piłsudskiego, w stolicy Ukrainy i na samym Majdanie Niepodległości można już oglądać wspomnianą wystawę poświęconą 95-tej rocznicy wyzwolenia Kijowa spod okupacji bolszewickiej przez wojsko polskie i oddziały Semena Petlury. Ekspozycja, która będzie dostępna dla lwowian przez dwa tygodnie, odwiedzi również inne miasta ukraińskie. W kontekście naszych rozważań znamienna jest wypowiedź jej organizatora. „Uważamy, że w obecnej sytuacji geopolitycznej, w której znajduje się Ukraina, Polska i cała Europa Środkowa, szczególnie ważne są inicjatywy zmierzające do wzmocnienia współpracy polsko-ukraińskiej. Idea sprzed 95 lat jest dziś szczególnie żywa.
Tylko w tej współpracy widzimy bezpieczeństwo i zachowanie suwerenności zarówno przez Polskę, jak i Ukrainę”. Jeśli więc międzynarodowe interesy obu krajów są tożsame, to co stoi na przeszkodzie bardziej ścisłych związków? Odpowiedź jest prosta. Trzeba cierpliwie poczekać na wyłonienie się ostatecznej formy ukraińskiej tożsamości. Od jej kształtu zależna będzie zarówno międzynarodowa pozycja Ukrainy, jej orientacja polityczno-kulturowa, ale również i polskie możliwości dostosowawcze. Warto mieć na uwadze fakt, że ścisła współpraca między obu krajami zmieniłaby geopolityczny obraz Europy. Obydwa kraje razem, nawet przy znacznie pomniejszonej Ukrainie, to wciąż siedemset tysięcy kilometrów
kwadratowych powierzchni rozłożonej po obu stronach unijnej granicy. Oznaczałoby to istnienie na wschodzie kontynentu największego i wpływowego obszaru z liczbą ludności równą Republice Federalnej Niemiec, lecz dwukrotnie przewyższającego ją wielkością terytorium. Gra toczy się więc nie tylko o przyszłość Ukrainy, ale też i o kształt całej Europy. Ten zaś dotyczy nie tylko jej zachodu, wschodu, południa, ale i samej Rosji. Inaczej mówiąc, dla wschodniej części Europy z pewnością nadchodzą ciekawe czasy…
Słyszałem kilka razy opinię wedle której Moskwa i Petersburg to państwa zeuropeizowane gdzie dominuje wśród młodych ludzi mentalność zachodnia. Zastanawia mnie jednak dlaczego ten trend miałby dotyczyć jedynie tych dwóch miast skoro jest wiele innych dorównujących wielkością. Stąd moje pytanie – czy rzeczywiście jest tak tylko w dwóch miastach?
Istotą cywilizacji europejskiej było prawo wolnych miast- Florencji, Wenecji, Lubeki i innych. Prawo miejskie nigdy nie dotarło do Rosji. Nie miał go ani Petersburg ani Moskwa. Ich „miejskość” była tylko rezultatem stołeczności
w rozumieniu uroczystej siedziby cara. Dlatego do dzisiaj Rosja nie jest państwem prawa i nim nie będzie dopóki będzie Rosją.
Nowogród Wielki go miał… Dopóki nie został zajęty przez Wielkie Księstwo Moskiewskie
Historyczna Ukraina kończy się na Dnieprze. Tereny położone dalej na wschód i południe nigdy Ukrainą nie były. Mit założycielski tego państwa jest antypolski. Ukraina nie jest sojusznikiem Polski i zapewne nigdy nie będzie. Nam jest ona potrzebna wyłącznie jako bufor (najlepiej słaba i skorumpowana, czyli w obecnje postaci).