„MATKA LUDZKOŚĆ” I JEJ DZIECKO NA KSZTAŁT MYŚLĄCEJ MRÓWKI

Mugabe Kukiz            Istnieje oto ludowe powiedzenie, że istotą rozumienia dziejących się wokół nas zdarzeń jest konieczność przyjęcia założenia, że to „pies macha ogonem, nie zaś ogon psem”. Rzecz wydaje się tak prosta i klarowna, że może być nawet zilustrowana egzemplarzem zwierzęcia i odpowiednim pokazem pracy jego ogona. Staje się jednak bardziej skomplikowana wtedy, gdy idzie nie o psy, lecz o ludzi, wraz z ich wielkimi tworami w postaci społeczeństw. Okazuje się wtedy, że nie wszystko da się wyjaśnić tak prostymi zależnościami. Zauważył to przed pół wiekiem francuski historiozof Fernand Braudel, odróżniając wydarzenia pojawiające się na powierzchni znacznie głębszych procesów od takich, które te wydarzenia tylko markują, ale prowadzą też do trudności w zrozumieniu samej istoty wielkich przemian. Rosyjski historyk Michaił Heller zwrócił uwagę na zjawisko, które pojawiło się niebawem po upadku Związku Sowieckiego: „Historyk nie może przejść obojętnie obok takiego dziwnego faktu, że po rozpadzie radzieckiego imperium we wszystkich krajach postkomunistycznych drugie wybory parlamentarne dawały wiekszość „lewicowym”, dopiero co odsuniętym od władzy partiom komunistycznym, które, jak mogło się wydawać, skompromitowały się dziesięcioleciami rządów totalitarnych”. Pamiętamy polskie wybory, kiedy to w Sejmie triumfowała postkomunistyczna lewica z Leszkiem Millerem, wcześniej powiązanym z sowiecką agenturą, na czele. Podobnym fenomenem jest dzisiejszy wybuch niezadowolenia z prozachodnich przemian ostatniego ćwierćwiecza, które symbolizuje ruch kojarzony z nazwiskiem Pawła Kukiza. Czasem, jest nawet trudno zrozumieć tę swoiście irracjonalną, społeczną i polityczną motywację ludzi, którzy niewiele wcześniej byli zdania, że poprzednie dekady były jednym, wielkim pasmem politycznego cierpienia z braku wolności słowa. Potem jednak, skwapliwie i demokratycznie, powołali do władzy w kolejnych wolnych wyborach przedstawicieli dawnych oprawców. „Prawdopodobnie – konkluduje Heller – mogą być również inne, irracjonalne motywy, ujawniające tajemny, niezrozumiały na pierwszy rzut oka związek”. Jakie to motywy, jaki związek i czego z czym? Stawiamy tezę, że tym sposobem ujawniła się oto braudelowska zasada „długiego trwania”, czyli zasada, że w rozwoju społeczeństw tak naprawdę liczą się długotrwałe i niewidoczne prądy podskórne, a nie polityczne teorie i akurat wykrzyczane zamiary. Wypadałoby przyznać, że w takiego rodzaju sytuacji, to jednak ogon rządzi psem a nie na odwrót, tyle tylko, że nie znamy tego rządzenia mechanizmu oraz przyczyn przewagi ogona nad psem.

            Polska jest pod pewnym względem krajem unikalnym, jako że rozziew pomiędzy codziennym „mędrkowaniem” ludzi (czyli zachowaniami psa), a toczącą się w jakimś kierunku rzeczywistością (kreowaną przez ogon) bywa czasem niezwykle wyrazisty. W każdym polskim domu i niemal na każdym piętrze miejskiego blokowiska, można napotkać na rodzaj lokalnego „męża stanu”, który nie kryje, że dostąpił niepodważalnego w swej jednoznaczności rozumienia bliższego i dalszego świata, w tym również istoty wielkich wydarzeń. To zupełne przeciwieństwo świata nauki, gdzie wątpienie i brak pewności co do stopnia ostateczności odkrywanych zjawisk jest prawdziwym źródłem postępu. Niektórzy z automentorów są przy tym rozczulający. Oto komentarz do poprzedniego wpisu o przyszłości Ukrainy, sporządzony przez osobę podpisaną jako „Tomek”: „Historyczna Ukraina kończy się na Dnieprze. Tereny położone dalej na wschód i południe nigdy Ukrainą nie były. Mit założycielski tego państwa jest antypolski. Ukraina nie jest sojusznikiem Polski i zapewne nigdy nie będzie. Nam jest ona potrzebna wyłącznie jako bufor (najlepiej słaba i skorumpowana, czyli w obecnej postaci)”. Brakuje mi w tym tylko autorytatywnego stwierdzenia, że to właśnie Polska jest pępkiem świata, a nie żaden inny jego zakątek. Abstrahując od przekonania autora, że posiadamy jakiś liczący się wpływ na przyszłe losy Ukrainy,  w jego opinii  zdumiewają dwie rzeczy.

Pierwsza, to rodzaj megalomanii, kryjącej się w przekonaniu, że oto Polska, która jest dwukrotnie mniejsza od wschodniego sąsiada i posiada półtora raza mniejszą liczbę ludności, ma prawo bez żenady i całkiem po swojemu ingerować w jego losy. Więcej, autor uwag przewiduje rychły podział Ukrainy (nie ma jasności komu miałyby się dostać jej części) i stoczenie się jej zachodniego kawałka do roli polskiej półkolonii. Z jakiej przyczyny? No, bo „mit założycielski tego państwa jest antypolski”, a nam jest ona potrzebna jedynie „jako bufor”. Mocarstwowemu nastrojowi autora nie przeszkadza nawet to, że jego „imperialny” kraj był pominięty przy projektowaniu przyszłości Ukrainy i nie został nawet zaproszony do stołu mińskich rokowań, mających decydować o jej losie. Czy sam fakt zlekceważenia przez zachodnich sojuszników tych „polskich interesów” nie jest dowodem na ich nierealność? Warto pamiętać to, że kiedy ćwierć wieku temu, premier Mazowiecki gratulował Kohlowi, jako kanclerzowi Republiki Federalnej Niemiec inkorporacji NRD, to czynił to nie dlatego, że zjednoczenie tego kraju oraz jego wzmocnienie leżało w radosnym polskim interesie, lecz z tej przyczyny, że ogłoszenie sprzeciwu wobec wydarzenia ustawiłoby kraj w pozycji Don Kichota. Kiedy nie ma się wpływu na bieg wydarzeń, pozostaje tylko robienie dobrej miny. W sprawie przyszyłych losów Ukrainy, Polska w obecnej chwili nie liczy się wcale, nie ma też wpływu na przyszły kształt jej granic. Enuncjację ”Tomka” rozumieć więc należy jako stwierdzenie, że ze względu na ów „antypolski mit założycielski” mamy prawo i obowiązek życzyć w głębi ducha Ukrainie jak najgorzej i do tego tak, żeby prawdziwym wschodnim sąsiadem naszego kraju stała się wielka Rosja,  a nie – Boże broń! – samostiejna Ukraina.

Rzecz druga, to pytanie o to, czy w kontekście obecnych wydarzeń działanie na korzyść Rosji leży w swej istocie w interesie Polski? Natrętnie nasuwa się myśl o agenturalności tego rodzaju argumentacji. Rosyjska agresywność w stosunku do Ukrainy spowodowana jest właśnie tym, że nowa kijowska ekipa, po usunięciu Janukowycza, zapowiedziała reformy wyprowadzające kraj z wielostronnego kryzysu i spod pełnej zależności od Moskwy. Czyżby w polskim interesie leżało utrzymanie na stanowisku prezydenta osoby Janukowycza i utrzymanie Ukrainy pod moskiewskim butem? Warto zauważyć, że interwencja w wewnętrzne sprawy Ukrainy była w gruncie rzeczy kalką z osiemnastowiecznego postępowania Katarzyny II w stosunku do reform polskiego Sejmu i Konstytucji 3 Maja. Skończyło się rozbiorami i zniknięciem Polski z mapy Europy na z górą sto lat. Czyżby koncepcja autora uwag co do przyszłości Europy Środkowej sprowadzała się do „patriotycznego” przekazania Ukrainy pod rosyjską hegemonię na podobny sposób? A tak w ogóle, to czyżby interesy Polski i Rosji były kiedykolwiek zbieżne? Nie przypominam sobie tego rodzaju sytuacji, a omawiana w poprzednim wpisie wojna polsko-bolszewicka z całą pewnością była przeciwnym tego dowodem, świadcząc raczej o śmiertelnej różnicy interesów i dróg społecznej ewolucji.

            Rzecz nie sprowadza się tylko do pojedyńczych opinii. Pojawił się oto ruch polityczny, który ma wielce szczególne cechy, a z których najważniejszą jest manifestowana radość odczuwana z destrukcji, przy wyrażanej niechęci do budowania. Nabiera popularności i społecznego poparcia w miarę tego, jak bardzo unika jasnego sprecyzowania swoich celów. Im mniej o nim wiadomo, tym potencjalni wyborcy obdarzają go większym zaufaniem. „Jednostka zerem, jednostka bzdurą, sama nie ruszy pięciocalowej kłody, choćby i wielką była figurą” –  wołał kiedyś Włodzimierz Majakowski, literacki bard sowieckiej rewolucji. Ruch Kukiza wydaje się być równym mu pod względem politycznej siły bardem, ale też i głosicielem tezy całkiem odwrotnej, tak, jakby uznawał właśnie jednostki za nadrzędne i sprawcze wobec wielkich dziejowych procesów. Rzecz tylko w tym, że ocena tej „słuszności” jest sama w sobie historycznie zmienna. Paweł Kukiz głosi zresztą w gruncie rzeczy coś zupełnie przeciwnego logice Majakowskiego, głosząc, że to właśnie „jednostka wszystkim, reszta jest niczym!” Zapowiada, że w następstwie wygranych wyborów parlamentarnych zlikwiduje nie tylko „niesłuszne” media, ale również i sądy, które nie zmieszczą się w jego rozumieniu sprawiedliwego sądzenia. Rzecz w tym, że nie posuwa się już dalej i nie ogłasza, czym te instytucje zastąpi. Tylko próżnią, czy też „aż” samym sobą i siłą „swoich” ludzi?

Zadziwiające, jak szybko ludzie potrafią zapomnieć o podobnych i znanych historii próbach zawrócenia biegu czasu oraz dać wiarę temu, że można oto rozpocząć wszystko od zera i zupełnie od samego początku. Pragną wierzyć, że przed nimi tylko przysłowiowa  tabula rasa, a to ich nowe „wszystko” znajduje się wyłącznie w ich własnych rękach. Potwierdza to odwieczną sprzeczność, której ludzkość rozwiązać nie potrafiła, tę mianowicie, że ludzie są na swój sposób jak mrówki w mrowisku. Stanowią jego niezbywalny element, ale też postępują w większym stopniu tylko jako instrument samego mrowiska i jego idei trwania, wcale nie kierując swoim własnym losem. Wciąż przy tym zadają sobie pytanie o istotę swego mrówczego istnienia, tak, jakby nie byli pewni jego prawdziwego sensu. Istotą mrowiska jest to, że najmniej w nim liczy się mrówka. Ludzkie mrowisko tym się różni od świata prawdziwych mrówek, że ludzie są przekonani o tym, że – by strawestować sowieckiego poetę – „mrówka, to brzmi dumnie!”. Wierzą, że składają się na pełne powagi człowieczeństwo, ale też i powątpiewają w to, czy w jakikolwiek sposób nad swoim losem panują i mają prawdziwy wpływ na bieg wydarzeń.

            Wyborczy sukces Kukiza i wysokie prawdopodobieństwo jego dotarcia na szczyty władzy skłania do ogólniejszych refleksji. Okazuje się, że demokratyczny system parlamentarny jest być może sprawnym mechanizmem wyłaniania rządowej większości, ale nie rozwiązuje niczego w przestrzeni skutecznej wiedzy o świecie wśród samych polityków. Idzie o taką wiedzę, która pozwoliłaby im rządzić sprawnie i rozwiązywać problemy, nie zaś zdawać się na bieg wydarzeń i pozwalać zaskakiwać niespodziankami w najmniej spodziewanym momencie. Co z tego, że rząd posiada pakiet większościowy, skoro sam nie ma wiedzy o prawdziwym zakresie swoich możliwości, wcale się tą kwestią nie interesuje, nawet nie markując, że próbuje realizować oczekiwań wyborców, bo jest tak bardzo zajęty samym sobą. Czy to jedno z drugim ma zresztą jakokolwiek związek? Toretycznie, wyborcy powinni znać poglądy ludzi do władzy przez nich wybieranych, zanim wrzucą do urny wyborczą kartkę. Wydaje się też naturalne, że skoro to oni wybierają, to powinni również dokładnie wiedzieć o co im samym w tych wyborach chodzi. Okazuje się to jednak czymś zupełnie nieosiągalnym, a popularności politycznym wybrańcom potrafią dodawać nawet głoszone przez nich nonsensy, a nie znamiona poważniejszej wiedzy o świecie, którym zamierzają współrządzić. W rezultacie, rządami swobodnie i demokratycznie przez ludzi wybieranym, nie rządzi nic innego, poza przypadkowym biegiem zdarzeń, a nie ci, którzy z wyborczej odpowiedzialności tymi zdarzeniami winni zarządzać i odpowiadać za tego następstwa.

Paweł Kukiz, faktyczny i całkiem niespodziewany zwycięzca wyborów prezydenckich, wydaje się być zdania, że ma w rękach całą przyszłość kraju i że to od jego osobistych poglądów zależeć będzie teraz wszystko, ze szczęściem Polaków włącznie. Wiecznie powtarzającym się przekonaniem ludzi, którzy zostali niespodziewanie wyniesieni na szczyty jest również to, że uważają swój sukces wyłącznie za zasługę własnego geniuszu, za rodzaj politycznej unikalności i wyjątkowych zdolności osobistych. Tymczasem, Kukiza nikt by nawet nie zauważył, gdyby nie szczególny zbieg okoliczności i gdyby nie miał wcześniej w kraju miejsca głęboki kryzys dotychczasowych elit politycznych, które zdążyły nabrać przekonania o swej własnej wyjątkowości i niezastępowalności. Nie są najwyraźniej zdolne do zrozumienia tego, że – jak wszystko w przestrzeni polityki – są tylko efektem zmiennych fal społecznego zapotrzebowania. Rzecz w tym, że i samo zapotrzebowanie jest bardziej rezultatem wyobraźni oczekiwań, anieżeli formułowanych społecznych programów, które na poważnie podsumują dopiero przyszli historycy. Tyle, że wtedy, będzie to już przysłowiowa musztarda po obiedzie. Skutki przypadkowych zdarzeń bywają jednak odległe od pierwotnych oczekiwań wyborców. Przyczyną tego jest też i to, że decyzjami wyborców nie rządzi ich własna wiedza o rzeczywistości, czy też wyobraźnia osadzona w racjonalnym myśleniu, lecz tylko same, często pozbawione tej racjonalności odruchy, wmontowane w prąd zmian o znacznie szerszym zasięgu, zupełnie od wyborców niezależnych. Ci ostatni, stają się wtedy podobni do mrówek: są oto istotami koniecznymi dla istnienia samego mrowiska, tyle, że mrowisko, a nie oni sami, ma w tajemniczy sposób nad nimi władzę, a nie na odwrót. Zniknięcie jednego, pięciu czy nawet pięćdziesięciu mrówek, jest dla samego mrowiska niezauważalne i bez znaczenia. Istotny jest mrowiska cel. Jaki jest cel polskiego mrowiska?

Nasuwa się w tym miejscu dość odległe porównanie. Oto sędziwy prezydent afrykańskiego Zimbabwe – Robert Mugabe, zasłużony długoletnią walką przeciwko kolonizatorom, nazywaną w tych czasach narodowo-wyzwoleńczą, doszedł przed trzydziestu pięciu laty do władzy w dawnej Rodezji Północnej, jednej z najbogatszych wtedy brytyjskich kolonii w Afryce. To kraj większy od Polski – o powierzchni ponad 390 tysięcy kilometrów kwadratowych. Za czasów kolonialnych, jego mieszkańcy cieszyli się bodaj najwyższą stopą życiową spośród wszystkich podobnych tworów rozsianych po Czarnej Afryce. Mugabe rządzi krajem lat kilkadziesiąt, sam ma dzisiaj dziewięćdziesiąt jeden lat, ale praktycznie wciąż nikt nie zagraża jego władzy, chociaż w okresie jego rządów Zimbabwe przekształciła się z jednego z najlepiej rządzonych krajów, w podmiot pod każdym względem upadły. Jego polityka wewnętrzna była z początku ostrożna, ponieważ dla zachowania poziomu życie mieszkańców potrzebne było utrzymanie wydajności rolnictwa, znajdującego się wciąż w posiadaniu białych farmerów (70% ziemi w kraju dla 3% ludności) oraz pobrytyjskie instytucje państwa prawa. Reformy zrównujące białych z czarnymi przeprowadzano więc głównie w dziedzinie oświaty i zdrowia. Próbowano także realizować programy rozwojowe z pomocą Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Rząd Roberta Mugabe prowadził też z początku aktywną i skuteczną politykę zagraniczną. Był nawet w swoim czasie swoistą lokalną potęgą polityczną. Dzisiaj, po ćwierćwieczu ryzykownych eksperymentów społecznych, jest krajem upadłym we wszystkich dziedzinach, ale w jego społeczeństwie nie tli się nawet iskierka buntu. Czarna większość jest zadowolona z tego, że gospodarczo i politycznie unicestwiono białą mniejszość, chociaż zarządzane przez białych płodne farmy efektywnie produkujące na eksport, zamieniono w małe, podobne do chłopskich, poletka. Kiedyś czarni Rodezyjczycy żyli, to prawda, pod władzą białej elity, ale za to w zamożnym, dobrze rządzonym kraju. Teraz żyją w państwie rządzonym przez czarnych, lecz tak biednym, że aż upadłym i nie potrafiącym nawet utrzymać przy życiu własnej waluty.

Dolar Zimbabwe, to jednostka walutowa używana tam od 1980 roku. Dzisiaj, w 2015 roku ma już tylko funkcję pomocniczą wobec amerykańskiego dolara i posiada przy tym tak nietypową historię, że trudno doszukać się podobnych. Do czasu rozpoczęcia przez Mugabe reform własnościowych na rzecz czarnych współobywateli, kurs narodowej waluty był stabilny, wzrost gospodarczy znaczny, a prawa ekonomiczne działały bez zakłóceń. Po 2000 roku nasilił się jednak wewnętrzyny kryzys walutowy, z tej oto przyczyny, że rząd czarnej większości podjął działania zmierzające do siłowego wywłaszczenia białych z ich majątków ziemskich w celu „sprawiedliwego” ich podziału pomiędzy czarną ludność. W pierwszym etapie doprowadziło to do głębokiego załamania eksportu płodów rolnych, będącego kiedyś podstawą gospodarczej stabilności kraju i względnej zamożności mieszkańców. Brak wpływów z eksportu i niemożność zastąpienia ich innymi źródłami doprowadził najpierw do inflacji, potem do hiperinflacji, by skończyć się czymś niebotycznym – koniecznością druku banknotów o nominale stu trylionów (!) dolarów zimbabweńskich. Mugabe próbował ratować sytuację sztuczkami przeliczeniowymi. W 2006 roku przeprowadzono denominację o trzy rzędy wielkości (1000 do 1). Prócz zwykłych banknotów wypuszczono do obiegu czeki na okaziciela (Bearer Cheque) wydawane na okres jednego roku, ale przeznaczone wyłącznie dla zagranicznych turystów. Pomimo tego, hiperinflacja w dwa lata później wyniosła w skali rocznej 231 milionów (!) procent, a jeden dolar amerykański wart był dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów Zimbabwe. Do obiegu wprowadzono więc jeszcze większy nominał – banknot opiewający na pięćset milionów (!) dolarów Zimbabwe tak, że jeden dolar amerykański wart był wedle kursu bankowego już ponad dziesięć miliardów (!) dolarów Zimbabwe, a według kursu rynkowego czterokrotnie więcej, czyli czterdzieści miliardów (!). Banknot o najwyższym nominale miał zatem wartość zaledwie trzech polskich groszy,  lecz – jakby i tego było mało – do obiegu wprowadzono kolejny, tym razem o nominale stu miliardów dolarów Zimbabwe.W lipcu 2008 roku, według kursu oficjalnego za dolara amerykańskiego płacono niemal siedemdziesiąt miliardów lokalnych dolarów. W sierpniu 2008 roku przeprowadzono kolejną denominację w stosunku 10 000 000 000:1, aby ograniczyć skutki dotychczasowej hiperinflacji. Wprowadzono banknoty o wartości od 1 do 500 dolarów. Ze względu na brak działań polepszających sytuację gospodarczą, hiperinflacja trwała jednak nadal i dalsze nominały pojawiały się odpowiednio, a sytuacja się powtórzyła w taki sposób, że w styczniu 2009 roku jeden dolar amerykański uzyskał już kurs stu trylionów (!) dolarów Zimbabwe.

Dollar ZimbabweDokonano kolejnej denominacji, tym razem w stosunku 1 000 000 000 000:1. Wprowadzono do obiegu banknoty o nominałach $1, $5, $10, $20, $50, $100, $500, lecz lokalna waluta tak bardzo straciła zaufanie mieszkańców, że środkiem płatniczym w kraju stał się, obok dolara zimbabweńskiego, także dolar amerykański. Finał jest taki, że od 15 czerwca do 30 września 2015 roku Bank Centralny przeprowadzi operację ostatecznego wycofania z użycia wszystkich dolarów zimbabweńskich, które przestaną być legalnym środkiem płatniczym. Zastąpią je waluty sąsiadów – południowoafrykański rand, pula z sąsiedniej półpustynnej Botswany oraz amerykański dolar. Inaczej mówiąc, narodowe finanse Zimbabwe przestaną ostatecznie istnieć. Co jednak zadziwia najbardziej, to brak oznak buntu wobec oczywistej degrengolady kraju pod rządami „dożywotniego prezydenta”, skądinąd absolwenta University of London International Programmes z uzyskanym stopniem Master of Science. Co takiego Mugabe wie o rządzonym przez siebie społeczeństwie, że nie obawia się, że sprowokuje swoim postępowaniem bunt ludności? Wiele wskazuje na to, że zaspokojony głód ziemi odebranej białym Rodezyjczykom spowodował, że wybaczane jest mu wszystko, pomimo bezprecedensowej ruiny gospodarki. Nie stoi za tym ani klarowny mechanizm politczny, ani też „normalny” rachunek strat i korzyści, a sprawa mieści się gdzieś w głębokich pokładach mentalności mieszkańców. Czy podobny mechanizm tyle, że o innym stopniu natężenia może również pojawić się w Polsce w następstwie politycznego fenomenu Kukiza?  Na ile aberracyjne zjawisko wybaczania władzy wszystkiego w zamian za łechtanie niektórych części umysłu mieszkańców również i tu może przynieść skutek w postaci otrzymania i utrzymania się przy władzy?

            Nie tylko przyszłość naszego kraju, ale i całego świata jest dzisiaj tak wielką zagadką, jaką nie była nigdy wcześniej i to pomimo wielkiego postępu nauk społeczno-politycznych. Zadziwiające, że im większy jest tych nauk rozwój, tym w mniejszym stopniu udaje się nam przewidzieć przyszłość. Czy to tylko niedostatek wiedzy i umiejętności, czy też sprawa ma głębsze przyczyny? Dawniej, zawsze pojawiali się ludzie gotowi do dokonania „ostatecznej” syntezy dziejów ludzkości, uzasadniającej ich własne poglądy na temat przeszłości i przyszłości świata. Dzisiaj, znaleźliśmy się w sytuacji, kiedy żadna synteza nie dostarcza dowodu, co do kierunku w którym on właściwie zmierza. Ostatnie ćwierćwiecze było wyjątkowo nasycone przepowiedniami uzasadnianymi najnowszymi efektami badań nad międzynarodowymi stosunkami, w których realizuje się współczesny świat. Jak dotąd, żadna z nich się jednak nie sprawdziła.

            Polska w pełni uczestniczy w światowym porządku i musi się liczyć z jego zasadami. Jeszcze do niedawna wydawać się mogło, że załamanie XX-wiecznego układu międzynarodowego wydarzyło się w 1991 roku tylko wskutek upadku ówczesnej Rosji, przybranej w imperialną postać Związku Sowieckiego. Wnioski, jakie z tego faktu wyciągnięto były jednak nieostre. Odpowiedź na zagadkę przyszłości światowej pozycji Zachodu kryje się w samej jego istocie, w którego granicach, to prawda, trudno się znaleźć, ale jest też jego kulturowe korzenie są tak trwałe, że jest prawie niemożliwe, by jego członkostwo utracić. Ten obraz się jednak dynamicznie zmienia. Jeszcze dziesięć lat temu mieszkańcy Polski wyrażali się o krajach zachodniej strefy kulturowej per oni, teraz używają już formy my. Czy to oznacza też, że istotą Zachodu jest również jego stała ewolucja i twałe poszerzanie zakresu oddziaływania? Czy siły, które pojawiły się w Polsce w następstwie sukcesu ruchu Kukiza, są prawdziwym zwiastunem nowego, czy też tylko nietrwałą efemerydą? I prawdę mówiąc, czego właściwie mają być zwiastunem? Przed niemal ćwiećwieczem, intelektualny świat emocjonował się wymianą poglądów Huntingtona z jego japońskiego pochodzenia uczniem, Francisem Fukuyamą. Ten ostatni, w eseju o znamiennym tytule Koniec historii, ogłosił jako pewnik zakończenie oto społeczno-politycznej ewolucji świata. Co więcej, świat miał się w tym kierunku toczyć już tylko ku lepszemu i tylko siłą własnej inercji, bez potrzeby większej aktywności samych ludzi. Teza tchnęła prostolinijnym optymizmem, dowodząc, że świat nieodwołalnie podąża w kierunku jednej cywilizacji globalnej opartej na zasadach wolnego rynku, prywatnej własności i demokratycznego ustroju politycznego, a różnice  religijne, obyczajowe, kuchni i sposobów spędzania wolnego czasu będą miały tylko regionalne zabarwienie. Wedle Fukuyamy. Świat oczekuje jednej cywilizacji globalnej.Nie zejdą  – twierdził – z areny dziejowej tzw. ważne wydarzenia i nie zabraknie opisujących je gazet. Stanie się natomiast coś innego: nie będzie już dalszego rozwoju podstawowych zasad oraz społecznych instytucji, wszystkie istotne problemy znajdą bowiem swe ostateczne rozwiązanie”. Jeden świat, chociaż pełen różnorodności! Trochę to to jeszcze potrwa, by rzecz stała się faktem, ale czyż nie o to szło od samego początku?

     Dawny mentor Fukuyamy, amerykański profesor Huntington aż zakipiał z irytacji i postawił tezę całkiem przeciwną, mianowicie taką, że oto świat wyzwolony od militarnej dominacji Zachodu podąży – równie samoczynnie – w zupełnie inną stronę i zakwitnie odrodzonymi, samodzielnymi tworami wielkich kultur, które stoczą między sobą, ale głównie ze światem zachodnim, prawdziwy bój o dominację. Od tego czasu minęło całe ćwierćwiecze, z całą pewnością niepodobne do linii myślenia Fukuyamy.  Huntington, zmarły w 2008 roku, też nie mógłby sobie gratulować trafności przewidywań. Dzisiejszy świat nie jest zapełniony równoprawnymi tworami, sprawiając raczej wrażenie pogłębiającego się chaosu, niż rosnącego porządku. Przyszłość Zachodu miałaby teraz zależeć od uporania się z problemami dostarczającymi argumentów o moralnej wyższości muzułmanów i Azjatów. Huntington podkreślał malejącą według niego atrakcyjność cywilizacji zachodniej w najnowszej historii świata oraz przesuwanie się jego ciężaru społeczno-gospodarczego w kierunku szeroko pojmowanego Orientu. Odsetek ludności świata pod polityczną kontrolą Zachodu miałby wedle szacunków spaść w latach 1900-1995 z 44,3% do 13,1%; udział w światowej produkcji wyrobów gotowych w latach 1928-1980 z 84,2% do 57,8%; natomiast jego udział w światowym PKB w latach 1950-1992 obniżył się z 64,1% do 48,9%. Czy znamienna zmiana orientacji Polaków na bardziej antyzachodnią, wyrażona wynikami prezydenckich wyborów idzie w tym właśnie kierunku? Świadczy to również o tym, że znany nam świat – wbrew przekonaniu Fukuyamy – wciąż jest pełen czyhających pułapek. Największą z nich, miałaby być narastająca rola świata Orientu, pomniejszająca możliwości wpływania nań przez Zachód.

Zachod i Orient            Wiele jednak wskazuje na to, że obie przepowiednie – zarówno ta Fukuyamy, jak i ta Huntingtona są błędne. Świat będzie raczej toczył się w kierunku wszechogarniającej konwergencji cech Wschodu i Zachodu, ale proces będzie przebiegać przez przyjmowanie raczej zachodnich wzorców przez Orient, niż orientalnych przez Zachód. Przykładem takiego przypadku może być Japonia, które stała się krajem niemal zachodniego typu, nie tracąc przy tym niczego ze swojego dalekowschodniego kolorytu. Również i polska sytuacja wyborcza dowodzi raczej, że czekają nas czasy, jakich nigdy przedtem nie doświadczaliśmy. Najmłodsze pokolenia, nie znające ani siermiężności leninowsko-stalinowskiego wariantu socjalizmu, ani też nużącego dorabiania się ich rodziców w ciągu ćwierćwiecza polskiego kapitalizmu, zapragnęły mieć od razu wszystko – socjalistyczną równość w dobrobycie, kapitalistyczną wolność indywidualnych decyzji i jednocześnie otwarte drzwi na świat składający się z jednakowo równych elementów, które powinny z łatwością dać dostosować się każdemu, kto tego zapragnie. Zdają się oczekiwać tylko dobrych wiadomości, nie dostrzegając większych zagrożeń. Skąd ten optymizm? Tylko z młodzieńczości poglądów i braku doświadczenia, czy też jest to znamieniem zupełnie nowych czasów – nieco chaotycznych, ale za to pełnych niespodzianek?  Ci, którzy lubią niespodzianki z pewnością będą zadowoleni, ale wciąż pozostaje cała reszta, która przywykla do przewidywalnej stabilności. A może to właśnie ona nie znajdzie już dla siebie w kraju miejsca i będzie z kolei skazywana na emigrację?

By Rafal Krawczyk

1 Comment

  • Bardzo ciekawy post jednakże znów zbyt beztrosko podchodzi Pan do danych statystycznych gdyby Ukraina miała półtora razy więcej ludzi niż Polska musiałby mieć ich ok.60 milionów a nie jak w rzeczywistości 42.5 w stosunku do 38,5 w Polsce. Proszę nie deprecjonować potencjału Polski wystarczy jak wszyscy politycy to robią..

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Related Posts

No widgets found. Go to Widget page and add the widget in Offcanvas Sidebar Widget Area.