W zakończeniu ostatniego blogu, tuż przed wyborami, napisałem o polskim wyborcy żaląc się na jego wiecznie spóźniony refleks, że „obudziłeś się, człowieku, za późno. Pozostało ci głosować na Palikota…”. Nie myślałem jeszcze wtedy o tym, że właśnie Palikot okaże się istotnie największą niespodzianką. Ni to czarny koń, ni to czarny kot, wszedł do Sejmu z fanfarami grzmiącymi triumfalnie na wszystkie strony świata. Co będzie dalej nie wie jednak nikt. Już pierwsze starcie w trójkącie Tusk-Schetyna-Komorowski dało sygnał, że po zwycięskich wyborach pójdzie nie tyle o ważne dla nas (wyborców) sprawy, ile o podział władzy. Rzeczy ważne muszą przecież przeczekać rzeczy jeszcze ważniejsze… Tymczasem jest już tydzień po wyborach, a media wciąż tylko o Palikocie. Ludzie! Przecież on dostał tylko dziesięć procent! Mówi, że wygra następne? Jeśli nie zgłupieje (sukces często wiedzie w objęcia głupoty), dzisiaj już bym tego nie wykluczał i potraktował sprawę nadzwyczaj poważnie.
Jak ocenić triumf Palikota?
To niewątpliwie jego sukces osobisty, skoro przed wyborami nikt nie chciał na niego postawić nawet funta kłaków. Ale, co ten sukces właściwie znaczy? Przecież milionowi jego wyborców z pewnością nie chodziło o zdejmowanie drewnianego krucyfiksu skromnie nikomu niewadzącemu na futrynie jednego z wielu sejmowych wyjść. Ale czy sam Palikot rozumie o co im, tym jego wyborcom, naprawdę poszło? Jego zerkanie w kierunku Urbana i dawnych SLD-dowskich fachowców to jakiś kolejny blef? Z całą pewnością ludzie nie głosowali ani na redakcję NIE, ani na byłych członków znikającej p(P)artii. A może po prostu Polska się zmniejsza i jej obywatele mają coraz mniejsze ambicje w stosunku do rozrastającego się ego jej polityków? Gołym okiem przecież widać, że obywatele Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie potrafią wytrzymać siły wzroku małego rycerza z PiSu i kryją się przed nim gdzie popadnie. Gotowi są nawet pójść za Palikotem. Ale dokąd? Żarty żartami, ale warto pokusić się o poważną diagnozę, skoro od niej może zależeć nasz święty spokój w następnych czterech latach.
To, że Polska się politycznie zmniejsza jest coraz lepiej widoczne. Nie, nie! Terytorium mamy wciąż to samo, nikt nie kradnie nam ziemi skąd nasz ród. Jednak rozmiary problemów, które ożywiają naród są coraz mniejsze. Zniknęły gdzieś nacjonalizmy, wielkie cele i imponderabilia. Istotne nagle zrobiło się to, co tam właściwie i dlaczego wisi w Sejmie? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że na pierwszej sesji naszych wybrańców problem tego, co tam wisi okaże się kwestią numer jeden. Bo prawdą też jest, że coraz mniej jest o czym mówić publicznie i odpowiedzialnie. Coraz więcej rzeczy dzieje się poza nami i warto byłoby zastanowić się nad mechanizmem tego „się dziania”, aby przynajmniej rozumieć własne otoczenie i kierunek, w którym to wszystko zmierza, choćby dlatego, że pływanie pod prąd jest wybitnie męczące. A zmierza to wszystko gdzieś razem z nami, czy tego chcemy, czy nie. Uczestnicząc w znacznie większej całości, jaką jest Unia Europejska, Polska jako suwerenny podmiot ma coraz mniejsze pole manewru dla manifestowania swej odrębności i oryginalności. Kiedyś, na samym początku przemian, wydawało nam się, że polityka to wielka rzecz, za którą warto jest oddać duszę i umysł, tak jak warto poświęcić się dla wielkiego celu. Ale jakiemu to wielkiemu celowi mogą poświęcać się nasi współcześni politycy? No właśnie, jakiemu? Dzieje się tak nie tylko dlatego, że ludzki garnitur garnący się do polityki jest coraz bardziej wymięty, a jego treść zamiast nabierać istoty, dostaje miałkości. Coraz mniej spraw kraju zależy od samych jego obywateli i coraz mniejsze pole manewru mają jego parlamentarni przedstawiciele. Sam premier, zresztą, uzależnił termin prezentacji składu nowego rządu od terminu zakończenia polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Jej nikła rola, za którą idą bardzo wątpliwe kompetencje, okazuje się jednak – to znamienne! – ważniejsza niż rzecz, jak by się wydawało pierwszej konieczności, to jest uformowanie się narodowej władzy wykonawczej. Oto znamię czasów i przyczyna narastającej rozpaczy narodowców! Trudno w to uwierzyć, ale naprawdę ten świat robi się coraz mniej narodowy i lokalny, a coraz bardziej globalny. Ojczyzna Nasza staje się coraz mniejsza i przekształca się z tak wielkiej, że prawie od morza do morza – w całkiem malutką z odpowiednio małymi problemami. Przy czym, wcale nie stoi to w sprzeczności z innym ważnym faktem, że sami Polacy możliwości mają coraz więcej, świat stanął przed nimi otworem i mogą się nim posługiwać w miarę nowych możliwości, jeśli tylko potrafią je wykorzystać. Doceńmy to! Polska znaczy dzisiaj tyle, ile znaczy zjednoczona Europa. A ile znaczy Polska i jej Europa, tyle też i Polak może wyrwać dla siebie z otaczającego go świata. Pod jednym wszakże warunkiem, że stara się zrozumieć jaki to świat go otacza oraz kto i jakie wyciąga w jego kierunku macki. To świat tyleż niebezpieczny pokusami, ile i obiecujący.
A jaka jest ta Europa i na ile jest naprawdę zjednoczona? Nie do wiary, ale minęło zaledwie siedem lat od poszerzenia Unii Europejskiej i wejścia w jej skład kraju znad Wisły. Rzecz trudna do uwierzenia nie tylko dlatego, że czas biegnie szybko, lecz że już właściwie zapomnieliśmy jak to jest poza Unią. Więcej, zapomnieliśmy, że w ogóle można być poza Unią. Boimy się tego euro, ale bez niego też niewygodnie i wcale nie bezpieczniej. Tusk z jego Prezydencją jest dla nas dzisiaj czymś tak samo oczywistym, jak wymienialna złotówka, a myśl o rozpadzie, dezintegracji i powrocie do Europy podzielonej zasiekami z kolczastego drutu wydaje się zupełnie niedorzeczna. I jest taka. Trudno przewidzieć jak zakończy się kryzys wspólnej waluty, ale jest oczywiste, że europejska jedność stała się nie tylko historycznym faktem, ale faktem umysłowym, czyli zdarzeniem nieodwracalnym. Tyle, że niezależnie od tych osiągnięć, Europa też się jakoś starzeje i powoli linieje, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, że od jakiegoś czasu nie jest już na świecie sama, do czego się miała czas przyzwyczaić jeszcze w czasach kolonialnych. Nie tylko Stany Zjednoczone wyrosły na pierwszą potęgę, lecz wyrastają następne: Chiny, Indie, Brazylia…
Nasz świat właśnie z coraz większą grozą rozprawia o zbliżaniu się światowego kryzysu. Najpierw jednak warto zadać pytanie o istotę kryzysu, który nas rzekomo osacza, zbliża się wielkimi krokami i ma być czymś zupełnie nieubłaganym. Wszyscy fachowcy gremialnie wskazują na przykład, z którego należy zaczerpnąć nauki: Wielki Kryzys lat 1929-1933. Nic bardziej zwodniczego. Ten, który nadchodzi (a może nie nadchodzi wcale, tylko fachowcy tak gadają) będzie miał zupełnie inne oblicze i diametralnie odmienną naturę. Tamten był naprawdę światowy – ten dotyczy TYLKO Świata Białego Człowieka – Europy, Ameryki i Australii. Ludzie! Nie ma światowego kryzysu. Jest kryzys Zachodu! Zachód jest przy tym prawym tego rzekomego kryzysu ojcem. Jak każdy ojciec koncentruje się na wspomnieniu przyjemności dziecka robienia, lecz niełatwo przychodzi mu myśleć o czynu następstwach, czyli o obowiązkach jakie z tego wynikać powinny. A obowiązek jest prosty jako następstwo udanej misji cywilizacyjnej: kraje dawniej słabo rozwinięte – rzeczone Chiny, Indie i Brazylia – nauczyły się od Zachodu organizować swoje własne społeczeństwa przemysłowe. W himalajskim Bhutanie, po wybudowaniu elektrowni, produkt krajowy brutto wzrósł o 25 procent w ciągu jednego roku! Tam kryzysu nie ma wcale. Przeciwnie, jest gwałtowny wzrost gospodarczy. Skąd Bhutańczycy mają elektrownię? Z Zachodu! Ale czyj będzie prąd z elektrowni? Bhutański! Czyje będzie światło w domach i instytucjach? Bhutańskie! Czyje będą maszyny napędzające nową produkcję bhutańskim prądem? Bhutańskie! Tylko, żebyśmy my, tu w Europie, dowiedzieli się z Wyborczej Gazety o tym, że Bhutan ma nową elektrownię, jego król musiał ożenić się z pięknością z ludu, w której zakochał się, gdy miał lat czternaście. Przy tej okazji napisano i o elektrowni. Ludzi Zachodu interesuje bowiem egzotyka, czyli inność, na zagrożenia zwracają zwykle uwagę dopiero wtedy, gdy jest już za późno. Nie zauważają przy tym, że ta egzotyka jest dzisiaj w zaniku, że cały świat robi się powoli „taki-jak-zachodni”, ale coraz w nim mniej miejsca dla samego Zachodu. Konkurencja rośnie mu tak gwałtownie, że nie nadąża nawet z obserwacją fenomenu. I dobrze! Przecież (teoretycznie) o to właśnie szło. Jeśli jednak Zachód chce nadal przetrwać jako światowa siła wiodąca, musi naprawdę to wszystko ponownie przemyśleć, znowu znaleźć dla siebie miejsce i nie dać się wylać z własną kąpielą na co się dzisiaj zanosi. Inaczej, bieda nam wszystkim, bo symptomy nowego, są już widoczne w demonstracjach na Wall Street, na ulicach Madrytu, w parlamencie Włoch, w greckim kryzysie, a w Polsce uśmiechają się do nas szeroko ustami Palikota.