Ukazało się polskie wydanie książki Marka Chodakiewicza zatytułowanej „Międzymorze”. Idzie o obszar rozłożony pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym. To jednak inna definicja pojęcia niż ta, jaka funkcjonowała w okresie międzywojennym, kiedy polityczni optymiści widzieli je jako wspólnotę rozłożoną od Finlandii i krajów bałtyckich na północy, po Bułgarię i Grecję na południu. Książka może być potraktowana jako wydarzenie nie tylko wydawnicze, ale również i polityczne, choćby z tej przyczyny, że jest to pierwsze poważne opracowanie zagadnienia traktowanego dotąd hasłowo, za którym właściwie nigdy nie pojawiła się głębsza treść.
Polacy nie cenią „wielkoświatowych” tworów własnych rodaków, więc istotne jest również i to, że polskie tłumaczenie książki ukazało się w cztery lata po wydaniu amerykańskim. Autor jest naturalizowanym Amerykaninem i pracownikiem amerykańskich instytutów naukowych, tyle, że urodzonym w Warszawie. W Polsce dzieło ukazało się w 2016 roku, a jego anglojęzyczny oryginał z roku 2012 był przeznaczony dla czytelników amerykańskich. Miał za zadanie dać im przynajmniej podstawy wiedzy o naszym regionie. To samo w sobie jest znamienne, ponieważ polityczną tradycją amerykańską jest uznawanie środkowej części Europy za mało ciekawą i politycznie nieistotną strefę przejściową pomiędzy Europą i Rosją, nie zaś za region pełniący samodzielną funkcję geopolityczną. Miałby on być, wedle tego podejścia, jedynie wypełnieniem przestrzeni pomiędzy imperialną Rosją a Niemcami i zachodnią Europą i niczym więcej.
Znamienne jest, że książka nie spotkała się z aplauzem ze strony Unii Europejskiej. Nawet Donald Tusk, jej wysoki funkcjonariusz, związany z Polską wieloma latami pracy politycznej odniósł się do kwestii zadziwiająco chłodno, chociaż jej treść dotyczy regionu, z którego sam pochodzi. „Na przykład idea Międzymorza, lansowana przez polityków PiS – podkreślił – a więc Polska położona między Rosją a Niemcami, a precyzyjniej raczej między Rosją a Unią Europejską, wybuduje jakiś wyśniony pas od morza do morza, który okaże się spełnieniem tych mocarstwowych wizji. W polityce, jeśli ktoś przesadzi z oceną swoich możliwości, może doprowadzić do katastrofy”. Z jego punktu widzenia siłą Polski ma być tylko jej lojalne członkostwo w zjednoczonej Europie. „I dlatego to, co wydaje mi się jakby kluczowym dzisiaj przykazaniem, i będę to powtarzał jak mantrę, to to, że w interesie Polski jest mocna Europa. Bez mocnej Europy i z Polską poza tą mocną Europą nie mamy większych szans na przetrwanie. Taka jest brutalna prawda. W takim miejscu przyszło nam żyć. Po raz pierwszy mamy realną szansę na dziesięciolecia, być może na wieki, zakotwiczyć bezpiecznie Polskę. Każdy kto naraża to na szwank – a uważam, że dziś wielu w Polsce naraża – nie wie, co czyni, a jeśli wie co czyni, to będzie przeklęty”. Rozumowanie nie jest pozbawione logiki mającej źródło w osobistym doświadczeniu autora myśli, zarówno jako premiera polskiego rządu, jak i wysokiego unijnego funkcjonariusza. Tyle, że wyziera z niego również obawa granicząca ze strachem o przyszłość samej Unii w sytuacji, gdyby kraj nie był jej częścią, a na prominentnych Polaków przestałyby czekać intratne posady. Z jego rozumowania wynika, że czeka nas wtedy nieodwracalny potop. Tyle, że jest w tym też i pewne przekłamanie. Czy budowa w miarę samodzielnej strefy położonej pomiędzy Rosją a zachodnią częścią Europy musi się koniecznie wiązać z jej antyeuropejskością i zdaniem na dobrą wolę potężnej, mocarstwowej i zawsze antypolskiej Rosji? Czy Europa w jej dzisiejszej formie nie jest zjawiskiem trwałym i czy przyzwolenie na pewną autonomię Międzymorza wyrządza jej szkodę? A jeśli nie jest, to co ją zastąpi? Jeśli wyrządza szkodę, to kto ją definiuje? Rosja? Pytanie nabiera szczególnego znaczenia w obliczu węgierskiej, a dzisiaj również i polskiej swego rodzaju antyeuropejskości. Ale czy i taka Rosja, jaką znamy dziś, jest wieczna? Jak zauważył George Friedman „zdrowy rozsądek to jedyna rzecz, na którą nie można liczyć, a racjonalnie myślący ludzie nie są zdolni do przewidywania przyszłości. Ich działania są zdeterminowane przez okoliczności”. Amerykański politolog lansuje przekonanie, że Rosja w swej obecnej quasi-mocarstwowej formie nie przetrwa najbliższej dekady. Jaki plan ma Unia Europejska na okoliczność zagospodarowania przestrzeni, jaka się po niej wyłoni? Odpowiedź jest, niestety, prosta: zachodnia Europa nie wyobraża sobie jej wschodniej części bez rosyjskiej dominacji i utrwalonej przejściowości Polski, Czech, czy Węgier. A jeśli to się jednak zdarzy, za czym przemawia wiele argumentów, jakie będzie wtedy miejsce regionu określanego dotąd mianem Międzymorza? Znajdzie się pomiędzy zachodnią Europą, a właściwie czym? Chinami? Mongolią? Smutne, że nawet politykom wybitnej miary brakuje odwagi, by przyznać, że nieuniknione przyjdzie także i bez ich wsparcia i pobożnie wierzą w odwieczność Rosji w jej dotychczasowej formie. Jak w niedawnym wydaniu tygodnika Wprost zauważa Andrzej Saramonowicz „po stu latach od sformułowania przez Piłsudskiego koncepcji Międzymorza brzmi ona nad wyraz aktualnie. Jej realizacja może się teraz powieść, bo dziś wymarzona przez marszałka federacja już istnieje – jest nią Unia Europejska, czyli współczesna wersja uniwersalistycznego cesarstwa, które tysiąc lat temu wyśnił Otton III. Jeżeli Kijów znajdzie się w orbicie europejskiego uniwersum, Polska zapewni sobie w miarę bezpieczny los na kolejne lata”. Warto pamiętać, że ów rzymski cesarz Otton wyznaczył Polskę Chrobrego jako organizatora Sklawinii, czwartej, wschodniej części wymarzonego przezeń uniwersalnego Imperium.
Książka Chodakiewicza Międzymorze, od której zaczęliśmy nasze wywody, jest przez jej recenzenta uznawana za „opus magnum” uczonego Amerykanina o polskich korzeniach. Spinać ma przeszłość, teraźniejszość i przyszłość obszarów znajdujących się pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym, na których od tysiąclecia rozgrywa się historia wielu państw i narodów, z którymi współżyliśmy i wciąż współżyjemy. To wizja historii, która pokazuje, że najważniejsze dla mozaiki kulturowej regionu jest to, by mimo rozmaitych przeszkód, wciąż był całością. Historia tak ukształtowała Europę, że Międzymorze jest istotnie całością, aczkolwiek szczególnego rodzaju i pomimo rosyjskich i prusko-niemieckich wysiłków przekształcenia go w ich własną półkolonię. Mimo dwóch stuleci wysiłków, to się nie tylko nie udało, ale przeciwnie – idea nabrała ponownie żywotności. „Marek Jan Chodakiewicz skupia swoją uwagę – zauważa komentator angielskiego wydania książki – „na idei Międzymorza z kilku względów. Najważniejym jest to, że dziedzictwo wolności i praw człowieka emanujące z tradycji Polsko-Litewsko-Ruskiej Rzeczypospolitej sprowadza się do idei Międzymorza z kilku przyczyn, z których najważniejsze jest to, że jest ideowo i kulturowo kompatybilne z amerykańskim interesem narodowym. Jest również bramą zarówno dla Wschodu, jak i Zachodu.(…) Region może stać się trampoliną skierowaną dla pozostałych państw post-sowieckich włącznie z Kaukazem, Azją Centralną i samą Federacją Rosyjską”. Autor książki zauważa, że zapomniano o tym, iż tak zdefiniowane Międzymorze istniało jako polityczny podmiot przez kilka stuleci, a „wprowadzając ponowny dyskurs w tej sprawie autor naświetla niezależną i odrębną naturę regionu”. Można powiedzieć więcej: dopóty, dopóki istniała strefa przejściowa między zachodnią Europą a azjatyckością Rosji w postaci Rzeczypospolitej Obojga (a faktycznie Trojga) Narodów, istniała też na kontynencie względna równowaga, a Rosja była wobec niego potęgą zewnętrzną nie mająca dostępu do wnętrza.
Sprawa ma szersze znaczenie. Musi wywołać ogólnoeuropejską debatę na temat samej idei europejskości i samego kształtu Europy. Trzeba odpowiedzieć na pytanie, czy dzisiejsza i przyszła Europa, to tylko mechaniczne poszerzenie strefy oddziaływania zachodnioeuropejskich modeli społecznych, czy też również i konieczność uznania różnorodności kulturowej regionu oraz jego odmienności zarówno w stosunku do wschodniej, jak i do zachodniej Europy. Pojawia się bowiem pytanie o to, czy we wschodniej jej części, ci którzy tkwią jeszcze w tradycji ukraińskiej białoruskiej, czy litewskiej, wciąż jeszcze są Europejczykami, kimś pośrednim między Europejczykami i Azjatami, czy też dopiero kandydatami do europejskości, skoro mieszkańcy regionu zawsze byli czymś w rodzaju kulturowej hybrydy? Jak w tej sytuacji zaklasyfikować samego Kaczyńskiego i jego zwolenników, których wyrazistą cechą jest uznawanie za wzór nie tylko starożytnego (by nie powiedzieć – archaicznego) rodzaju polskości nie akceptowanej przez „prawdziwych Europejczyków”, ale również i jej agresywnej antyrosyjskości połączonej z głębokim odczuwaniem własnej „tutejszości”? Warto wiedzieć, że w świadomości obywateli Pierwszej Rzeczypospolitej ich sąsiedem od wschodu byli krymscy Tatarzy, natomiast Rosjanie, to była już odległa Azja.
Chodakiewicz jest historykiem polskiego pochodzenia i amerykańskim profesorem specjalizującym się w badaniu stosunków polsko-żydowskich oraz historii Europy Środkowej i Wschodniej XIX-XX wieku. Doktorat zdobył broniąc na Columbia University pracy doktorskiej pod tytułem: Accommodation and Resistance: A Polish County Krasnik during the Second World War and its Aftermath, 1939-1947. W latach 2001–2003 był adiunktem (assistant professor of history) na University of Virginia w Charlottensville. Pełnił też funkcję visiting professor na amerykańskim Loyola Marymount Univeristy. Od 2003 jest pracownikiem naukowym w The Institute of World Politics w Waszyngtonie. W kwietniu 2005 roku został powołany do amerykańskiej Rady Pamięci Holokaustu, a od 2008 jest kierownikiem Katedry Studiów Polskich imienia Tadeusza Kościuszki (The Kosciuszko Chair of Polish Studies). Inaczej mówiąc nie można mu zarzucić prowincjonalności poglądów ani też braku naukowego doświadczenia. Bieżące wydarzenia w kraju dodają tylko omawianej przez niego kwestii swoistej pikanterii.
Sienkiewiczowski Longinus Podpięta herbu Zerwikaptur jest w polskiej tradycji swego rodzaju wzorcem patriotyzmu, ale i utożsamieniem ówczesnej litewskości z polskością. Doprowadzony do rozpaczy złośliwościami Zagłoby, nie wiedząc jak odpowiedzieć na jego zaczepki, zwykł mawiać – „słuchać hadko!” Mówiąc inaczej – wstyd słuchać! To charakterystyczne dla polskiej historii, że społeczne przedziały potrafią być tak głębokie i esencjonalne, że przeciwnika aż „słuchać hadko” i nie podejmuje się z nim żadnej debaty. Rzecz jednak w tym, że wbrew ambicjom klasy politycznej, Polska w jej obecnych granicach nie ma w regionie większego znaczenia. Miałaby je, gdyby wraz z sąsiadami powróciła do idei wspólnotowości podobnej do czasów I Rzeczypospolitej. Czym ona była i w jakim znaczeniu może się udać dzisiejszy eksperyment z jej przywołaniem? Dzisiejsza Polska wydaje się jednak być nie tyle wspólnotą różnorodności, jak dawna Rzeczpospolita, ile permanennym polem walki. O co w tej wojnie chodzi i dlaczego jest aż tak zacięta?
W naszym kraju rzecz w gruncie rzeczy sprowadza się do kwestii rozumienia samego pojęcia polskości. Wbrew obiegowej opinii, że sprawa ma charakter oczywisty, wcale tak nie jest. Więcej, istota dzisiejszego konfliktu, który zdążył już przybrać charakter ogólnonarodowy, wiąże się on z tym właśnie problemem. Mam podejrzenie, że wyjaśnienie kryje się w samych początkach, to jest w okresie I Rzeczypospolitej zwanej szlachecką. Skłania mnie do tego refleksja czeskiego pisarza Jaroslava Haszka znanego dzięki „Przygodom dzielnego wojaka Szwejka” oraz jego uwagi wskazujące na głębokie różnice pomiędzy jego rodakami a Polakami. W swoich wspomnieniach z podróży po austriackiej wtedy Galicji zapadło mi w pamięć to, że Haszek jako Czech, w których rodzima szlachta została wytępiona trzysta lat wcześniej, poczuwał się do wspólnotowości z mieszkańcami wsi i miasteczek, nie będąc akceptowanym jako partner przez szlacheckie dwory i dworki. Tam go nie przyjmowano. W ich oczach, kto nie był szlachcicem, ten był rodzajem „podczłowieka”. Nawet tytuł książki ma inne znaczenie dla obu narodów ze względu na wynikajacą z historii odmienność tradycji językowej. W obydwu istnieje słowo „wojak” figurujące w tytule książki, ale odmienność znaczenia jednako brzmiących słów powoduje, że czeski i polski czytelnik jest przygotowany do jej czytania nieco inaczej. Po czesku „vojak”, to „żołnierz”. Tak więc tytuł książki oznacza w gruncie rzeczy „Przygody dzielnego żołnierza Szwejka” i jest wtedy nastrojowo neutralny, albowiem żołnierz, to – jak podaje słownik języka polskiego – osoba pełniąca służbę w siłach zbrojnych danego kraju i zobowiązana do obrony jego granic. Jednak „wojak”, to coś innego, słowo ma bowiem w polszczyźnie bardzo wiele znaczeń. „Wojak”, to nie zwykły wojskowy, ale żołnierz hardy i zadziorny. To również „bojownik”, „weteran”, „stary wiarus”, ale też i „partyzant”, „woj” i „rebeliant”. Tłumaczenie czeskiego „vojak” na polskiego „wojaka”, albo też „żołnierza” znacznie zmienia znaczenie pojęcia, a umieszczone w tytule zapowiada inną treść.
Nieco podobnie, choć nie tak barwnie ma się rzecz z pojęciem polskości. Wydawać by się mogło, że sprawa ociera się o oczywistość. Wedle słownika języka polskiego polskość, to sprawy dotyczące Polski i Polaków. Jednak z dzisiejszej perspektywy, to pytanie ma znacznie szerszy zasięg: o których Polaków chodzi, jako, że wbrew dotychczasowej opinii nie ma już w Polsce jednej Polski, ale jest ich wiele. Każda odwołuje się do innych wartości historycznych. Ich historyczne powiązania pojęciowe też są odmienne. Pierwsza, czyli Polska szlachecka, to tradycja I Rzeczypospolitej rządzonej przez kilkuprocentową mniejszość „herbowych” ziemian. Druga, to Polska katolicka, której korzenie sięgają rezultatów XVI-wiecznej europejskiej wojny religijnej oraz jej konsekwencji w postaci wysforowania się rzymskiego katolicyzmu na kulturowy front ze swoiście monopolistyczną pozycją. Trzecia wreszcie, to XVIII-wieczny fenomen frankizmu, czyli początek stuletniego procesu polonizacji sporego odłamu żydowskich mieszkańców Rzeczypospolitej, która gremialnie przeszła na katolicyzm, została w majestacie XVIII-wiecznego państwa przyjęta do herbów, urzędowo uszlachcona i utworzyła trzon późniejszej warstwy inteligencji miejskiej. Dzisiaj, wszystkie trzy uważają siebie za emanację prawdziwej polskości. Można do tego dodać jeszcze jedną, słabszą, ale wciąż istniejący rodzaj polskości w postaci narodowej lewicy o komunistycznej proweniencji, która za prawdziwie „polską Polskę” uznaje tylko najstaszą, jednonarodową tradycję monarchii piastowskiej, nie zaś jagiellońskiej Rzeczpospolitej z jej wielonarodowością i wieloreligijnością. Tak czy owak, jeśli uznamy stara Rzeczpospolitą za pramatkę polskości, to musimy uznać fakt, że daleko jej było do nadmorodowościowej jednolitości. Jak pisał kiedyś Wincenty Lutosławski „do polskiego narodu należą spolszczeni Niemcy, Tatarzy, Ormianie, Cyganie, Żydzi, jeśli żyją dla wspólnego ideału Polski. Murzyn lub czerwonoskóry może zostać prawdziwym Polakiem, jeśli przyjmie dziedzictwo duchowe polskiego narodu zawarte w jego literaturze, sztuce, polityce, obyczajach i jeśli ma niezłomną wolę przyczyniania się do rozwoju bytu narodowego Polski”. Jeśli tak, to o co w tych dzisiejszych tak zaciętych sporach chodzi?
Interesująca jest z tego punktu widzenia skłonność wymienionych „odmian Polaków” do powoływania się na zróznicowany etos własnego początku. Pierwsza grupa, postszlachecka, ma w swej świadomości jej herbowe początki. Druga, katolicka, powołuje się na łaciński Rzym, nie zauważając niemal tysiącletniej jego wcześniejszej historii, siehajacej czasów zanim ostatecznie ukształtowało się chrześcijaństwo. Trzecia grupa nie manifestuje swej historii, by nie wywołać echa polskiego ansysemityzmu na różne sposoby drzemiącego w kraju od czasów Pierwszej Rzeczypospolitej, antysemityzmu o tyle dziwnego, że łączącego świadomość zapotrzebowania na istnienie grupy ludzi zajmujących się interesami ekonomicznymi z rodzajem niechęci wobec ich kulturowej odmienności. Jeśli dodamy do tego informację, że to ten ostatni odłam Polaków ogłosił siebie nie tylko znamiennym określeniem „inteligencja”, ale również uznał się za jedyny uprawniony do rządzenia Polakami i do niesienia przed resztą przysłowiowego „kaganka oświaty”, to mamy również punkt wyjścia dla zrozumienia przyczyn narastania dzisiejszego konfliktu. Dzisiaj nie ma już miejsca na kulturowe monopole.
Żałować trzeba, że rozważana tu sprawa nie jest poddawana szerokiej dyskusji prowadząc do galimatiasu nieporozumień. Warto przecież wiedzieć kim się jest i kogo się ma za sąsiada. Tyle, że dzisiaj rzecz ulega szczególnej komplikacji. Wymieniając „rodzaje polskości i Polaków” podtrzymywaliśmy w gruncie rzeczy naszą mentalną tradycję do rozróżniania Polaków na „lepszych i gorszych” oraz ograniczania prawa współobywateli do reprezentowania całości społeczeństwa. Milcząco godziliśmy się więc z tym, że pojęcie polskości przysługuje tylko kilku mniejszościowym grupom: tej, posiadającej postszlacheckie korzenie, dosyć świeżej daty postfrankistowskiej inteligencji oraz funkcjonariuszom Kościoła. A co z resztą, której jest nie mniej niż osiemdziesiąt procent społeczeństwa? Naszym zdaniem, to właśnie w tym obszarze mieści się zarówno wyjaśnienie problemu dzisiejszych napięć, jak też i możność ich pacyfikacji.
Tradycją polskiej historiografii jest koncentrowanie się na I Rzeczypospolitej, czyli Polsce szlacheckiej oraz tej inteligenckiej, która nastała po upadku tej pierwszej. Mało kogo interesowała natomiast istota polskiej chłopskości, stanowiącej przeważający element krajowej rzeczywistości historycznej, której istotą była trwała próba niepamiętania tego faktu. Kto dzisiaj pamięta o tym, że „chłop potęgą jest i basta!”. Warto więc w tym miejscu przypomnieć zawiedzione nadzieje dziewiętnastowiecznych pozytywistów sądzących, że radykalność uwłaszczenia chłopów z 1864 roku spowoduje gwałtowny wybuch ich przedsiębiorczości i rozkwit narodowej gospodarki. Ze zdumieniem odnotowali, że pierwsze tego typu oznaki pojawiły się dopiero w dekadę poźniej. Okazało się bowiem, że polscy chłopi przez pokolenia uznawani za pańszczyźnianych podludzi, postanowili teraz stać się ludźmi pełnoprawnymi, czego równie wielopokoleniowym wzorcem byli „panowie szlachta”. W oczach uwłaszczonego ludu prawdziwym człowiekiem był szlachcic, a jego cechą osobniczą było widoczne nieróbstwo i nadzór nad pańszczyźnianą pracą. Przywiązanie „lepszej części narodu” do wykorzystywania ludzi uznanych za niewolników, czyli darmowej obsługi szlacheckiego gospodarstwa, wyrobiło pośród niej raczej etos zabawy, niż pracy. Nawet wojowanie miało pewien posmak zabawowego konkursu o pierwszeństwo. Kiedy więc chłop został zwolniony z obowiązków pracy na pańskim i poczuł się w pełni człowiekiem i „panem”, zechciał wtedy żyć jak pan, a nie jak zwykły chłop ani też żaden przedsiębiorca, którym szlachta się brzydziła jako elementem niskiego lotu. Tutaj leży przyczyna tego, że wszyscy Polacy, nawet ci z najdalszej wsi, używają wobec siebie do dzisiaj sformułowania „pan”, jakkolwiek by to dziwacznie nie wyglądało. W Polsce dziewięćdzisiąt procent ludności, to „pany. Gdzie się podzialy „chamy”? Inna tylko sprawa, że „pan panu nierówny” i o to właśnie idzie w naszym dzisiejszym koflikcie politycznym. „Panowie” świeżego chowu pragną pokazać swoją „pańskość” panom o bardziej ugruntowanej tradycji „pańskości”. Rzecz więc nie ma w sobie poważniejszego meritum ekonomicznego, czy społecznego, lecz dominują tu kwestie ambicjonalne mieszczące się w innej tradycji nazywanej syndromem „jak cię widzą, tak cię piszą”. Syndrom trwa, a jego koniec nastąpi z chwilą ostatecznego wymieszania się inteligencji starszego pokolenia i tej świeższej, młodszego chowu. Osobiście sądzę, że nastąpi to wraz z końcem obecnej kadencji Sejmu. Następne wybory nie będą już, jak dotąd, inteligenckim konkursem piękności, ani też wyborami warstwowo-klasowymi pod kątem oceny głębi „inteligenckości” kandydata, ale przyjdzie wtedy czas na bardziej konkretne i treściwe wartościowanie polityków, niezależne od ich społecznego pochodzenia.
Podtrzymujemy zatem pogląd, że gwałtownie objawiające się dzisiaj polityczne namiętności nie mają wiele wspólnego z deklarowaną istotą sporu. Dowodem jest zjawisko niecodzienne: spór przybiera coraz gwałtowniejszą formę, lecz trudno się zorientować o co w nim właściwie chodzi. Nie jest to walka o władzę, ponieważ naskutek zawiłości ordynacji wyborczej Prawo i Sprawiedliwość uzyskało bezwzględną większość i może rządzić swobodnie uchwalając dowolnej treści ustawy. Tymczasem robi wrażenie jakby o tę władzę wciąż walczyło i wciąż musiało w pocie czoła udowadniać swoje racje. Wszystko wskazuje na to, że przyczyn tej politycznej gwałtowności trzeba raczej szukać w poddtekstach i niewypowiadanych ambicjach, a nie w jakiegoś rodzaju politycznym programie. Idzie o władzę, ale nie tyle o sprawną jej egzekutywę, ile o stałe pokazywanie, że jest się też nie byle kim, ale inteligentem, tę władzę się posiada z tej właśnie przyczyny i należy manifestować nie tyle jej nieograniczoność, ile społeczne źródła kryjące się w poczuciu wyższości inteligenta nad resztą. Tyle, że tej reszty coraz mniej, a domniemanych inteligentów wciąż przybywa. Jak to się skończy, z góry wiadomo. Nastąpi albo nagłe załamanie, albo siłowa konfrontacja. Jak to rozumieć, skoro posiadanie faktycznej władzy powinno być dla rządzących na tyle satysfakcjonujące, że wyciszające konieczność stałej manifestacji tej „wyższości nad resztą świata”? Chyba, że w tle jest nie tyle władza jako taka, ale coś, co możnaby nazwać „walką klasową”. O co? O to, która mianowicie klasa jest lepsza i bardziej podoba się dziewczynom: Siódma A, czy Siódma B?
Polska tożsamość polityczna związana jest z historią, a ta historia to nieustający kulturowy i etniczny „miszmasz”. Już szkolne dzieci wiedzą, że były krzywdy trzech rozbiorów, ponad stuletni brak niepodległości kraju, potem II Rzeczpospolita, władza Sowietów w postaci PRL-u, a teraz jej Trzecia odsłona. Warto jednak zauważyć, że Trzecią Rzeczpospolitą miała na koniec zastąpić Czwarta, nie tylko doskonalsza od poprzednich, ale po prostu tak doskonała, że praktycznie bez skazy. Co znaczy teraz ta cisza? Czy to cisza nad jej trumną, czy oczekiwanie, że pojawi się sama jak feniks z popiołów? Jeśli tak, to o co właściwie chodziło, skoro zakres posiadanej władzy przez dzisiejsze jej struktury pozwala na powołanie tej nowej formacji właściwie bez trudu? Więc może cały czas szło o coś innego? Może idzie tylko o udowodnienie przysłowiowej wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy i nic więcej? Dobrze, udowodnimy to, i co dalej? Wciąż tylko „będziem Polakami?”.